Hoffman Karol - SKAZANIEC.doc

(176 KB) Pobierz

Hoffman karol

SKAZANIEC

Było to w grudniu, w niedzielą, we wsi kościelnej.

Nabożeństwo się skończyło. Tłum ludu tłoczył się przez główną nawę do wyjścia. Ksiądz Jan, admi­nistrator parafii, wyszedł przez zakrystyę, kierując się zwolna ku plebanii. Jest to młody jeszcze człowiek, lat trzydziestu paru, nie więcej, z łagodną, dobrą twa­rzą, jasnem wejrzeniem i delikatnem obejściem się.

W tej chwili jednak ksiądz Jan wydaje się być czemś zakłopotanym. Machinalnie odpowiada na po­zdrowienia spotykających go parafian, bezwiednie kła­dzie dłoń na główkach wiejskich chłopiąt, obstępujących go po drodze; przed nikim nie zatrzymuje się dłużej, nikogo nie dopuszcza do gawędki, tak upragnionej przez dziatwę i starszych. Co się stało z księdzem Janem? Co się stało z kochanym, młodym proboszczem?

Może go tak zmęczyło celebrowanie sumy w cia­snym, dusznym kości ołku? Ależ ksiądz Jan ma niespo­żyte siły, nigdy się nie męczy na służbie Bożej, nawet w największe skwary letnie nie upada na siłach, a cóż dopiero teraz, w zimie...

Sam wszędzie i zawsze, o każdej porze dnia i nocy gotów do posługi bliźniemu, czy jako kapłan, czy jako

człowiek, opiekun i przyjaciel. Nikim się nie wyręcza, bo wikary usza nie ma do pomocy, ale też i nie potrze­buje wyręki.

Może się tak śpieszy na obiad? Ależ proboszcz kaliniecki nigdy cie należał do smakoszów, ani łako­mych; sam z siebie dawał najlepszy wzór wstrzemię­źliwości i zachowywania postów. A gdy się z ludem rozgadał w niedzielę, to nieraz, bywało, gawędzą z sobą dotąd, aż dziad zasygnuje na nieszpory. Wtedy wpa­dnie na chwilę na plebanię, przegryzie bułką albo kawałkiem chleba i śpieszy znów do kościółka.

Troskę, wyraźnie malującą się na obliczu pro­boszcza, widzą dziś wszyscy skupieni przed plebanią parafianie, potrzebujący rady lub pomocy i nie śmie­jący budzić księdza z tej zadumy; jedni drugim szepcą na ucho swoje przypuszczenia i trwogi.

              Coś się stało... Coś mu jestl...

Cały ten tłum kocha księdza Jaua, chciałby go pocieszyć, jak on niejednego nieraz pocieszył; chciałby mu pomódz, zaradzić złemu, ale nie śmie się ozwać, nie wiedząc, co mówić, co czynić.

Przyczyną niepokoju księdza Jana był list, otrzy­many przed chwilą w zakrystyi. Jakaś nieznana babina z chytrą, przepitą twarzą wsunęła mu go w rę­kę, bełkocąc:

              Kazali oddać w sekrecie, żeby żywa dusza nie widziała...

              Od kogo to?

Baba nie odrzekła nic, pośpiesznie rejterując ku wyjściu z zakrystyi.

              Zaczekaj cie-nol

Ale nieznajoma skryła się już w tłumie i bez śladu w nim zniknęła.

Zaintrygowało to niezmiernie księdza Jana. Cha­rakter pisma na kopercie listu nie był mu znany.

Nie wypadało czytać listu w domu Bożym, śpie­szył więc na plebanię, aby czemprędzej dowiedzieć się

o              treści.

              Co to być może? co znaczy ta tajemniczość? — pytał sam siebie. — Ot, dzieciństwo! Może ktoś potrze­buje rady i prosi o nią listownie. Ale ta tajemniczość?... Etl... Babina nietrzeźwa widocznie, mogła nie zrozu­mieć, mogła świadomie przekręcić...

Nareszcie znalazł się u siebie, w skromnym, ale czystym i wdzięcznym pokoiku, gdzie staruszka, siwa jak gołąbek gospodyni, krzątała się już około stołu jadalnego.

              Dawać obiadek księżulkowi? — spytała, wi­docznie zadowolona z tak wczesnego powrotu księdza do domu.

              Nie jeszcze, Jacentowo. Zajęty jestem. Za chwilę.

              Niechże ksiądz proboszcz pamięta, że za chwi­lę... Oj, znam ja tę chwilę... Wszystko się na nic przy­dymi, przypali... Chwilę... chwilę... —gderała Jacentowa.

Ksiądz Jan rozerwał kopertę i czytał:

„Czcigodny księże proboszczu!

Zgnębiona przez los, zdradzana przez ludzi, do kogóż mam się udać, jak nie do Ciebie, sługo Boży! Katuj mnie, ratuj, na Chrystusową Mękę Cię błagam!... W Tobie jednym jeszcze nadzieja moja. Ty swem sercem, tak czułem na niedolę bliźniego, odczujesz moje męki

i znajdziesz na nie lekarstwo... Znasz mnie z widze­nia, a gdy poznasz głąb’ duszy mojej, pożałujesz mnie, zapłaczesz nade mną!... Nie mogę pisać dużo, mam zaledwie kwadrans czasu przed sobą. Nie mogę być osobiście w Kalinowie, aby wyspowiadać się i poskar­żyć przed Tobą, Ojcze; jestem śledzoną, więzioną. Ten list nawet wysyłam w trwodze wielkiej, aby nie został przejęty. Gdyby tak się stało — ostatnia nadzieja ratunku zgasłaby na zawsze. Ojcze! zaklinam Cię, spełnij moją prośbę: przybądź dziś, potajemnie, późnym wieczorem, do Niespodzianki. Moi opiekunowie (prze­śladowcy raczej!) wyjeżdżają między 7-mą a 8-mą wie­czorem na całą noc do miasta. Ja zostaję w domu, pod pozorem choroby. Postaram się wyprawić, pod jakimkolwiek pretekstem, naszą służącą. Nikogo więc nie zastanie Ksiądz w Niespodziance, oprócz mnie. Błagam Cię, Ojcze, o zachowanie wszelkich środków ostrożności, aby żywa dusza nie wiedziała o Twych odwiedzinach Niespodzianki. Parę tych wiorst od szosy do nas może wszak Ksiądz przebyć pieszo?...

„List ten proszę spalić po przeczytaniu. Wierz mi, Czcigodny Ojcze, że w tym, dziwnym na oko, kroku całe moje zbawienie pokładam. Nie szczędź dla nie­szczęsnej swego trudu; ratuj ją, ratuj, w Imię Miło­siernego Boga, w imię Twej Matki i Siostry, w imię Twego duszpasterstwa Cię zaklinam!...

„O to na klęczkach błaga Cię

nieszczęsna Jaclwiga.u

Po przeczytaniu do końca ksiądz Jan upuścił list z drżącej ręki i zapadł w boleśniejszą jeszcze zadumę.

Znalazł się oko w oko z tajemniczą historyą,

w której sam ma odegrać czynną rolę... Ksiądz Jan przywykł mieć do czynienia przeważnie z duszami i ser­cami prostaków. Maluczcy nieśli do niego z zaufaniem swe troski, spowiadali się ze swych grzechów, zwykle podobnych do siebie, typowych niemal. Panie oko­liczne jeździły zazwyczaj do spowiedzi o kilka wiorst dalej, do miasta, widocznie nie uważając wiejskiego księdza za godnego wysłuchiwania dziejów ich „wy- subtelizowanych“, „odruchowych“ potknięć i omyłek, których popełnianiu winien świat, ludzie, cywilizacya... Rzadko bardzo jaki inteligent zapukał do konfesyonału w Kalinowie, rzadziej jeszcze ktoś z tej sfery prosił księdza Jana o radę lub pomoc.

A dziś właśnie ozwał się głos z tego koła, głos szczery, ale rozpaczny i dziwnie jakoś brzmiący.

Ksiądz Jan znał, w istocie, z widzenia osobę, która napisała do niego list. Przypominał sobie żywo młodziuchną, pełną dziewiczej krasy istotę, z kaskadą złotych włosów, z modremi, jak haber, oczyma, z wy­razem tęsknoty w tych oczach, z przedwczesną zmarsz­czką, wyrytą cierpieniem czy rozwagą na gładkiem, pięknem czole. Przed rokiem, podczas odpustu, była tu, w Kalinowie, spowiadała się przed nim i z rąk jego otrzymała Komunię.

I dziś to dziewczę wciągnięto w wir jakichś wy­padków, grożących mu rozbiciem?...

O              życiu prywatnem Jadwigi ksiądz Jan wie to, co wiedzą wszyscy, co powtarzają głośno w mieście i okolicy. Jadwiga jest sierotą, rodzice odumarli ją prawie w niemowlęctwie, pozostawiając — na nieszczę­ście jej może — znaczny majątek.

Wychowaniem sieroty zajął się główny opiekun,

daleki krewny, jedyny z pozostałych jej z linii ojca. Opiekunowie Jadwini nie cieszyli się w świecie dobrą opinią. On — hulaka, ona — strojnisia, przehulali i zmar­nowali wszystko, co mieli, jako właściciele dwóch ka­mienic w poblizkiem mieście. Wtedy pan zaczął uprawiać adwokaturę prywatną, wchodząc w częste kolizye z klien­tami, sądami i... uczciwością. W następstwie tego „adwokat“ zaczął zapijać sprawę. Opieka nad Jadwi- nią spadła mu jak z nieba.

Ex-adwokatostwo zostali obywatelstwem ziem- skiem, przenieśli się do dóbr i zaczęli używać życią.

Żyjąc nad stan, nie mając pojęcia o gospodarce, „opiekun“ wprędce doprowadził do ruiny odziedziczony przez pupilkę majątek. Co roku „jasne państwo“ od­wiedzało na czas dłuższy Warszawę, jeździło do wód, używało świata. Co roku, z upoważnienia rady fami­lijnej, pan opiekun główny obciążał hypotekę Kwiecina nowemi sumami, które miały iść na melioracye gospo­darstwa, na edukacyę dorastającej Jadwini i tym podo­bne niezbędne wydatki.

Trzeba oddać sprawiedliwość opiekunowi, że na ‘ edukacyę pupilki nie żałował. Miała bony i guwer­nantki w dzieciństwie, w dziesiątym zaś roku oddano ją na pensyę do Warszawy, którą właśnie skończyła chlu­bnie przed półtora rokiem. Nie powróciła już jednak do swego majątku, do tej wsi ukochanej, gdzie się uro­dziła i wzrosła, gdzie na cmentarzu leżą obok siebie mateczka z ojczulkiem. „Opiekunowie“ pozbyli się majątku, a raczej pozbawili go ich wierzyciele. Ile było przytem narzekania na kryzys ekonomiczny, na konku- rencyę zbożową amerykańską, na kosztowność edukacyi

panien w Warszawie, niktby nie zliczył, bo niktby nie zdobył się na cierpliwość wysłuchania wszystkiego.

              Gdyby nie wzgląd na ś. p. rodziców Jadzi, wyrzeklibyśmy się już tej opieki, która nam nic nie dała, oprócz kłopotów ciężkich i trudów — biadali.

              Oj, marny to los być cudzym parobkiem! — dodawał opiekun.

              Gdybyśmy choć za to doczekali się wdzięcz­ności od Jadki — kończyła z westchnieniem, składając ręce, opiekunka.

W rok po powrocie Jadwini z pensyi „opiekuno­wie“ zaczęli uskarżać się głośno, że ich pupilka okazuje się „niewdzięcznicą“.

Ze sprzedaży dóbr przez publiczną licytacyę, po opłaceniu wierzycieli, okroiła się suma kilkunastu ty­sięcy rubli, złożona w banku. Członkowie rady fami­lijnej, pod naciskiem opinii publicznej i obliczywszy się skrupulatniej z własnem Sumieniem, stali się bar­dzo odpornymi na szturmy, przypuszczane przez głó­wnego opiekuna do szkatuły pupilki. Odsunięto sumę 10,000 rubli, jako nietykalną, do czasu niezbyt już da­lekiej pełnoletności Jadwini, lub też wyjścia jej za mąż. Z pozostałej reszty oznaczono roczną tantyemę na utrzy­manie i potrzeby pupilki; sumę tę w ratach miesięcz­nych miał pobierać główny opiekun.

Dotknięty tem do żywego, szanowny opiekun ze swadą adwokata prywatnego wynurzać począł przed radą ubolewania nad swoją krzywdą.

              Najpiękniejsze lata straciłem na tem opiekuń- stwie i dziś taka mnie za to spotyka wdzięczność, taka nagroda?!

Jękiem, krzykiem, płaczem, prośbą i... groźbą wy­

mógł wreszcie na radzie, źe mu wypłacono całoroczną tantyemę z góry i, tytułem odszkodowania, a właści­wie odczepnego, dodano tysiąc rubli na rozpoczęcie nowego procederu.

Znalazł go w otwartej na użytek publiczny „Nie­spodziance“.

O              kilka wiorst od miasta, w zacisznem, zadrze­wi on em ustroniu, leżała niby willa, niby chata, opuszczo­na i pustkowiem stojąca. Przemyślny opiekun Jadwioi wydzierżawił ją na trzy lata za bezcen, odnowił, poprzerabiał; część gaju wyciął, natomiast popostawiał huśtawki, gimnastykę, altanki zamknięte szczelnie; na poblizki staw puścił kilka łódek; poczem oddał to wszystko na użytek „szanownej“ publiczności miejskiej, rozumie się za opłatą. Spacerowicze, na żądanie, mogli w każdym czasie zamówić lub dostać gotowe różne jadła i napoje. Spragnieni nowości miastowicze rzucili się tłumnie do „Niespodzianki“.

Wiosną i latem gwarno tu było i rojno. W go­dzinach poobiednich zbierała się przeważnie klasa niż­sza, młodzież rzemieślnicza lub wyrobnicza, huśtająca swe „wybrane“ i wożąca je łódkami po stawie. Ku wie­czorowi podążała tu arystokracya małomiasteczkowa: przeważnie panowie sami, gdyż „Niespodzianka“ nie cieszyła się dobrą opinią. Panowie nie huśtali się ani wiosłowali, woląc uprawiać na świeżem powietrzu winta lub, po pensyi, „lanca“, sztosa, kości i t. p. „emocyo- nujące“ gierki. Niekiedy, późnym wieczorem, gdy już cienie okrywały pola i lasy, panowie z jakiemiś towa­rzyszkami wchodzili do altanek, skąd aż do nocy wy­buchały piskliwe śmiechy, gwary ożywionej rozmowy, niekiedy zaś odgłosy kłótni.

Gościnny pan domu podejmował obecnych w miarę pakowności ich portmonet. Kto płacił gotówką i bez targu, znalazł zawsze w bród jadła i gorących napitków, chociaż gospodarz nie opłacał żadnego patentu lub kon- sensu.

              Z grzeczności, z gościnności wolno mi — ma­wiał, ostrzegany przez życzliwych.

Zimą ustawał ten napływ gości, jakkolwiek nie­zupełnie: odosobniony pokoik po drugiej stronie domu mieszkalnego, z okiennicami zamykanemi z wewnątrz, przywabiał niekiedy żądne romantycznej samotności parki, które, opłaciwszy haracz gospodarzowi, mogły być pewne jego zupełnej dyskrecyi i życzliwej opieki...

W takim to domu, w takiej atmosferze żyła od półtora roku sierota Jadwinia.

Od niejakiego czasu przestano ją widywać w mie­ście i okolicy, gdzie dawniej można ją było spotykać niekiedy, zawsze w towarzystwie i pod okiem „troskli­wych opiekunów“.

Ludzie zaczęli prawić, że o rękę Jadwigi stara się Łypalski, przyjaciel i kolega szanownego opiekuna, niewiele co młodszy od niego, ale za to o wiele prze- bieglejszy.

Pytani przez ciekawych, opiekunowie nie kryli się wcale z projektami wydania swej pupilki za Ły- palskiego.

              To łaska Boża czuwa nad sierotą — mówiła opiekunka. — Sam Bóg przeinacza jej na męża tak zacnego, statecznego człowieka.

Jadwiga jednak podobno ani chciała słuchać o tem.

Mówiono, że dziewczyna, bawiąc w Warszawie,

pokochała pewnego studenta, odwzajemniając się uczu­ciem za uczucie, które on jej okazał pierwszy.

Młodzi, za wiedzą przełożonej pensyi, zamienili pierścionki, przyrzekając kochać się do grobu, poczem rozstali się z sobą: on pojechał szukać chleba dla dwoj­ga, ona powróciła do opiekunów.

Sługi, zmieniające się bardzo często w „Niespo­dziance“, opowiadały po mieście, że „starzy“ złapali jakiś list panienki do młodego „kawalera“ i strasznie ją skrzyczeli, a pani o mało co do bicia się nie po­rwała. Od tej pory zabronili jej krokiem ruszać się z domu; śledzą ją i pilnują na każdym kroku, nie da­dzą pisać, nie dadzą listu wysłać. Panienka z razu pła­kała po dniach i nocach, aż w końcu przestała, chodzi tylko jak „martwica“, ani się uśmiechnie, ani zagada do człowieka... I strach, i żal zbiera, patrząc na nią.

Pod wpływem takich pogłosek członkowie rady familijnej postanowili wezwać opiekuna głównego i spro­wadzić Jadwigę, celem otrzymania od nich wyjaśnień i przekonania się, ile w pogłoskach było prawdy. By­łoby może daleko prościej samym udać się do „Niespo­dzianki“ i zbadać rzecz na gruncie, ale członkowie rady familijnej byli to ludzie nazbyt poważni i ciężcy, aby się mogli zdecydować na coś podobnego.

Zaraz po świętach Bożego Narodzenia miało się odbyć to decydujące posiedzenie, Jadwiga jednak mo­gła nie wiedzieć i o tem.

Wszystko to teraz uprzytomnił sobie w umyśle ksiądz Jan; skombinowanie pogłosek z listem, domnie­mań z rzeczywistością napełniło go do reszty gorącz­kowym niepokojem i grozą jakąś przed tem straszliwem

niewiadomem, co zawisło, jak złowrogie straszydło, nad biedną, samotną, opuszczoną dzieweczką.

              A może to tylko hysteryczny wybryk rozbujałej fantazyi dziewczęcej? — starał się, po chwili, uspokoić nowem przypuszczeniem. — Jakkolwiekbądż muszę speł­nić jej prośbę. — Tu jednak dziwny uczuł niesmak. — Ale ta tajemniczość... to skradanie się... te odwiedziny wieczorne sam-na-sam... czy mi to przystoi?... Coby sobie ludzie o mnie pomyśleli, gdyby mnie tam zastali lub spotkali powracającego?... Ależ to, doprawdy, nie ma sensu!... Dla przywidzeń chorej, rozkapryszonej dziewczyny, dla zadosyćuczynienia jej fantazyi, mam wystawiać na śmieszność, nawet na obmowę ludzką, siebie i swoją suknię?... Nie, nigdy!... zostanę w do­mu!... niech sobie myśli, żem listu nie odebrał...

I zerwał się z siedzenia, zamierzając zabrać się do obiadu.

Jacentowa, która od kilku minut kręciła się nie­ustannie około stołu i, patrząc na posuwające się wska­zówki zegara ściennego, mruczała do siebie: „z zupy pomidorowej zrobi się jakaś breja, kartofle na nic zdę­bieją, zrazy wyschną na wióry“ — teraz, na to poru­szenie księdza Jana, wybiegła z niezwykłą na swój wiek żywością do kuchni, wykrzyknąwszy na odcho- dnem:

              Daję obiad!

Ale ksiądz Jan usiadł na dawnem miejscu.

              „Na Chrystusową mękę cię błagam, w imię twej matki i sioBtry, w imię twego duszpasterstwa!“... — przypomniały mu się naraz słowa listu Jadwigi i sta­nęły przed oczyma, jakby wypisane ognistemi głoska­mi. — Jakże slabem stworzeniem jest człowiek — po-

myślał—jak wiele znaczenia przypisuje sądowi świata, wbrew nawet głosowi swego sumienia, skoro ja, kapłan, zawahałem się na chwilę przed spełnieniem swego obo­wiązku, dla marnego względu: co powiedzą? Muszę się z tego wywnętrzyć przed mym powiernikiem.

Z szuflady biurka wyciągnął’grubą, oprawną, do połowy zapisaną księgę, otworzył ją i począł w niej kreślić swą spowiedź przed sobą samym. Ksiądz Jan, oprócz staruszki Jacentowej, poczciwej z kośćmi, ale ograniczonej babiny, nie miał już przy sobie nikogo z blizkich, przed kim mógłby się zwierzyć. Ukochana jego mateczka porzuciła go już — dla lepszego żywota. Spoczywała od lat paru na cmentarzyku wiejskim, w du­żym, murowanym grobie, na którego płycie błyszczał złocony napis: ;,D. O. M. Grób rodziny księdza Jana Kolskiego.“ W dużym tym grobie ksiądz zarezerwował miejsce dla siebie. Ojciec odumarł go, gdy był małym chłopcem, braci nie miał. Jedyną siostrę wychował sam i wykształcił starannie, poczem wybrał jej towa­rzysza dozgonnego, wywianował ją i oddał wybranemu, który ją wywiózł do swego gniazda — gdzieś w okolice Wilna. Pozostawszy samotnym, ksiądz Jan znalazł ujście dla swych zwierzeń w pisaniu dziennika, dość szczegó­łowo prowadzonego. Dziennik miał swe specyalne prze­znaczenie: miał on być odbiciem doskonalenia się du­chowego jego autora. Z tą myślą ksiądz Jan zapisywał tu każdą pokusę zwalczoną, każde pozbycie się dawnej wady, każdą walkę duchową, prowadzoną z sobą, i jej rezultat, każde postanowienie uczynione i jego spełnie­nie lub spełznięcie na niczem. Nie było tu ani śladu chwalby z dobrych czynów, ani odrobiny pobłażliwości dla siebie samego... Była to znamienna i ciekawa samokrytyka, rzadka autoanaliza.

Jacoutowa, wszedłszy do jadalni z dymiącą zupą, aż jęknęła na widok pana, zajętego pisaniem.

              Już, Boże odpuści rozpoczęła się ta pisanina, to się i do nieszporów ni...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin