Deirdre Purcell
Dziesięć minut później Rose zatrzymała się przed bramą cmentarza. Stał tam zaparkowany jego samochód, ale drzwiczki od strony kierowcy były szeroko otwarte, a wewnątrz paliła się lampka. Dostrzegła też uniesioną klapę bagażnika. Powiodła dokoła wzrokiem, nie zauważyła go jednak nigdzie.
Zamknęła drzwiczki, tak aby lampka zgasła, weszła przez półkolistą bramę na teren cmentarza i przystanęła na moment, żeby wziąć się w garść. Czuła ogarniający ją niepokój. Miejsce było tak ciche, oświetlone białym, niesamowitym blaskiem niepełnej tarczy księżyca, a powietrze tak ostre i nieprzyjazne, że strach ścisnął ją za gardło; wyraźny, niemal namacalny, fizyczny lęk. Wiedziała jednak, że nie może teraz zawrócić; zabrnęła już za daleko, a sprawa, która ją tu przywiodła, była zbyt ważna, aby dać za wygraną.
Cmentarz zajmował zbocza niewielkiego wzgórza; kamienne ogrodzenie zarosły krzewy jeżyn i splątane pnącza głogu, na szczycie ogołocone z liści cierniste drzewo wznosiło się ku rozgwieżdżonemu niebu niczym zniekształcona ręka. W tym miejscu od stuleci grzebano zmarłych katolików z okolicy. Co krok widniały stare, przekrzywione już kamienne płyty i krzyże celtyckie, gdzieniegdzie okrywała je gęsta plątanina bluszczu, pokrzyw i drzewiastego podszycia. Wkoło roznosił się słodkawy, ostry zapach cmentarny, w którym czuło się woń ziemi, przegniłych roślin - i jeszcze czegoś, o czym Rose wolała teraz nie myśleć. Wzdrygnęła się i skierowała w stronę nowszej części cmentarza, gdzie nadal odbywały się pochówki i gdzie sama stała tak niedawno. Wysoka trawa tłumiła odgłos jej kroków.
Przed nią rozciągał się teren bardziej uporządkowany, zadbany, marmurowe nagrobki błyszczały zimno i bezlitośnie. W miejscu gdzie kończyła się stara część cmentarza, a zaczynała nowa, na poduszce z pnączy jeżyn leżała omszała figurka Jezusa, która spadła z cokołu; ramiona postaci, już na zawsze bezsilne, wznosiły się ku górze jakby z niemym błaganiem, a kamienne, niewidzące oczy zdawały się wypatrywać chwili zmartwychwstania.
Blask księżyca zmącił się nagle, Rose zaś odniosła wrażenie, jakby to Jezus spojrzał na nią przenikliwym wzrokiem. Jednocześnie wszystko na cmentarzu stało się większe i bardziej złowieszcze. Jakaś figurka anioła z rozpostartymi skrzydłami, stojąca na grobie, zdawała się szybować w jej stronę; leżące na ziemi sztuczne kwiaty, sine w srebrzystej poświacie, wyciągały ku niej swoje podobne do macek łodygi, jakby chciały opleść ją nimi i przyciągnąć do siebie; czarna ziemia i żwir na pobliskich grobach nie wyglądały już teraz tak solidnie, aby spoczywające pod nimi ciała mogły się czuć bezpiecznie.
Nie mogła tego dłużej znieść. Nie, poczeka na niego na zewnątrz, obok auta. Jeżeli on tu jest, wyjdzie z cmentarza wcześniej lub później.
Nagle dobiegł ją jakiś odgłos, pojedynczy brzęk, tak jakby ktoś uderzył lekko łyżeczką o porcelanową filiżankę.
Przystanęła i poczęła nasłuchiwać. Znowu to samo.
I jeszcze raz, i jeszcze - miarowy, jednostajny stukot, dochodzący z przeciwległego zbocza.
Ostrożnie, niepewnie, czując, jak mocno bije jej serce, wspięła się na wzgórze i stanęła pod ciernistym krzewem, skąd mogła ogarnąć wzrokiem cały teren cmentarza. Dostrzegła go natychmiast; siedział w kucki przy grobie, jego jasne włosy odcinały się wyraźnie od ciemnego nagrobka. Chciała go zawołać, ale krzyk uwiązł w zaschniętym gardle. Ruszyła w tamtą stronę, mając nadzieję, że usłyszy ją i podniesie na nią wzrok, on jednak był zanadto zaabsorbowany swoją czynnością.
Dopiero teraz dostrzegła, co robi: skuwał z nagrobka napis.
Za każdym razem, kiedy jego brat - bliźniak był chory, John Flynn znosił prawdziwe męki.
Siedział przygnębiony w kąciku kuchni w stróżówce, podczas gdy matka wymachiwała ścierką, kierując parę z dwóch ustawionych na kuchence garnków w stronę krzesła, na którym Derek, opatulony kocami, krztusił się flegmą i z trudem łapał oddech.
Mary Flynn była czerwona z wysiłku oraz od gorąca i pary. Wreszcie opadła wyczerpana na krzesło, niby wróbel szukający chwili wytchnienia. Szczupła, wymizerowana twarz kazała szacować jej wiek na znacznie więcej niż czterdzieści dziewięć lat, a John uświadomił sobie znowu, że dałby wiele, aby matka nie wyglądała tak jak teraz. Wiedział doskonale, że to nie ma nic wspólnego z nim samym, ale czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny za jej ciężkie życie i wczesne wdowieństwo.
- Czy mogę ci w czymś pomóc, mamo? - zapytał.
Mary otarła ścierką pot z twarzy, wstała z widocznym trudem i podeszła do tylnych drzwi, po czym uniosła pokrywę stojącej tam bańki na mleko.
- Przydałaby się odrobina wody - powiedziała.
Przed domem ustawiono dwie beczki, w których zbierała się deszczówka, ale wodę pitną trzeba było przynosić z drogi publicznej, gdzie zainstalowano pompę.
John z ulgą wykorzystał pretekst, aby wymknąć się z kuchni. Wiedział, że ataki choroby brata wyglądają zawsze na groźniejsze, niż są, ale odkąd matka wysłała go na pocztę, aby zatelefonował po lekarza, upłynęło już wiele czasu, co najmniej godzina. Dlaczego tamtego nie ma tak długo? Wyciągnął spod zlewu dwa ocynkowane wiadra i przeszedł na podwórko za domem; na odgłos kroków koza, którą trzymali dla mleka, przydreptała i poczęła ocierać się pyskiem o jego dłoń.
Ciepłe czerwcowe powietrze było rześkie i świeże; John wdychał je z przyjemnością zwłaszcza teraz, kiedy nie przebywał już w dusznej, zaparowanej kuchni. Lekka bryza poruszała gałązkami tarniny, tworzącej żywopłot za domem, a zaledwie kilka metrów od miejsca, gdzie stał John, przysiadł kos. Przechyliwszy na bok łepek, spojrzał intruzowi prosto w oczy, następnie odfrunął przezornie na drzewo. Koza ponownie trąciła pyskiem rękę chłopca. John otworzył stojącą pod szczytową ścianą domu skrzynię z warzywami, wyjął z niej marchew i podał zwierzęciu, które wzięło ją od niego delikatnie, z wdziękiem, niczym dama z towarzystwa.
Zrobił zaledwie kilkadziesiąt kroków, kiedy usłyszał warkot silnika, a po chwili zatrzymał się przy nim czarny prefect. Doktor siedzący w aucie opuścił szybkę.
- Witaj, chłopcze! - zawołał. - Przyjechałem do twego brata.
- Wiem - odparł John. - To ja poprosiłem na poczcie, aby zadzwonili do pana.
- No cóż, zaraz postawimy Dereka na nogi. Jadę!
John stał na drodze, odprowadzając samochód wzrokiem. To właśnie doktor Markey zawiózł wcześniej Dereka do sanatorium. Wtedy jeździł nie prefectem, lecz dużym morrisem cowleyem. Bracia ukończyli akurat dwanaście lat, a matka pozwoliła Johnowi zostać tego dnia w domu; mógł nie iść do szkoły, aby pożegnać się z bratem. Jednakże, kiedy ta chwila już nadeszła, nie mógł wykrztusić choćby jednego słowa. Również Derek zachował milczenie. Po prostu podniósł swoją płócienną torbę i tylnymi drzwiami wyszedł na podwórze. Za nim podążała matka, nie kryjąc łez. John nie płakał. Pozostał w tyle i patrzył na brata, który blady i wylękniony dreptał za lekarzem w stronę samochodu. Sanatorium znajdowało się gdzieś w pobliżu Dublina; wydawało się, że od Drumbooli dzieli je niesamowicie wielki szmat drogi, ale w rzeczywistości było to tylko trochę więcej niż pięćdziesiąt mil.
Tamtego dnia John po raz pierwszy w życiu zniknął z domu. Długo błąkał się po polach i łąkach, aż wreszcie późnym popołudniem odkrył strumyk, który wdzierał się w głąb lasu, na niewielką polankę porosłą paprociami. John wybrał sobie zaciszne miejsce pod sosną, wymościł je zwiędłymi liśćmi i trawą, a potem leżał w ciemnościach, czując, jak spadają na niego z góry sosnowe igły niczym łagodne krople deszczu. W duchu przebywał cały czas z bratem, który z pewnością jechał jeszcze do Dublina - i czuł, jak z każdą milą narasta w Dereku paniczny lęk.
Kiedy wrócił do domu, matka odchodziła już od zmysłów z niepokoju. Ulga, jaką poczuła na jego widok, uczyniła ją brutalną. Ze stoickim spokojem, ofiarowując Bogu w ofierze swój ból jako ofiarę za pomyślny powrót Dereka, John przyjął bez szemrania policzek, który mu wymierzyła. Dopiero potem, już leżąc, dał upust łzom. Dotąd dzielił zawsze z bratem podwójne łóżko, a tej nocy po raz pierwszy miał spać w nim sam. Sfatygowany materac wypchany końskim włosiem miał dwa podłużne wgłębienia; John przesunął się na to, które zdążył odcisnąć Derek, i spał po tej stronie łóżka co noc przez jedenaście miesięcy, aż do dnia, kiedy jego bliźniaczy brat wrócił do domu.
Dziś stał w miejscu, czekając cierpliwie, aż umilknie warkot silnika. Potem ruszył dalej, w stronę pompy zainstalowanej na niewielkim betonowym cokole przy drodze i okolonej gęstym dywanem z wrzośca. Z wysiłkiem uniósł ciężką, masywną dźwignię i naparł na nią; potem jeszcze parę razy podrywał ją do góry i opuszczał, dopóki z wylotu pompy nie trysnął pierwszy strumień rdzawej wody, rozpryskując się o betonową płytę. John pompował dalej niezmordowanie, a kiedy wreszcie poczęła płynąć czysta woda, napełnił wiadra. Następnie, gdy strumień zmalał do cienkiej strużki, podstawił złączone dłonie, po czym przytknął je do ust.
Pijąc, zdał sobie sprawę z otaczającej go ciszy. Ptaki, jeszcze tak hałaśliwe przed miesiącem, straciły jakby głos. Ich obecność od czasu do czasu zdradzał jedynie pojedynczy skrzek lub świergot. Ustał także wiatr. Na drzewach wisiały nieruchome liście. Bydło na łąkach pasło się w milczeniu, ucichły nawet psy w okolicznych zagrodach. John otarł sobie usta rękawem koszuli, dźwignął oba wiadra i ruszył do domu. Do tej pory kłopoty Dereka z oddychaniem musiały już minąć. Martwił się o brata, ale bliska więź, którą odczuwali dawniej, nie przetrwała rozłąki.
Tamten dzień, kiedy Derek wrócił z sanatorium, był upalny i duszny. John ściągnął koszulę i właśnie przycinał żywopłot okalający warzywnik, kiedy z dala dobiegł go warkot samochodu doktora. Rzucił sekator i czym prędzej pobiegł do kuchni, aby powiadomić matkę, ona zaś zerwała z siebie fartuszek i przed lustrem zawieszonym na ścianie poczęła gorączkowo poprawiać sobie włosy. Zanim oboje otworzyli tylne drzwi, samochód wjeżdżał już przed dom.
John od razu dostrzegł za szybą auta twarz Dereka, ale nagle poczuł się zażenowany. Nie mógł się doczekać tej chwili, teraz jednak, gdy już nadeszła, nie wiedział, jak się zachować ani co powiedzieć. Bał się, że wybuchnie płaczem. Zerknął bezradnie na matkę, ale ona także robiła wrażenie sparaliżowanej.
Doktor wysiadł z samochodu.
- Chodź tu, chłopcze! - zawołał. - Na co czekasz?
Matka podbiegła już do Dereka, zamknęła go w ramionach - i ten widok wyrwał Johna z odrętwienia. Jeszcze chwila i cała trójka złączyła się w gorącym uścisku. Ale niemal natychmiast John zorientował się, że coś jest nie w porządku; Derek uniósł rękę i łokciem osłonił sobie oczy, jakby chciał się odgrodzić od matki i brata. Nawet gdy tulili go do siebie, John czuł jego opór.
Potem, już w domu, nie spuszczał ze swojego bliźniaka wzroku. Derek, chociaż wychudzony, wyglądał zdrowo, ale z jednym ramieniem niższym niż drugie robił wrażenie jakby kalekiego.
- Co się stało z twoim ramieniem? - Pytanie padło, zanim jeszcze John zdążył się zreflektować i powstrzymać je.
Derek poczerwieniał aż po uszy.
- A co się miało stać? Lepiej patrz na siebie!
Dopiero później, kiedy Derek poszedł do ustępu, matka wyjaśniła, że to drobne zniekształcenie nie jest dla niej niespodzianką. Mimo zabiegów fizykoterapeutycznych po operacji usunięcie płuca zrobiło swoje; ramię po pustej stronie piersi pozostało trochę bardziej opuszczone niż drugie.
Przez resztę wieczoru John próbował sobie wmówić, że ta dziwna, nie znana mu dotąd obcość pomiędzy nim i Derekiem nie potrwa długo, że z czasem dzieląca ich bariera zniknie. I rzeczywiście: tej nocy obaj spali znowu w jednym łóżku, jak dawniej, a przed zaśnięciem pogawędzili trochę szeptem. Ale potem, kiedy Derek zasnął, John długo jeszcze leżał z otwartymi oczyma, targany rozpaczą, wpatrzony w cienie na ścianach i suficie, usiłując rozwikłać wątpliwości, które nie dawały mu spokoju.
Coś się zmieniło, był tego pewien.
Pozornie życie wróciło do normy. Trwały właśnie letnie wakacje, bracia nie chodzili więc do szkoły, a po uporaniu się ze swoimi obowiązkami szli na pola, gdzie chwytali króliki albo też łowili ryby w strumieniu. Te wakacje różniły się od innych stosunkiem matki do Dereka: w deszczowe i chłodne dni nie wolno mu było wychodzić na dwór. Również John pozostawał wtedy w domu i chociaż to poświęcenie nie było duże, rodziło w duszy chłopca żal do brata.
Sytuacja osiągnęła punkt krytyczny pewnego deszczowego popołudnia, jakieś pięć tygodni po powrocie Dereka. Obaj przeczytali już wszystkie pożyczone książki i John uświadomił sobie, że skończyły mu się pomysły na zabicie czasu. Matka poszła odwiedzić sąsiadkę, a John stanął przy oknie i podniósł wzrok na niebo.
- Wygląda na to, że się trochę rozpogodzi - mruknął bez większego przekonania.
- Po co w ogóle tu sterczysz? Nie musisz siedzieć ze mną w domu, możesz wyjść, jeśli chcesz. Myślisz, że jesteś tu komuś potrzebny? Idź sobie i zostaw mnie w spokoju! - Twarz Dereka była wykrzywiona ze złości, wybuch jego furii był tak nagły i gwałtowny, tak nieoczekiwany i szokujący, że osłupiały John odwrócił się i wolnym krokiem przeszedł z kuchni do sypialni. Derek dogonił go w progu. - Przepraszam, John, wcale tak nie myślałem, naprawdę!
Ale John był stuprocentowo pewien, że jego brat mimo woli zdradził się ze swoimi odczuciami.
- Już dobrze - mruknął. - Nie przejmuj się tym. - Odwrócił się i poprawił ułożoną równiutko poduszkę na łóżku.
- Och, daj spokój! - Derek wybiegł z powrotem do kuchni.
W ciągu paru najbliższych lat John oswoił się z nowym charakterem stosunków łączących go z bratem. Rozpieszczany przez matkę, która przyrządzała mu grzane piwo z jajkiem na śniadanie i pół kufla mocnego porteru co wieczór, Derek miewał teraz kłopoty z oddechem coraz rzadziej, ale kiedy tylko następowało zaostrzenie jego choroby, tak jak dziś, Johna ogarniało natychmiast poczucie olbrzymiej straty.
Pełne wiadra ciążyły coraz bardziej. Odstawił je i ponad krawędzią żywopłotu powiódł wzrokiem po Dębowym Polu.
Olbrzymie drzewo, któremu pole zawdzięczało swoją nazwę, trafił i rozszczepił piorun dawno temu, zanim jeszcze John i Derek przyszli na świat, ale - nie wiadomo dlaczego - nigdy nie zostało ścięte. Sterczało teraz na pagórku, w samym środku pola, a jego sękaty, zachęcający dzieci, do zabawy pień, stanowił miniaturowy obraz dzikiej przyrody. Patrząc na nie, John widział zamiast owadów, ptaków i innych jego lokatorów siebie oraz Dereka znowu jako trzyletnich brzdąców, siedzących w rozwidleniu konarów starego dębu i zanoszących się tak żywiołowym śmiechem, że omal nie spadli na ziemię.
Był typowy letni wieczór, pełen pszczół i motyli krzątających się wokół pierwiosnków i goździków, oraz much, które obsiadły krowie placki. Ale John widział jeszcze kogoś: ojca. Stał pod drzewem z rękami na biodrach i głową odrzuconą do tyłu. Taki właśnie obraz Matty'ego Flynna John zdołał zachować w pamięci. Podczas spaceru Matty zaprowadził synów na pole, podsadził jednego po drugim, umieszczając ich na drzewie, a potem cofnął się trochę, aby ogarnąć obu spojrzeniem.
- Dwie podpórki! - zawołał i roześmiał się radośnie. - Moje dwie podpórki!
Ani John, ani Derek nie mieli pojęcia, o jakie podpórki ojcu chodzi, ale zarażeni jego dobrym humorem, zawtórowali mu głośnym śmiechem, i śmiali się tak we trzech, dopóki ojciec nie zdjął ich z gałęzi i nie posadził sobie na ramionach; jednego na lewym, drugiego na prawym. Następnie ruszył dziarskim krokiem przez pole, podrzucając synów tak energicznie, że John i Derek odruchowo objęli go za szyję.
Po śmierci ojca obaj bracia przychodzili co jakiś czas na Dębowe Pole i bawili się na drzewie lub nad strumieniem, który przecinał odległy kraniec łąki. W strumieniu były kiełbie, widoczne dopiero, kiedy chłopcy nachylali się nisko i wpatrywali z natężeniem w brunatną wodę. Stali wtedy bez ruchu, nie odzywając się do siebie, i wbijali palce nóg w muliste dno, przekonani, że jeśli nie drgnie im nawet mięsień, ryba przepłynie tuż - tuż, ocierając się o ich łydki. Teraz, tkwiąc na piaszczystej drodze, John chciwie łowił nosem zapach ciepłej ziemi i żałował, że tamte dawne, proste radości życia należą już do przeszłości.
Westchnął ciężko i ponownie dźwignął wiadra. Życie zmieniło się tak bardzo! Kiedy byli jeszcze mali, wszystko wydawało się nieskomplikowane. Teraz czekały ich dramatyczne przemiany. W sierpniu kończyli siedemnaście lat, a ponieważ matce brakowało już pieniędzy, aby w dalszym ciągu opłacać szkołę, musieli iść do pracy. Jakiejkolwiek pracy. Przed laty zapewniano ich, że będą pracować w majątku, ale dziś przestali na to liczyć: od O'Beirne Moffata, który był właścicielem posiadłości, szczęście odwróciło się bezpowrotnie.
Droga wiła się wzdłuż żywopłotu okalającego posiadłość, a kiedy John doszedł do zakrętu, ujrzał dach stróżówki. Gdyby sprawy potoczyły się jeszcze gorzej, on lub Derek, a może nawet obaj musieliby opuścić to miejsce. Przyszło mu do głowy, że taka konieczność mogłaby oznaczać ich rozstanie już na zawsze - i ta perspektywa, mimo wszystkich obecnych kłopotów, napełniła go rozpaczą. A co się stanie z matką?
* * *
Rose O'Beirne Moffat zdecydowała w ostatniej chwili, że jednak pojedzie z ojcem do Carrick.
- Tato, poczekaj chwilę! - zawołała, zbiegając na dół po trzy stopnie naraz.
- A więc zmieniłaś zdanie? - Gus O'Beirne Moffat zacisnął dłonie na lejcach i uśmiechnął się do córki, która przystanęła zadyszana przed dwukołowym powozem. Miał nieskazitelne zęby, a uśmiech, niczym płomień świecy, rozjaśniał i łagodził rysy jego rumianej twarzy.
- Zmieniłam, a co, nie mogę? - odparła Rose. Wspięła się po stopniach, zajęła miejsce obok ojca i zamknęła za sobą drzwiczki powozu. - Nie mam co robić. - Zabezpieczyła drzwiczki przed otwarciem ozdobnym sznurkiem i usiadła wygodniej.
- Nie będzie ci zimno?
Gus miał na szyi szalik, a miękki tweedowy kapelusz naciągnął głęboko na uszy. Spojrzał z powątpiewaniem na jej lnianą sukienkę bez rękawów, ale Rose machnęła tylko ręką.
- Skądże, tato! Nic mi się nie stanie. Jest bardzo ciepło. - Spojrzała na ołowianoszare niebo. - I na pewno nie będzie deszczu. Nigdy nie pada, kiedy powietrze jest tak wilgotne.
...
ZULUS555