!Paweł Huelle - Pierwsza miłość i inne opowiadania.pdf

(820 KB) Pobierz
4238519 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
4238519.001.png 4238519.002.png
Paweł Huelle
Pierwsza miłość
i inne opowiadania
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
PIERWSZA MIŁOŚĆ
Każdej wiosny Dżez szedł do szopy w ogrodzie i wyciągał swój motor. Lubiłem jego ko-
lor, lubiłem zapach benzyny i smaru, jaki unosił się wówczas nad grządkami, a nade wszystko
lubiłem Dżeza – wiedziałem, że godziny spędzone w jego towarzystwie, kiedy podtrzymy-
wałem mu śrubki, czyściłem rozkręcone części, przynosiłem papierosy i piwo ze sklepiku
Cyrsona, nie pójdą na marne.
Gdy ciemnoczerwona Fumka była już wreszcie gotowa, myliśmy dokładnie dłonie w
miednicy, Dżez wkładał skórzaną kurtkę amerykańskiego lotnika, przewiązywał szyję kracia-
stą chustą i ruszaliśmy z kopyta na pierwszy objazd. Czasami mieliśmy kłopoty z gaźnikiem,
Fumka strzelała wówczas strasznie z rury wydechowej, a ludzie pokazywali nas sobie palca-
mi, pukając się w czoło, jakby nie mogli zrozumieć, że Fumka to nie przedwojenny sokół ani
tym bardziej harley—davidson. Pod lasem, tam gdzie mieszkała pani Buerger, Dżez robił
wiraż jak na żużlowych zawodach, w powietrzu unosił się tuman kurzu, gdakały kury, szcze-
kały psy, byliśmy szczęśliwi.
– Dżez! – przekrzykiwałem szum wiatru i ryk silnika. – Dodaj gazu!
Odpowiadał skinieniem głowy i zaraz potem pędziliśmy jak szaleni, w dół, po piachu, ko-
cich łbach, asfalcie, aż do kasztanów, gdzie czasem wyskakiwała nam furmanka, a wtedy pisk
hamulców mieszał się z końskim rżeniem, strzelaniem z bata i przekleństwami, jakich nie
szczędził nam woźnica.
Dżez jeździł do pracy dwójką i w stoczni nie zarabiał wiele, dlatego Fumka czekała w szo-
pie na niedziele i święta z takim samym napięciem, jak ja. Jeśli Dżez miał swoje sprawy, zni-
kał po prostu do wieczora, a jeśli nie miał, zabierał mnie za miasto, w dolinę, nad jezioro, nad
morze albo nad kanał rzeki. Nie rozmawialiśmy wiele. Rozciągnięci na piachu, lub w wyso-
kiej trawie, śledziliśmy obłoki. Dżez palił grunwaldy, ja obgryzałem źdźbła lebiody albo ssa-
łem miętówki kupione u Cyrsona. Wiedziałem, że nie ma rodziców. Wiedziałem, że nie skoń-
czył szkoły. Wiedziałem, że jego wuj, czy stryj, nie zakończył partyzantki w roku czterdzie-
stym piątym: zdradzony, schwytany przez sowietów, rozstrzelany, zanim zdążyłem się uro-
dzić. Dżez wiedział, że nie lubię szkoły, tej samej, z której go wylali. Wiedział, że nauczyciel
przyrody przekręca moje nazwisko, nazywa Szwabem, podejrzewa. O tym więc nie musieli-
śmy gadać, a jeśli czasem wyrwało nam się jednak jakieś zdanie, najczęściej dotyczyło moto-
rów.
– Taki zindapp – wzdychał Dżez – ma więcej koni niż cztery moje Fumki.
– Zindapp to zindapp – odpowiadałem – ale gdybyśmy mieli hannomaga!
Dżez nigdy nie zaprosił mnie do siebie. Mieszkał w sąsiednim domu, na poddaszu, liście
kasztanów przysłaniały jego okno. Zimą widywałem tam światło, do późna w nocy, latem
słyszałem, jak przy otwartym oknie gra na altowym saksofonie.
– Dżez – pytałem go czasami – czy ty właściwie grasz w orkiestrze?
Wtedy uśmiechał się tajemniczo i mówił, że ma własną, prawdopodobnie najlepszą nad
środkowowschodnim Bałtykiem orkiestrę, jednoosobową. Lubiłem jego uśmiech. Była w nim
kpina, dystans i serdeczność.
Tamtego roku, kiedy umarła pani Buerger, nasz sezon motorowy rozpoczął się bez zmian.
Tą samą trasą podjechaliśmy pod las, tak samo ryczał silnik Fumki, wzięliśmy wiraż, uniósł
się tuman kurzu, gdakały kury, szczekały psy, byliśmy szczęśliwi. A jednak nie wszystko
4
było tak jak dawniej i zrozumiałem to, gdy Dżez, zamiast natychmiast dodać gazu i pędzić w
dół na łeb na szyję, nagle zatrzymał motor i spytał:
– Widziałeś ją?
– Panią Buerger? – zawołałem przestraszony, nie tyle myślą o pogrzebie, co nagłym ha-
mowaniem.
– Tę nową, u Cyrsona – odparł spokojnie Dżez. – Jedziemy tam, natychmiast!
Miała na imię Basia i była córką nowego właściciela sklepu. Jej palce, czułe i delikatne,
zanurzały się w słoju z landrynami z niepokojącą ruchliwością, zupełnie tak, jakby nie doty-
kały zlepionej, słodkiej masy, ale klawiszy fortepianu.
– Ja wolę te zielone – powiedział Dżez – a kolega białe.
Nigdy przedtem nie nazwał mnie kolegą. Siedzieliśmy potem pod szopą, ssąc jeden cukie-
rek po drugim. Ich słodycz była nieznośna.
– Dżez – westchnąłem – nigdy nie kupowałeś landrynek!
– Od dzisiaj – wyznał – wszystko się zmieniło.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Basia miała gruby, ciemny warkocz, który spływał jej
na ramiona i kończył się gdzieś poniżej pleców, a ja nie lubiłem dziewczyn z długimi warko-
czami, przynajmniej tych z mojej klasy.
– Ona wcale nie jest ładna – rzuciłem ostrożnie – i na pewno obgryza paznokcie!
– Niech obgryza – Dżez był kategoryczny. – I tak się z nią ożenię.
– Coś ty! – wyplułem przezroczysty kawałek ostatniej landrynki. – Będzie się bała wsiąść
na Fumkę.
Ale Dżez nie myślał już o Fumce i wyglądało na to, że w ogóle nie słucha tego, co mówię.
Patrzyłem na mrówki, które jak muchy na płacie mięsa roiły się teraz przy cukierku. Gdzieś
od strony zatoki zagrzmiało i suchy, ciepły podmuch wiatru przypomniał, że już wkrótce na-
dejdzie pora upalnych dni.
– Dżez – powiedziałem – to wszystko jest takie dziwne.
Nie odpowiedział. Ciężkie, ogromne krople deszczu wsiąkały w ziemię, pozostawiając na
piachu ciemnobrunatne plamy.
Parę dni później spotkałem Basię na dziedzińcu naszej szkoły. Na rękawie białej bluzki
miała naszytą czerwoną licealną tarczę. W dłoniach trzymała książkę, którą powoli, spaceru-
jąc pod murem, kartkowała długimi palcami. Był to pierwszy tom Popiołów. Nie wiem, co
podobało mi się bardziej – jej brzoskwiniowozłota opalenizna, ciemny, aż granatowy war-
kocz, palce przewracające kartki czy fakt, że czytała w czasie przerwy, skupiona i nieobecna.
Chciałem być blisko niej. Chciałem dotknąć długiego warkocza i brzoskwiniowozłotej skóry
jej ramienia, chciałem zapytać, o czym jest ta powieść, czy lubi motocykle, czy woli plażę w
Jelitkowie od plaży w Brzeźnie i czy kolekcjonuje płyty, ale nie żadne tam pocztówki, tylko
poważne, czarne krążki, tak jak Dżez. Ale nie zapytałem o nic. Tarcza na moim rękawie była
niebieska, jak wszystkie tarcze podstawówek, nie czytałem Popiołów, a lewe skrzydło gma-
chu, w którym zniknęła Basia zaraz po dzwonku, było dla mnie niedostępne. Dzieliła nas
przepaść i to nagłe odkrycie wypełniło moje serce goryczą. Na szczęście – nie bez reszty.
Reszta zajęta była przez wiarę i nadzieję, że jednak, któregoś razu, zwróci na mnie uwagę.
Odtąd każdego dnia po lekcjach wyczekiwałem pod tablicą Jurija Gagarina i kiedy tylko
pojawiała się na schodach, ruszałem za nią, aż do domu. Mieszkała w starej, poniemieckiej
willi przy Polankach. Kiedy znikała za żelazną furtką obrośniętą dzikim winem, dostrzegałem
równo przystrzyżony trawnik i małą sadzawkę. Obok naszego czynszowego domu nie było
trawników ani sadzawek ze skałkami.
„Mieszka jak w raju” – powtarzałem w myślach. – „Pewnie dlatego nie chce na mnie spoj-
rzeć”.
W końcu wiedziała, że ją śledzę. Nigdy jednak nie zwolniła kroku, nie obejrzała się za sie-
bie, nie zamieniła ani słowa. Byłem już zniechęcony. A przecież nie potrafiłem zrezygnować.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin