Janusz Brochwicz - Bardzo dobra robota.doc

(94 KB) Pobierz

Bardzo dobra robota *

W tym okresie – to był koniec 1940, początek 1941 roku zaczęliśmy intensywnie szkolić członków ZWZ w musztrze, terenoznawstwie, broni, którą mieliśmy do dyspozycji. Te grupy były prowadzone przez kilku z nas, którzy mieli dobre wyszkolenie z wojska przed 1939 r. Nie było takich osób wiele, 5 – 6 w Puławach i okolicy. Moim zadaniem było szkolenie grupy w sile plutonu /ok. 30 ludzi /, których szkoliłem w małych grupach, po 5-6 osób. Miałem tam młodego żołnierza, który w 1942 r. został złapany przez Gestapo w łapance w Puławach. Zawieziono go na Zamek w Lublinie. Tam go torturowali i wyciągnęli z niego informacje. To była katastrofa - znał m.in. mój adres i wiedział, gdzie pracuję. Zostałem powiadomiony przez nasz wywiad, wiedzący dokładnie, co on powiedział – współpracowało z nami paru oficerów policji „granatowej”, którzy mieli znajomości w niemieckiej policji Kryminalnej (Kripo) i w Gestapo. W ten sposób do mnie przyszła informacja, żebym uciekał, bo niedługo mnie aresztują. I tak się stało – buda przyjechała do mnie na stację, ale ja już uciekłem - bez wracania do mieszkania po rzeczy, tak jak stałem. Było lato 1942 r. – lipiec albo sierpień jak wiemy w czasie toczącej się wojny niemiecko – radzieckiej. Informacje, które przekazywałem z mojego bardzo dobrego punktu informacyjnego, jakim było moje biuro na stacji w Puławach szły do Lublina a stamtąd do Warszawy. Miały one wartość dla nas, dla AK – przez tę stację ciągle przechodziły transporty z frontu albo na front. Ale trzeba było to porzucić. Uciekłem z Puław do Lublina, a z Lublina do Janowa Lubelskiego. Tam nawiązałem kontakty z partyzantką. Jeden z moich znajomych był leśnikiem koło Janowa i czekałem w leśniczówce 6-7 dni na spotkanie z oddziałem partyzanckim, działającym niedaleko. Skontaktowałem się z nimi i wstąpiłem do tej partyzantki. Byłem początkowo u „Babinicza”, „Gacka” i „Zapory”. (1) To byli skoczkowie z Anglii. Najpierw miałem funkcję zastępcy dowódcy patrolu oddziału partyzanckiego, później objąłem dowództwo – miałem oddział, z którym walczyłem. Brałem udział w wielu akcjach na tych terenach. Napadaliśmy na majątki będące pod niemiecką kontrolą, które produkowały dla Niemców. Podczas okupacji Niemcy zaopatrywali się za pomocą systemu kontyngentów – obowiązkowych dostaw produktów żywnościowych nałożonych na gospodarstwa rolne. Mięso, masło, kury, jaja – wszystko to było ściągane i wysyłane do Rzeszy. Były spółdzielnie rolne we wsiach, mające tak samo nałożone kontyngenty – w zamian ludzie dostawali cukier ze spółdzielni, sól, naftę, zapałki.

Napadaliśmy często na furmanki, wiozące pod słabą eskortą, przeważnie własowców (2), z wiosek do miasteczek te zapasy żywności. Tośmy oczyszczali je i używali do wyżywienia oddziałów partyzanckich i pomagaliśmy też ludności, która nam pomagała – bo żywność była problemem. Papierosy zresztą także jak mogliśmy, tośmy je brali. Zabieraliśmy także gotówkę, której potrzebowaliśmy, aby płacić ludziom – bo rodziny moich partyzantów były bez środków do życia. Takie banki rolnicze odwiedzaliśmy od czasu do czasu – za wiedzą komendanta okręgu. Te pieniądze były rejestrowane i używane do wypłaty dla partyzantów albo żołnierzy ukrywających się w terenie lub na pomoc dla ich rodzin. Także na zakup towarów, np. żywności od chłopów, którym nie chcieliśmy zabierać ani dawać kwitów, których oni potem nie mogliby nigdzie zrealizować. Ja nie mogłem grasować na czyjeś konto, dawałem im albo towar, jaki zdobywałem (buty, kożuchy, konie – które zabierałem z majątków) albo gotówkę.

Napadaliśmy na mniejsze miejscowości, gdzie byli tylko policjanci „granatowi” – na widok takiego patrolu partyzanckiego zamykali się na swoim posterunku i się w ogóle nie pokazywali, nie mówiąc już o walkach. Byli uzbrojeni przeważnie w karabiny mauzery (te, które miało wojsko polskie w 1939r.) i sporo tak samo polskich radomskich „visów” – stacjonowali w umocnionych posterunkach w miasteczkach i większych wioskach. Broni maszynowej nigdy u nich nie spotkałem. W swoich budynkach posiadali też często telefony łączące ich z żandarmerią niemiecką.

Rycerski dowódca

Napadałem na konwoje niemieckie – koło Szczebrzeszyna zrobiłem bardzo dobrą robotę. Założyłem materiał wybuchowy (plastik ze zrzutów angielskich), który nie był tak silny, aby rozerwać pojazdy pancerne, ale żeby je przewrócić. Ba ja chciałem zdobyć zawartość w dobrym stanie. Dostałem informację, że będą przejeżdżać tą trasą 2 niemieckie pojazdy opancerzone, w których było około 20 żołnierzy jadących do stacji kolejowej, a stamtąd na urlop do Niemiec. Wysadziłem ładunek w powietrze, oba pojazdy przewróciły się, ale się nie rozbiły - zrobiły parę koziołków w powietrzu. Ta załoga była całkiem oszołomiona, wyłazili jak w transie na czworakach i nie mogli do siebie dojść. Był jeden porucznik kilku podoficerów i reszta szeregowi. Broń mieli dobrą, w tym 2 km-y wmontowane w otwory wozów, kilka skrzynek amunicji. Dużo plecaków z wałówką – szynki, wódka – bo do Niemiec wieźli. Dobre buty i mundury. Oczyściłem to wszystko zostawiając ich w spodniach i swetrach. Kazałem moim żołnierzom zdjąć buty, które im się rozlatywały, dać je Niemcom, a założyć buty niemieckie. Mieli nowe, bo ich przebierali w jakimś punkcie zbornym zanim pojechali na urlop. Wziąłem tego porucznika na bok powiedziałem: - Nie będziemy was zabijać. Ustawcie się w kolumnę.
Wytłumaczyłem, że będą pod konwojem odprowadzeni do następnego punktu, dostaną przepustkę ode mnie, żeby następny dowódca, który będzie w punkcie 12 km dalej odebrał ich i dalej popędził w pobliże takiego miejsca, gdzie są Niemcy. I ostatnie 4-5 km pójdą sami – oczywiście nie mogłem narażać swoich ludzi, aby ich pod niemieckie posterunki podprowadzać, mimo że starałem się być rycerskim dowódcą. Tak powiedział ten porucznik – że byłem bardzo rycerskim oficerem – nie spodziewali się, że partyzanci robią takie rzeczy. Byli powiadomieni, że są partyzanci, którzy ich zabiją. Ustawili się w kolumnę i pomaszerowali. Ten mój połów był bardzo dobry – raz, że nie zabiłem nikogo a to znaczy, że nie było represaliów ze strony Niemców na okolicznej ludności. Zdobyłem co chciałem, podpaliłem te transportery – co miałem z nimi robić w lesie? Nie mogłem nimi jeździć, bo by ślady zostawiały. To była dobra robota.

Następną zrobiłem na mały posterunek niemiecki w okolicach Biłgoraja. Było tam ok. 18-20 żołnierzy – 3 Niemców, (dowódca, zastępca i sierżant) reszta to własowcy i kilku Azerbejdżan (Azerów). Niemcy sformowali z Azerów parę pułków z byłych żołnierzy Armii Czerwonej, którzy przeszli na stronę niemiecką, stacjonujących wówczas w Puławach i Lublinie i używali ich do pacyfikacji terenu. Mieli naszywki narodowe na rękawach i własnych oficerów czasami – do stopnia porucznika, kapitana - ale oficerowie starsi to byli Niemcy, mówiący po rosyjsku przeważnie Baltendeutsche. (3) Mieli na ogół rosyjską broń – pepesze itp. Oprócz tego byli kozacy - dońscy i kubańscy. Biłem się z nimi szereg razy. Bardzo nam szkodzili bo napadali na wioski, grabili, gwałcili kobiety, mordowali jeńców w potworny sposób. To byli ludzie bez skrupułów. Taka sama była RONA (brygada Kamińskiego)(4) , która pacyfikowała Rosję, a potem Ochotę podczas Powstania Warszawskiego. W tym czasie jak ja byłem w partyzantce zaczynał się okres, kiedy ZSRR intensyfikował walkę partyzancką. Na Lubelszczyźnie było podobnie jak na Wileńszczyźnie. Zrzucali skoczków, organizowali oddziały ze zbiegłych jeńców, broń i amunicję im zrzucano. Te oddziały były nam wrogie – oni nie współdziałali z nami. Przeciwnie zdarzały się wypadki rozbrajania naszych oddziałów. Dyrektywa była unikać ich, a walczyć w wypadku, kiedy było to naprawdę konieczne. Miałem starcia z nimi parę razy, ale nie było poważnych walk. Moim obowiązkiem była w takim położeniu ochrona ludności. Księża się zwracali o pomoc, ludność także, abyśmy trzymali teren i utrzymali go czystym. Bo taka sowiecka banda partyzancka jak się zwaliła do wsi to oni zjedli wszystko, co było, pili samogon, gwałcili kobiety i kradli co mogli. Nie było wyjątków, żeby oni się dobrze zachowywali. „Zapora” dowodzący sąsiednim oddziałem miał ten sam problem. „Ząb”(5) dowodzący oddziałem NSZ na tym terenie nie miał tych dyrektyw, co AK, a zatem nie miał tych skrupułów, gdy chodziło o sowiecką partyzantkę. On rąbał ich równo

Byłem bardzo związany z moimi chłopcami. Opiekowałem się nimi. Byli dobrze ubrani, dobrze uzbrojeni. W lesie mieszkaliśmy od wiosny do jesieni, w zimie u chłopów. W 1944r. przyjechał gen. (wówczas był jeszcze pułkownikiem) Fieldorf(6) na inspekcję oddziałów Kedywu Okręgu Lubelskiego - do których mój oddział należał. Widział go i był zadowolony. Miesiąc później dostałem oddział od dowódcy okręgu – jesteś przeniesiony do Warszawy, do nowo formującego się batalionu „Parasol”, który jest oddziałem dywersji do specjalnych zleceń. No i co było robić? Nie chciałem jechać, ale rozkaz był. Ze złamanym sercem opuściłem moich chłopców – odjechałem z Lubelszczyzny w połowie lutego 1944r.

W Batalionie „Parasol”

W Warszawie zameldowałem się u kpt. Borysa(7), który był dowódcą „Parasola”. Miałem pracować z nim i jego zastępcą – Jerzym Zborowskim(8) „Jeremim”, młodym podchorążym, ale on był bardzo zdolny i szybko awansował. Była między nami dobra współpraca. Byłem przydzielony do 1-szej kompanii, wyrosłej z „Zośki”, później rozbudowanej do rozmiarów batalionu – właśnie „Parasola”. Dowódcą tej kompanii był Leopold (”Rafał ) mój dobry przyjaciel. Zginął w Pałacu Krasińskich w czasie powstania.

Moje zadanie było takie – tak jak mnie poinformowano na konferencji z „Jeremim”, „Rafałem” i „Pługiem” – byłem instruktorem wyszkolenia. Na wszystkie 3 kompanie, które były planowane, projektowano też kompanię wsparcia, miałem być d-cą tej kompanii. Kompania wsparcia jednak nie doszła do skutku ze względu na brak ciężkiej broni, którą było bardzo trudno zdobyć. Zdobycie moździerzy i ciężkich karabinów maszynowych było marzeniem, ale to było za trudne. Cała nasza ciężka broń kończyła się na karabinie maszynowym MG – 42, MG – 44 albo browningi. Od czasu do czasu wykopane były rusznice przeciwpancerne, które zakopano w czasie walk w 1939 roku. Ale czasami przechowywane były w złych warunkach i nie nadawały się do użytku.

Więc to były pierwsze kroki – wyszkolenie broni, terenoznawstwo, musztra – bo to było bardzo ważne. Później było planowane przejście na wyszkolenie spadochronowe. Przeprowadzałem te ćwiczenia w soboty i niedziele na terenach poza Warszawą – Dębe Wielkie, Podkowa Leśna. To nie było łatwe, bo Niemcy kontrolowali dojazdy do Warszawy, tak że większa grupa zwróciłaby uwagę. Przedostawaliśmy się więc różnymi środkami na te tereny, co było bardzo skomplikowane. Jeszcze bardziej było skomplikowane branie ze sobą broni, którą chowaliśmy w skrzynkach w mieszkaniach. Ale na te ćwiczenia coś trzeba było wziąć. Więc łączniczki brały parę pistoletów, czy pistoletów maszynowych do teczki i przewoziły. Mimo wszystko warunki tam były dobre. Lepsze to niż ćwiczenia w pokojach. Do tego dochodziły jeszcze akcje, które były przeprowadzane w okresie marca, kwietnia, maja, czerwca – do wybuchu powstania.

Ja przeprowadziłem szereg akcji na samochody, które były nam potrzebne. Braliśmy je od wojska lub od cywilów niemieckich, którzy mieli samochody w dobrym stanie. Samochody większe, nie takie malutkie, ale czterodrzwiowe lub półciężarówki, których mogliśmy używać. Kolejno prowadziliśmy likwidację agentów – gestapowców, również większe akcje zbiorowe na materiały, które były potrzebne – rowery, odzież, buty, leki.

Apteka Wendego

10 lipca przeprowadziłem bardzo dobrą akcję na aptekę Wendego, która była na Krakowskim Przedmieściu 55.Teren bardzo trudny, było dużo gestapo, zmotoryzowana żandarmeria. Po otrzymaniu rozkazu przeprowadziłem intensywny wywiad. Apteka mieściła się w trzypiętrowej kamienicy. Na górze kamienicy były tajne komplety pod przykrywką szkoły czy jakiejś szwalni. Apteka znajdowała się na parterze, a magazyny były w piwnicy. Personel był polski, ale apteka była niemiecka – w ogóle niedostępna dla Polaków. Zmagazynowano tam bardzo dobre leki, które miał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin