Steven Saylor - Werdykt Cezara.pdf

(1337 KB) Pobierz
STEVEN SAYLOR
WERDYKT CEZARA
The Judgment of Caesar
Przekład Janusz Szczepański
Wydanie oryginalne: 2004
Wydanie polskie: 2004
222391072.001.png
Pamięci sir Henry’ego Ridera Haggarda,
autora Kleopatry i World’s Desire
KLEOPATRA:
Jestem ogniem i powietrzem. Inne pierwiastki
Oddaję niższym formom życia.
William Szekspir,
Antoniusz i Kleopatra
Akt V, scena II, 289-290
UWAGA NA TEMAT DAT
W roku 48 p.n.e., kiedy rozgrywa się akcja tej powieści, rozbieżność między
niedoskonałym rzymskim kalendarzem a rzeczywistymi porami roku sięgnęła już dwóch
miesięcy. Dlatego choć cała ta historia zaczyna się 27 września, naprawdę jest środek lata, a
według współczesnej metody liczenia czasu data jest bliższa 23 lipca.
ROZDZIAŁ I
– O, tam! Widzisz? To latarnia!
Bethesda chwyciła mnie za ramię i wskazała iskierkę światła majaczącą na horyzoncie.
Było jeszcze ciemno, choć do świtu pozostała może tylko godzina. Pod stopami czułem
łagodne kołysanie pokładu. Zmrużywszy oczy, spojrzałem w tamtą stronę. Tej nocy Bethesda
nie mogła zasnąć, oczekując niecierpliwie chwili, w której zobaczy wielką latarnię
aleksandryjską. Nagabywany przez nią kapitan powiedział już poprzedniego wieczoru, że
„lada chwila może się pojawić”; Bethesda zajęła więc pozycję na dziobie statku i prawie nie
odrywała wzroku od południowego horyzontu, gdzie zielonkawe morze styka się z
lazurowym niebem. Lazur przeszedł z wolna w najciemniejszy fiolet, a później w czerń
upstrzoną gwiazdami, rzucającymi mdłą poświatę na równie czarną powierzchnię morza.
Księżycowy rogalik przewędrował swoim conocnym szlakiem, a latarni wciąż nie było widać.
Wyglądało na to, że do Aleksandrii było dalej, niż twierdził kapitan, niemniej ufałem jego
nawigacji. Nasza podróż z Rzymu jak dotąd przebiegała spokojnie i szybko, a nawet ja się
zorientowałem po gwiazdach, że płyniemy teraz na południe. Stały wiatr od rufy popychał nas
przez spokojne morze prosto w kierunku Egiptu.
Całą noc czuwałem wraz z Bethesdą. Było ciepło, ale od czasu do czasu chwytał ją
dreszcz, a ja tuliłem ją wtedy do siebie. Dawno, dawno temu odpłynęliśmy z Aleksandrii,
godzinami obserwując, jak latarnia maleje na naszych oczach, a potem jej światło słabnie i
wreszcie znika zupełnie z pola widzenia. Teraz powracaliśmy do miasta naszej młodości,
znów stojąc razem na pokładzie i wypatrując na horyzoncie tego samego nigdy nie gasnącego
płomienia.
– Tam! – szepnęła znowu.
Niepewnie zmrużyłem powieki. Może to tylko wschodząca gwiazda migocze tuż nad
linią wody? Ale nie, światło było zbyt stabilne i z każdą chwilą stawało się coraz jaśniejsze.
– Faros... – wyszeptałem.
Tak się nazywała sama latarnia – najstarsza i nie mająca równych na świecie – a także
wyspa, na której ją zbudowano. Jej płomień, najjaśniejszy z rozpalonych ludzką ręką, na
Zgłoś jeśli naruszono regulamin