uderzenie krwi.pdf

(104 KB) Pobierz
76499573 UNPDF
Uderzenie krwi do głowy
x
Od początku wiedziałem, że jest to nieuniknione.
Tak samo, jak nie można uchronić się przed pędzącym wiatrem, silnym, wszędobylskim, dotykającym
cię mimo wszelkich starań i nadziei, tak samo ja nie mogłem uchronić Belli przed konsekwencjami
przebywania z wampirami.
Ze strachu o nią, myśląc o tym, co może jej się stać, kiedy nie ma mnie w pobliżu, zaciskałem palce na
siedzeniu samochodu, wyrządzając widoczne i szybko postępujące szkody. Czułem między palcami
drobinki skóry, którą było obite siedzenie. Delikatne, drobniutkie. Coraz szybciej zaścielające podłogę.
Wyglądały jak miękkie trociny w dziwnym kolorze. Jakbym wbijał palce w swoje drewniane, nie
bijące przecież już, serce. Rozrywał na kawałki z każdą mijającą milą oddalającą mnie od Belli.
Nawet nie fatygowałem się, by rozluźnić palce.
Carlisle jechał tak szybko, że ledwo mogłem odróżnić poszczególne kształty w kolorowej smudze za
oknem, nawet przy moim wyostrzonym wzroku. Wiem, że sprzeniewierzał wszystkie swoje zasady,
dla mnie, dla Belli. Zgodził się, byśmy zabili Jamesa jak jakieś zwierzę. Którym przecież był.
Wiedziałem to. Nie musiałem nawet odczytywać jego myśli, by to stwierdzić. Tylko zwierzę,
bezrozumne, działające wyłącznie na instynktach, mogło czynić to, co on.
Zamknąłem oczy. Czułem lekkie podmuchy powietrza na twarzy, które wydobywało się przez
niewystarczająco szczelne drzwi. Jego szum, kiedy przecinaliśmy pustą drogę. Brzmiał tak
niespokojnie, ponaglał do działania. Do czynów, zdecydowanych, konkretnych, ostatecznych. Do Belli,
Belli, do Belli…
Wiedziałem, że to, co robię, jest rozsądne, właściwe. Tak powinienem był postąpić. Zostawić Bellę z
Jasperem i Alice, a samemu zająć się bezpośrednim zagrożeniem. Jamesem. To było słuszne. A jednak
nie mogłem przestać myśleć o tym, jak bardzo chcę być teraz przy niej, nieważne, ile by mnie to miało
kosztować. By ją bronić, ochraniać. Gdyby to dotyczyło tylko mnie, bez wahania bym do niej podążył.
Jak ćma do światła. Ku własnej zgubie, ostatecznie spalając się na samym końcu. Unicestwiając się
samoczynnie. Czy jednak nie jest cudownie, kiedy przez te kilka chwil mały owad może się napawać
tym ciepłem, tym światłem? Dać ponieść się euforii, krążyć wokół świecącej kuli? Dla mnie Bella była
takim światłem, ciepłą, jasną kulą w mroku wiecznej, zimnej nocy. Złotymi iskrami migającymi pod
powiekami, nawet, kiedy ma się zamknięte oczy.
Bardziej czułem, niż słyszałem w myślach Carlisle’a, że rzuca na mnie szybkie, niespokojne
spojrzenia. Wiedziałem, o co mu chodzi. Wszystkie moje mięśnie drżały, były maksymalnie napięte.
Gotowe. Z tyłu myśli Emmetta przelewały się i okręcały wokół tej całej „zabawy”. Polowania.
Poruszyłem się niespokojnie, kiedy doszła do mnie wyjątkowo paskudna. Dzięki małej ludzkiej Belli i
głupim pomysłom Edwarda, będę mógł się teraz zabawić…
I
Udało mi się szybko zamaskować niezbyt chwalebny odruch w kierunku brata. Przynajmniej miałem
taką nadzieję.
Wcisnąłem głowę pomiędzy szybę a oparcie fotela. Wciąż nie otwierając oczu, obojętny na otoczenie,
pragnąłem patrzeć na nic innego tylko na Bellę, już do końca życia. Czy raczej czasu, który nam
pozostał.
Ale Emmett miał rację. To wszystko, co się wydarzyło, było tylko i wyłącznie moją winą. Mojej
własnej bezmyślności, arogancji, zadufania i zaślepienia. Nie było nikogo innego do obwinienia. A już
na pewno nie Belli. W tym wszystkim to ona jedna była bez najmniejszej skazy, bez winy. Absolutnie
bezbronna, pozbawiona jakiejkolwiek zbroi, czegoś, co ochroniłoby ją przed brutalnością otoczenia.
Przede mną i moim światem. Tak łatwa do uszkodzenia, delikatna; materialna, a jednak ulotna jak
bańka mydlana. A ja na nią sprowadziłem to wszystko. Najgorsze cierpienie i zło. W tym wszystkim
nie jej śmierć byłaby najbardziej przerażająca, ale świadomość, że zaprzepaściłem jej szanse na
szczęśliwe i normalne l u d z k i e życie, na które zasługiwała ponad wszystko. Na niebo. To, co
czeka ludzi po życiu na Ziemi. O czym ja nie miałem nawet prawa marzyć.
Gdzieś z tyłu mojej głowy była myśl, która towarzyszyła mi, odkąd tylko zaznajomiłem się z wizjami
Alice. Bladość, delikatne iskry w słońcu, perfekcyjne twarze… Bella-wampirzyca. Będąca ze mną
przez całą wieczność. To tak, jakbym miał ciepłą, świecącą kulę na stałe przy sobie, przed oczami i się
nie spalił. Nie mógłbym się zgubić, nie byłoby mi zimno. Strasznie. Moje własne, prywatne źródło
wiecznego szczęścia. Tylko dla mnie. Na zawsze.
Przynajmniej mój egoizm świadczył o tym, że zostało we mnie coś z człowieka. Same najgorsze cechy.
Poruszyłem się gwałtownie, mimo woli.
Jej twarz pojawiła mi się przed oczami. Miękka, ciepła. Bijące rumieńce na policzkach. Błyszczące,
czekoladowe oczy, pełne tylu różnych myśli i uczuć… I taka powinna pozostać. Nie marmurowo
zimna. Nie martwa. Zacisnąłem dłonie w twarde pięści. Nie mogę do tego dopuścić. Jej dusza musi
zostać ocalona za wszelką cenę, nie ma niczego ważniejszego ponad to. A potem, kiedy to się już
skończy, kiedy James… Powinienem ją zostawić. Póki jeszcze mogę się do tego zmusić. Zostawić ją jej
własnemu losowi, o wiele lepszemu i pewniejszemu niż ten, który dzieliłaby ze mną. A ja sam będę
czekał. Aż jej czas, tak przerażająco za krótki, nie przeminie. Nie potrafił bym się unicestwić, wiedząc,
że ona jest jeszcze tutaj, w każdej chwili potrzebująca ochrony. Natomiast jeśli by już po prostu
znikła… Nie pozostałoby mi nic, nawet smugi ciepłego światła, złote iskry za powiekami. Czy to za
osiemdziesiąt godzin, czy lat.
Poczułem, że zwalniamy. Otworzyłem oczy i rzuciłem poirytowane, a zarazem pytające spojrzenie
ojcu.
Musimy zatankować.
Zatrzymaliśmy się na jakiejś obskurnej, sprzedającej zapewne podrzędnej jakości paliwo, stacji.
Carlisle, mimo że możliwość przyłapania go na poruszaniu się zbyt szybko była bardzo nikła,
nalewał, obchodził, cokolwiek, w zbyt ludzkim tempie. Zbyt wolnym. Patrzyłem na to z grymasem na
twarzy.
James się oddalał.
Ale Alice, Jasper i Bella też. I to była jedyna rzecz trzymająca mnie względnie w jednym miejscu.
II
Powietrze gwałtownie obijało się o gałęzie lasu otaczającego to miejsce, poruszało i skrzypiało jakimiś
śmieciami. Potęgując moją irytację, coraz bardziej przerażającą, bo nie mającą konkretnej przyczyny.
Nie mogłem już dłużej znieść tej bezczynności. Siedzenia w małym samochodzie, gapienia się za
okno, cierpliwości Carlisle’a, błędnego koła myśli. Pociągnąłem szybko za klamkę. Usłyszałem za
sobą cmoknięcie Emmetta i zauważyłem w lusterku, jak przewraca oczami. Jego myśli były tak samo
poirytowane.
Wiatr wiał jeszcze mocniej, niż myślałem. Był ostrzejszy, przenikliwszy, chłodny nawet dla mnie.
Rozwiewał włosy, poły kurtki. Już nie ponaglał, tylko bardziej oznajmiał, podtrzymywał rozlewającą
się jak po powierzchni wody benzynę, beznadzieję. Spóźniłeś się, nic nie możesz już zrobić, straciłeś
wszystko na czym kiedykolwiek ci zależało. Przegrałeś. Światło tez kiedyś gaśnie w takim czy innym momencie,
prawda? Albo się wypala, albo ktoś je gasi. Twoje zgaszono tylko z twojej własnej winy. Oswój się z tym.
Zacisnąłem mocniej zęby i skierowałem się w stronę linii lasu. Dla ludzi pewnie wydawał się
nieprzenikniony. Może gdybym biegł, dogoniłbym go wcześniej, niż jadąc samochodem. Ale to
ryzykowne, zostawiłbym swoje ślady, zapach… Czy warto? Jeśli faktycznie dopadłbym go szybciej, to
i Bella byłaby bezpieczniejsza, bardziej trwała… Miałbym więcej czasu, więcej światła, miłości, jej,
więcej...
- Lepiej nie.
Drgnąłem gwałtownie i szybko, za szybko, obróciłem głowę w kierunku źródła dźwięku. Na
połamanej, przestarzałej ławce, jakieś pięć jardów ode mnie, siedział stary mężczyzna. Zupełnie go
wcześniej nie zauważyłem, zbyt zajęty własnymi myślami i planami. Patrzył na mnie i nie było
wątpliwości, że jego słowa były skierowane tylko do mnie.
Zrobiłem krok w jego kierunku, ale wcześniej rzuciłem spojrzenie w stronę naszego samochodu.
Carlisle kupował dodatkowe galony, abyśmy nie musieli się już więcej zatrzymywać. Zajmie mu to
jeszcze trochę czasu i nic na to nie mogłem poradzić.
- Słucham?
Zrobiłem drugi krok. Las szemrał, szeptał, nawoływał, ciemność kusiła, gałęzie się o siebie ocierały,
poruszane silnym wiatrem. Byłem prawie pewien, że mój głos do niego nie dojdzie.
Pomyliłem się.
- Powiedziałem, młody człowieku, żebyś lepiej tego nie robił. Wierz mi, lepiej zostać z rodziną, niż
wybierać się samotnie do takiego lasu. Zgubisz się, nawet jeśli myślisz, że znasz drogę –
odpowiedział, jednocześnie machając do mnie ręką. A raczej jej pozostałością. Zbliżając się do niego
już wiedziałem, że nie ma nie tylko jej, ale także jednej nogi. Miał za to gęstą siwą brodę, zabarwioną
na żółto w okolicach ust, zapewne z powodu tytoniu. Ubranie też wyglądało na tak stare, jak on sam.
Poprzecierane w niektórych miejscach, poplamione resztkami ludzkiego jedzenia.
Jego myśli były dziwne, poskręcane. Strzępki, nietypowe skojarzenia. Nie byłem pewny, czy jest
normalny, w granicach ludzkiego pojęcia. Może był tylko ekscentrykiem. Ale, mimo wszystko, co
mógłby mi zrobić?
III
Będąc już tak blisko niego widziałem, że położył na desce obok nóż i kawałek drewna. Coś strugał? W
pobliżu nie było żadnych śladów, ani zapachu żywicy mogącej pochodzić z odłamka.
- Nigdzie się nie wybieram. Czekam aż ojciec napełni bak, to wszystko.
Kiwnął szybko głową, uśmiechając się złośliwie, a jednocześnie domyślnie. Przez głowę przeleciało
mu wspomnienie, jaskrawe, intensywne, ale zbyt szybko, bym mógł je zrozumieć.
- Dokąd podążasz? Widzę, że masz jakiś cel, młody człowieku.
Mówił tak dziwnie. Dawno nie słyszałem, by ktoś tak się wyrażał, budował zdania. Jednak był stary,
to wszystko tłumaczyło. Chyba był kaleką wojennym. Zapewne stracił na niej kończyny, całą resztę
też.
Wydawał mi się znajomy, co było czymś absolutnie niedorzecznym. Byłem grubo starszy od niego. I
jeśli kiedykolwiek bym go spotkał, zapamiętałbym. Pamięć wampira była tak przerażająco dokładna.
Chłodna, analityczna. Mająca wystarczyć na całą wieczność.
Widząc, że czeka na moją odpowiedź, wzruszyłem ramionami.
Potarł dłonią swoje biodro, wyraźnie starając się je rozgrzać. Nie miał kawałka palca serdecznego. Z
każdą chwilą odkrywałem coraz więcej braków u niego. Tak jak każdy odkrywał je z czasem u mnie.
Z wierzchu idealny, jednak im dłużej się przygląda, tym więcej niepokojących detali wychodzi na
wierzch. Nienormalnych. Przerażających.
Westchnął, patrząc na mnie zmęczonym wzrokiem. Rozczarowanym?
- No tak, głupio pytam. Przecież się jeszcze nie zdecydowałeś.
Nie odpowiedziałem mu. Las szumiał coraz intensywniej, groźniej. Słyszałem trzask łamanych gałęzi.
Tym razem podniosłem głos.
- Jak stracił pan…?
Przerwałem, nie będąc pewien nawet o co chciałem dokładnie zapytać.
Uśmiechał się złośliwie. Jego myśli były gorzkie, pełne żółci. Wieloletnich warstw smutku, żalu,
rozpaczy i nienawiści do czegoś bardziej nieokreślonego.
Zaczynałem powoli czuć się chory, zmęczony, tak samo przegniły jak on. Jego żółć uwalniała moją.
- Byłem gotowy poświęcić się za ojczyznę. – Kiwał się w przód i tył, ławka skrzypiała, wtórując
gałęziom za jego plecami. – Taak… Za ojczyznę, młody człowieku. Za mój dom. Życia nie straciłem.
Tylko nogę, rękę i parę innych drobiazgów, tak bardzo przypisywanych każdemu mężczyźnie.
Niebezpiecznie....!
Zachichotał ostro, przenikliwie.
- Ale co znaczą honor, przyjaciele, rodzina, kiedy ojczyzna woła, potrzebuje twojej krwi, ofiary?
Duszy? Powiedz mi.
IV
I nagle to miałem.
Przypominał mi siebie. Ależ tak. Też taki byłem. Zanim złapałem hiszpankę, przed moim życiem
wampira, obsesyjnie myślałem się o terminie osiemnastych urodzin, zbliżających się coraz szybciej,
coraz bardziej gorączkowo. Równających się dla mnie z chwałą, ukazaniem swojej odwagi, zostaniem
prawdziwym mężczyzną. Chciałem umierać za ojczyznę, poświęcić się całkowicie. Zostać bohaterem.
Wypełniało to moje wszystkie myśli, spychając wszystko inne na margines. Potakiwałem matce, kiedy
mówiła o „tej okropnej wojnie”, w głębi duszy marząc, by minuty płynęły szybciej, a słońce
przesuwało się po niebie z większą prędkością.
Nie było mi dane nawet zbliżyć się do niej. Umarłem, zanim wojna mnie dosięgła, a raczej zanim ja
mogłem się do niej przyłączyć. Pamiętam, jak pewnej nocy poczułem zapach prochu unoszący się w
powietrzu, odblask ognia na szablach i bagnetach, rżenie koni i gromkie okrzyki. Wszędzie panował
ruch, gorączkowe przygotowania do dalszej drogi. Mięśnie mi drżały i rwały się do ruchu tak samo,
jak teraz, kiedy myślałem o Jamesie. Do akcji, do czynu! Ku końcowi.
- Wobec ojczyzny, nic. – Nawet dla mnie mój głos brzmiał głucho, martwo. Jakby posługiwał się nim
ktoś zupełnie inny. Obcy.
- Właśnie, młody człowieku. Wiesz to. – Starzec gmerał w kieszeni intensywnie czegoś szukając, wciąż
nie spuszczając ze mnie wzroku. W końcu wyciągnął pomiętego, prawie zupełnie połamanego
papierosa i, osłaniając dłonią jego końcówkę, zapalił. Na chwilę otoczył go delikatny srebrzysty,
gorzki dym, szybko rozwiany przez podmuch wiatru. Papieros szybko się spalał.
Teraz, prawie dziewięćdziesiąt lat później, nie czułem do Ameryki nawet połowy uczuć, co wtedy.
Cieszyłem się, że mogę mieszkać w kraju, w którym się urodziłem, ale nie sprawiłoby mi większej
różnicy przebywanie gdzie indziej. To były tylko miejsca i czasy, dla mnie mało istotne i ulotne.
Natomiast Bella była czymś solidnym. Czymś, na czym od chwili, kiedy tylko ją poznałem, zaczęła się
opierać całą moja egzystencja. I tak już pozostanie do samego końca. Nie uwolnię się od tego, nie
zachoruję na hiszpankę, nie znajdę odtrutki, celu zastępczego.
Moja mała ojczyzna.
Prawie się uśmiechnąłem, myśląc te słowa. Wydały mi się nagle tak prawdziwe, tak idealnie opisujące
to, czym dla mnie była. Czymś, za co warto było poświęcić się całkowicie, do ostatniej części jestestwa.
Bezmyślnie kopałem wystający z ziemi kamyk.
- I nad czym ty jeszcze rozmyślasz, he?
Mężczyzna był wyraźnie mną znudzony. Przez to wściekły. Wiedziałem, wyczytałem z jego myśli, co
myśli o takich jak ja, sterczących na zimnym wietrze i kopiących coraz większe dziury w twardej
ziemi. Czego w sumie nie powinienem robić, bo żaden szpadel nie ruszyłby jej teraz, przy prawie
zerowej temperaturze, a co dopiero zwykła noga.
Nierób. Bezmyślny nygus. Za moich czasów należałaby mu się chłosta za takie lenistwo. Rozwydrzenie, ot co.
Nie mogłem powstrzymać lekkiego uśmiechu, co dodało nowy przymiotnik do jego litanii.
Na dodatek kretyn.
V
Zgłoś jeśli naruszono regulamin