Gawroński Franciszek - NA KRESACH.rtf

(600 KB) Pobierz
Gawroński Franciszek

Gawroński Franciszek

NA KRESACH

 

 

Dwie lab trzy wiorsty od Moszen, na wilgo­tnej nieco nizinie, przylegającej do samego Dnie­pru a pokrytej stawami i bagnami, pomiędzy te stawy i baąna, rozsiadła się kilkochatowa osa­da — Siekirna. Schowana pomiędzy zielonerai wierzbami, siedziała ta osada oicho; ani rossyanie ani polacy, ani tatarzy nigdy do niej nie zaglą­dali, bo przystępu prawie nie było. Od wschodu płynął szerokim, nieprzejrzanym korytemDniopr- bat’ko, od wschodu i północy — stawy i mocza­ry a od zachodu, nieknięty siekierą las sosnowy, ciągnący się piaszczystemi wzgórzami po nad Dnieprem aż do Czerkas. Siekirna, chociaż po­łożona niedaleko Moszen, nie łączyła się bynaj­mniej z miasteczkiem drogą; stała zupełnie na uboczu. Jadąc z Moszen do Czerkas drogą mo- czarowatą a potem leśną przez wydmy i piaski, widziało się wprawdzie jakąś kępe zielonyoh wierzb, rozwieszonych po nad stawami i jeziora­mi, ale niktby się był tam osady nie domyślał. Wpatrzyszy się dobrze w moczarowatą łąkę, spo­strzegało się tu i owdzie niby ślady kół, kopyt

końskich i bydlęoych, zapłyniętyoh wodą — ale drogi nie było widać.

Z Siekiernej za to było widać dobrze drogę, wiodącą do Czerkas przez las, o którym wspom­nieliśmy dopiero; raczej jej początek, bo droga, pokazawszy się pod wzgórzem wązką linią, ginę la w lesie i szła po nad Dnieprem, to zbliżając się, to oddalająo od rzeki. Podjechawszy do­brze na górę, widać było drogę wijącą się pomię­dzy sosny piaskami; kiedy niekiedy migotał do słońca Dniepr, migały zielone ostrowy, na któ- ryoh bez przerwy śpiewały chóry słowików. Prawda, był to miesiąc słowików — maj. Może nie więcej jak trzy wiorsty od Moszen, przy dro­dze do Czerkas stała malutka niechlujna kar­czemka. Z lasu wychylała się na piasczystą po­lankę, porosłą krzakami sosen i miodem zagaje­niem, które karczmę przed okiem ludzkiem zasła niało. Karczma była mała i niepokaźna, na pół z drzewa, z dachem ziemią przykrytym i w ziemi prawie sohowana. Przy karczmie, wpięty do ol­brzymiego koła, wbitego w ziemię, stał koń okulbaczony; widocznie jeździec do karczmy za­szedł.

W tej ohwili a było to już z południa, w kar* czemce, za stołem, siedział już dobrze szpakowa­ty kozak, ale jeszcze piękny i zblaszanego garn­ca miód popijał. Przy nim pokornie schylony stał przy końcu stoła żyd, arendarz karczmy,

NA KRESACH.

3

rozmawiał z kozakiem i niekiedy zezem, badaw ozem spojrzeniem patrzył na siedząoego.

              A spojrzno, żydzie, czy się tam koń mój nie odwiązał ?

              Nu... czego się ma odwiązać?

              Czego? albo ja wiem, ale może.

              Żyd zbliżył się do okienka tak malutkiego, że go głową swoją zakrył i patrzył.

              Koń jest... stoi... ale...

Orun wpatrywał się ciekawie w okienko.

              Ale oo?

              Coś będzie niedobrego.

Żyd odszedł od okna, a kozak siedzący za sto- łem powstał, przez okienko patrzył, oozy prze­cierał, patrzył znowu.

              Tfu, jomu nawiżeny! to ktoś na ozajkaoh przeprawia się... czy oo?

Wyszli obaj z karozmy i na Dniepr patrzyli. Widać było, że się przeprawiał jakiś orszak zbrojny. Trzy barkasy, złąozone razem, a na wierzchu ułożona podłoga z desek, otoczona ba- ryerką z drzewa, niby płotem, tworzyły coś po­dobnego do promu, z tą tylko różnicą, że prze­wóz odbywał się nie na linie ale wiosłami. W dwóch skrajnych barkasaoh siedziało z ka­żdej strony po trzech wioślarzy. Prom posuwał się powoli, w kierunku ku karozemce. Widać, że promem kierowali ludzie bywali i z miejsoowo- śoią oznajomieni, bo wiedzieli, że pod Siekirną przy piasozyatym brzegu Dniepru była przystań

4              NA KRESACH.

w istocie. Na promie widać było kilkanaśoie koni kupką stojących, a trzymanych za uzdę przez kozaków. W miarę jak się zbliżali do przystani, dostrzegało się wyraźnie wysokie ba ranie czapki z ozerwonem denkiem, zwieszonem na bok, czerwone pasy i granatowe kaftany.

              Rejestrowcy — rzeki przypadkowy gość, patrząc na prom.

Orun pokiwał głową.

              Ni...

              Ty lepiej wiesz... masz lepsze oczy...

              Z milicyi — rzekł Orun jakby sam do siebie.

W tej chwili prom preybijał już do brzegu, obaj więc: przyjezdny kozak i arendarz weszli do karczmy.

Wkrótce przed karczmą dała się słyszeć wrza­wa, tętent koni, głośne rozmowy, wykrzyki na pół urwane, głuche ndeTzenia Bzabel po piaaku.

Orun czuł się w obowiązku wyjść na powita­nie gości. Rzadko do tej karczemki zajeżdżali obcy, a tembardziej i liczni i zbrojni jak terazi pomimo więc niemałego strachu, zdecydował się powitać ich na dworze.

Stanąwszy niedaleko progu, kłaniał się, po- glądając z podełba na orszak kozacki. Jeden po­między kozakami z orszaku nosił odznaki star szyzny wojskowej, którego i inni obsługiwali, reszta byli widocznie zwyczajni nadworni koza •

oy. Przywiązywali konie miloząc, kiedy niekie­dy przerzucając się z sobą luźnemi uwagami.

              A zkąd to Bóg prowadzi? — spytał Oran,

o              ile mógł najsłodszym głosem.

              Z za Dniepru — odrzekł sucho dowódzca orszaku.

Żyd połknął ślinę, pogładził pejsy i udał, 2e się odpowiedzią zadowolił. Wymijająoa odpo­wiedź widooznie nie podobała się mu, więo ras jeszcze spróbował z innej beczki:

              Daleko Bóg prowadzi?

              Daleko — była odpowiedź obojętna.

Żyd poskrobał się w jarmułkę.

              Pułkowniku — rzekł jedea z orszaku — jeżeli wola wasza zabawić tutaj dłużej, możeby koniom owsa podsypać?

Pułkownik podniósł głowę do góry, spojrzał na słońce, coś niby miarkował.

              A dobrze... podsypać.. — rzekł.

Potem zwróoił się do Oruna.

              A masz ty żydzie miód dobry? Hę?

              Dlaozego niemam?... U mnie jest miód i z Kaniowa i z Czerkas, a jak Waszej miłości podoba się, to i winnicki się znajdzie...

              A pokaż-no którędy się idzie do twojej bu­dy? — spytał pułkownik.

Orun poszedł przodem, a za nim, schylając się w niziutkich drzwiach wchodzili za pułkowni­kiem kozacy, jeden po drugim.

Pułkownik, dojrzawszy podróżnego kozaka za stołem nad kuflem miodu, pokłonił się ma głową.

~ Czołem — rzekł.

              Czołem.

W krótce mała szynkowa izdebka napełniła się kozactwem. Kilku z nich usiadło przy stole obok podróżnego, dwóch — trzech, luźnie kręciło się po izbie, a reszta, zajrzawszy iż ciasno, wy* niosła się bez ceremonii za drzwi, kazali sobie podać miodu, pomiędzy końmi rozścielili burki, posiadali i miód pili.

Kiedy Ornn, siedzącym przy stole podróżnym miód podał, stanął na uboczu przy beczce i nie- dowiarzającem, trwoźliwem okiem po zgromadzę' nin wodził.

              A daleko do Moszen ? —spytał pułko­wnik.

Żyd spojrzał pytającem okiem na kozaka, sie­dzącego obok pułkownika.

              Do Moszen ?... niedaleko... niewiem ozy i trzy wiorsty będzie. A Wasza miłość do Mo­szen jedeie? — zapytał.

              Nie...

              Ot, wyjedziecie z lasku, Bpuścicie się z gó­ry, to w dolinie pierwsze miasteczko na prawo będą Moszny — odezwał się podróżny kozak.

              Wy może z Moszen?

NA KRESACH.

7

              Z Moszen.

              Do domu czy z domu?

              Do domu, z Czerkas jadę.

              Będzie tam gdzie przenocować w kilkana­ście koni? — zapytał pułkownik.

              Czemu nie, to nie ostatnia mieścina.

Popijali miód.

              Cóż tam za Dnieprem słycbaó? — zapytał przejezdny pułkownika.

Pułkownik umoczył wąsy w miodzie i pił po­woli; napiwszy się, otarł usta ręką.

              Gdzie za Dnieprem?

              W Hetmańszczyznie...

              Tam... cóżby miało być?... Gospodarują ce* earsoy...

              Pewnie dobrze?

              A dobrze... bo naszym wojskiem zdobywają sobie miasta na tataraoh; już i Perekop i Kozłów

i              Bachczysaraj zdobyli, a teraz nikt nie wie w ja­ką stronę Munich ich popchnie.

Przejezdny kiwał głową.

              Źle... Był Apostoł hetmanem, to tak jak baba w spódnicy; siedział w domu i modlił się, a żoł - nierze gospodarowali; teraz Apotsoła nie stało, to jeszcze gorzej...

              Jak ma byó lepiej? — mówił pułkownik — Mflnichowi tak Ukraina w głowie jak mnie suł­tan turecki. Gadają, te on chce, aby go Cesarzowa księciem ukraińskim mianowała, a jak tego chce,

8              kakbesach.

to pewnie nie dlatego, aby nam wolność roz­szerzyć...

Pociągnęli obaj mioda z kafelków i milczeli.

Przejezdny kozak patrzył nieruchomem okiem przed siebie, jakby o czemś myślał, coś przypo­minał.

              Zdałby się Chmiel znowu... — zauważył.

Pułkownik niby obojętnie odpowiedział:

              Było z niego tyle korzyści Ukrainie, jak z oapa mleka. Bzucał się jak wjun na wszystkie strony; to do tatarów i turków, to do Bossyi, to przed Polską głowę schylał a łgał wszystkim, każdemu co innego. Chciał wybrać najlepiej.

              Et, wasza miłość nadto już starego Chmielą łaje... a on przeoież Bławę Ukrainy po oałym świeoie rozniósł...

              Bozniół, ta nio potem.

Patrzył przyjezdny z niedowierzającą miną na pułkownika.

              A to jak?

              A... tak... Jakby robił rozumnie, toby Ukra­ina po nim rosła w dostatki, bogactwa, rozum, swobodę... Jakaż to wolność dostała się Ukrai­nie? Co po głupiej sławie, kiedy nami teraz i tu poniewierają i tam mają za bajbardziej. Co to za wolność, kiedy musimy pracować dla kogoś a nie dla siebie. Chmiel był mądry, ale zapijał się i breohał za wiele; miał siłę, ąle oddał są­siadom.

Wypili po kufelku miodu, kazali podaó jeszcze po jednym; pili powoli, nie spieszno im było — Moszny leżały w dolinie.

              A cóż tu słychać? — zapytał po chwili puł­kownik przejezdnego kozaka.

              Tu... to samo co i tam...

              Źle...

              Oj źle... Lud na około huczy jak ul pszczół- ny przed wiosną... To tu, to tam, porywa się ja­kaś gromadka luzem i grabi zamki pańskie

i              dwory...

              Luzem..... — powtórzył pułkownik, jakby sam do siebie.

Przejezdny kozak nie zwrócił na te słowa uwa­gi i mówił dalej:

              Czoó w powietrzu jakąś zawieruchę... je­dna szlachta trzyma z Sasem, druga z Leszczyń­skim... a carscy przyszli ioh godzić...

              Niechaj godzą... trzeba pogodzić, ażeby po­tem i jednym i drugim, ot taki...

Tymozasem i dopili po drugim kuflu miodu.

              Przyjemnie mi tn z wami gadać, ale komu w drogę, temu czas. Chciałbym przed wieczorem jeszoze stanąć w Moaznaoh — mówił pułkownik.

Przejezdny powstał.

              Bóg zapłać za miłe towarzystwo i gawę­dę — rzekł. — Ale jedna nam droga; wasza mi­łość jedzie do Moszen i ja do Moszen.

              Ja na nocleg tylko.

              A ja do domo... mam sadybę i rodzinę w Mosznach.

              To dobrze... będziemy mieó jeszcze troobę czasu na pogawędkę.

              Może wam i sadyba moja po drodze... pro­siłbym na nocleg, na ohleb i sól... W Mosznacb znają dobrze sadybę Horodija Hrywy.

Pułkownik spojrzał na Horodija ciekawie.

              Ho, ho... panie setniku, znają wbs nie tyl* ko w Mosznach; chwała Bogn za ten przypadek, co nas razem sprowadził. Przyjmuję waszą go­ścinność, chleb i bóI.

              Jakże mam honorować waszą miłość?

              Jestem pułkownikiem nadwornej milioyi księcia Lubomirskiego z Szarogrodu, Werłao.

              Bądźcież łaskawi przyjąć moją gościnność— rzekł kłaniając się Hordij.

Wyszli z karczmy; poczęto rozpuszczooe pod* ciągać popręgi koniom a po chwili orszak już był gotów do drogi, uformował się dwójkami, wjechał na wązką drożynę leśną i wkrótce w jarze zginął. Przodem jechali Werłan i Hordij.

Póki orszak dojedzie do Moszen, zapoznajmy czytelników z podróżnymi, którzy przypadkowo spotkali się w karczemce za Siekirną.

Hordij Hrywa, zwany poprzednio setnikiem, miał w Mosznacb bogatą osadę, na której od dzia­da i pradziada siedziała cała jego rodzina. Ojoieo służył kiedyś pod Sahajdaoenym, chodził z pola-

Kami na turków, a niedosłuży wszy się niczego, przeszedł na stronę Chmielą i zginął podŻółtemi Wodami. Był to ozłowiek bywały, ocierał się

o              ludzi, światły i choć sam niepiśmienny, naka­zywał żonie, ażeby Hordija, jak dorośnie, do szkoły dała. Czasy były burzliwe, niespokojne, nie spodziewał się wyjśó oało z tej wojennej za­wieruchy. Jakoż nie wyszedł: kto mieczem wo* juje, ten od miecza ginie. Zostawił zamożne go­spodarstwo, pasieki i stado po stepowych uroczy­skach, a w Mosznach wielką osadę.

Dorastającego Hordija, idąo za żądaniem ś. p. męża, oddała matka na naukę do Kijowa, do akademii Mohylańskiej, która była rozsadnikiem św...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin