Leśmian Bolesław - Klechdy polskie - Wiedźma.pdf

(330 KB) Pobierz
930913457.001.png
Ta lektura , podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie
Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fun-
BOLESŁAW LEŚMIAN
 
Wiedźma
W noc grudniową, po sutej wieczerzy, wójt zbliżył się do okna i zasunąwszy dłonie w kie-
szenie, gapił się przez chwilę na śnieg, który za oknem uzbierał się we wzgórze puszyste
i to błękitniał, to skrzył się znikliwie i niepochwytnie odskakującymi od jego powierzchni
gwiazdami zaostrzonych w ciemności brylantów.
Światło z izby na świat Boży wybiegłe rozwidniało część wzgórza śniegowego swym
sztucznym, do zaduchu izdebnego nawykłym poblaskiem, ukazując w tym miejscu płytki¹
i samotny ślad obutej stopy męskiej z głębszym nieco wydrążeniem od obcasa, w któ-
rym ktoś ciekawy czy też nic pilniejszego do roboty nie mający zatkwił starannie patyk,
zawierzywszy go czapką dziurawą i niecałą.
Wójt z brylantów gwiaździstych przeniósł wzrok na czapkę, jako na przedmiot wybit-
niejszy, który samotniał na tle śniegu tak, jakby dla braku głowy ludzkiej pod sobą czuł
się bezradnie i nie mógł się do nie znanych mu potrzeb przygodnego patyka zastosować.
Wójt, patrząc na czapkę, myślał właściwie o tym, że but, który w śniegu ślad wyżłobił,
był zapewne i nowy jeszcze, i mocny, a przy tym od czasu do czasu zdawało mu się, że
ot — za chwilę, ni stąd ni zowąd — ów patyk samotny zdejmie nagle dziurawą czapkę
i ukłoni mu się przyjaźnie, a nawet po imieniu go zawoła.
Tak czy owak — wójt gapił się i trawił wieczerzę, rozprowadzając językiem po podnie-
Jedzenie
bieniu pozostały kędyś w chwilowym zaniedbaniu smak spożytej bezpowrotnie kiełbasy
z czosnkiem, która mu zawsze i niezmiennie dostarczała tej samej, a nigdy nie wyczerpa-
nej i nigdy dość nie wyzyskanej przyjemności.
Nagle przypadkowym spojrzeniem zawałęsawszy się ku niebu, wójt zauważył uko-
Lot
sem na niebie jakiś ruch pośpieszny i celowy, ani z miejscem niezgodny, ani w rozsądku
ludzkim nie mający żadnego uzasadnienia.
Bacznie tedy skierował wzrok bystry w stronę przyłapanego na niebie ruchu i dla tym
ściślejszego widzenia uczynił z obydwu dłoni nad oczyma rodzaj strzechy czy też okapu,
aby wszystką siłę wzroku na tym jednym punkcie skupić.
Wówczas stwierdził wyraźnie, że znana we wsi baba — Bartłomiejowa, okraczywszy
Czarownica
łopatę, harcuje po niebiosach z rozpuszczonymi na wiatr włosami i powiewa białą koszulą,
która na bezbronnym tle szafirów wichrzy się ogoniasto, niby jakaś śnieżyca, furkotem
własnych fałd spłoszona, jakby właśnie tym szafirom takiej tylko śnieżycy w grudniu dla
zupełnego zadowolenia zbrakło.
Na twarzy wójta zjawił się wyraz zgrozy urzędowej i nieludzkiego zastanowienia, które
ją w końcu wykrzywiło w sposób samemu wójtowi dotąd nieznany i w innych okolicz-
nościach zgoła niedostępny. Zdawało się, że ta twarz piegowata, rudymi wąsami z rzadka
pod nosem potrząśnięta i płowym ślepiem zaledwo rozwidniona, w poczuciu własnej bez-
siły oraz oburzenia pokurczy się nagle w pięść bezmyślną i raz na zawsze w sobie zamilkłą,
aby nigdy już nie odzyskać dawnego kształtu.
Wójt był człowiekiem wyrozumiałym.
Urzędnik
Wobec najmniej nawet spodziewanych wypadków zachowywał spokój niewzruszony
i przybierał wyraz służbistej, rzeczoznawczej zadumy, jakby wszystko z góry przewidział
i jeno zastanawiał się nad wyborem odpowiednich, a jemu jedynie znanych środków
¹ i — w pierwodruku: płatki.
930913457.002.png 930913457.003.png
 
przywrócenia ładu i porządku. Wyraz ten odznaczał się właściwie zupełnym brakiem ja-
kiegokolwiek wyrazu, a brak ów nadawał twarz wójta powagę, zabezpieczał od wszelkich
możliwych a nieobliczalnych ze strony zwierzchności zarzutów oraz wyosabniał ją wśród
reszty twarzy ludzkich, jak wyspę jałową, na której wszystko posiać można, ale nie z jed-
nakim skutkiem.
Gdy inni, słuchając zbyt uczonej przemowy jakiegoś uspołecznionego obywatela z oko-
Śmiech
licy, poparskiwali nie dotłumionym a pilnie na pogotowiu w gębie trzymanym śmiechem,
aby podkreślić i wyróżnić w ten sposób słowa i zdania, najmniej, zda się, owego śmiechu
żądne, wójt przez cały czas nieproszonej zresztą przemowy trwał bez ruchu i zupełnym
brakiem wyrazu na skamieniałej twarzy tak przykuł do siebie bezdomną nieco uwagę
stropionego obywatela, że ten ostatni do końca nie mógł oczu od twarzy wójta ode-
rwać, jakby się bał, że poza granicami tej twarzy, jako bezimienny przytułek oczom jego
usłużnie nastawionej, znajdzie jeno otchłań, która go o zawrót głowy przyprawi.
Po wyjściu obywatela zaśmiano się głośniej i zaszurano butami po podłodze. Wójt
wszakże powagi swej nie poniechał. Dopiero wówczas, gdy wszystko naokół ucichło,
wybuchnął nagle krótkim i gwałtownym, jak wystrzał armatni, śmiechem i natychmiast
śmiech urwał, skinieniem dłoni powstrzymując innych od spodziewanego wtóru.
Wyrozumiałość wójta podziwiano powszechnie.
Wyrozumiałość ta jednak pierzchła wobec zjawiska, które przed chwilą zobaczył.
Otrząsnąwszy się z pierwszego wrażenia, przetarł oczy i zawołał do żony, która z izby
przyległej na wołanie przyszła.
— Spójrz no przez okno w samą otworzystość nieba — rzekł głosem zmartwiałym
i na wpół jeno z gardła dobytym. — Spójrz i powiedz, co widzisz. To samo, co ja, czy nie
to samo?
Wójtowa wyjrzała przez okno i klasnęła w dłonie.
— Bartłomiejowa! — szepnęła, tłumiąc w piersi okrzyk zdumienia.
Czarownica
— Trudno się pomylić — potwierdził wójt, smętnie kiwając głową. — I trudno baby
wśród gwiazd nie wyróżnić. Znam ją nie od dzisiaj i gdybym nawet jeno koszulę pustą
w niebiosach zoczył, też bym po samym kształcie, oglądania niegodnym, Bartłomiejo-
wą poznał. Zamiast łopatą śnieg od progu chałupy odgarniać, do powietrznego truchta²
czarami ów sprzęt zniewala, aby oczy ludzkie niepokoić i niebu swą obecnością nieczystą
bruździć.
Bartłomiejowa właśnie uderzeniem pięty łopatę do biegu znagliła. Włos jej szpako-
waty rozpierzył się na tle nieba i wił się wzwyż ku gwiazdom, na kształt dymu bujnie
uchodzącego z komina. Sztywność łopaty kłóciła się nieco ze zmiennym jej kłusem po
niebie, a biała koszula spiętrzyła się teraz wezbranymi fałdami, jak mleko, gdy kipiąc,
przez brzegi naczynia przelewa się obficie i puszyście.
— Nie darmo ją na wsi wiedźmą przezywają — szepnęła wójtowa do ucha mężow-
skiego, które słuchało jej szeptów, podczas gdy oczy śledziły uważnie polot baby w nie-
biosach.
— Kilka dni temu Galas bednarz do chaty wraca — szeptała dalej wójtowa. — Wraca
Czary
do chaty po nocy. Ogląda się na drogę, a droga pusta. „Pies kulawy nigdy tej drogi nie
przebiegnie” — powiada Galas do siebie. Bez żadnej myśli powiedział, aby powiedzieć
cokolwiek i głosu własnego w ciszy nocnej dla ciekawości posłuchać. Powiedział i za siebie
się obejrzał, jakby go coś tknęło. Patrzy, a po drodze suka biegnie raba³ i wprost ku niemu
się zbliża, w oczy zagląda, do nóg się łasi. Poznał zaraz, że to Bartłomiejowa. Splunął na
nią, a ona ogon pod siebie — i uciekła.
— Po czymże ją poznał? — spytał się wójt, wzroku od nieba nie odrywając.
— Po ślepiach! — szepnęła domyślnie wójtowa. — Cała się odmieniła, a ślepi w po-
śpiechu odmienić zapomniała. Po tych ślepiach poznał ją Galas od razu. A gorzej jeszcze
sąsiadce się naszej zdarzyło. Bartłomiejowa płaksy na jej dzieci nasłała. Rozpłakały się
tak, że rozum na dzień cały utraciły. Na próżno im gęby chlebem pozatykała. Płakały
z chlebem w gębie, a w nocy jeszcze i przez sen ryczały. Nad ranem dopiero nacichły.
² a — dziś popr. forma D. lp: truchtu.
³ a — pstrokaty.
  Wiedźma
— I chce się babie czarami duszę paskudzić i zaprzątać, jakby innej pracy na tej ziemi
znaleźć nie mogła! — rzekł wójt, z obrzydzeniem wzruszając ramionami i w dalszym ciągu
śledząc uważnie zmieniony nieco kierunek zuchwałego lotu opętanej wiedźmy.
— Pewno z tym chceniem na świat przyszła albo je po nocy od jakiej zmory nabyła
— szepnęła znowu wójtowa. — Zeszłego roku na wiosnę deszczu ludzie wyczekiwali na
próżno. Nie ma deszczu i nie ma. Cóż się okazało? Bartłomiejowa deszcz w nowym garnku
glinianym uwięziła i płachtą owinąwszy, na piecu garnek ukryła. Zwąchał to kowal, który
w pobliżu mieszka. Zakradł się do chaty, gdy baba się kędyś zapóźniła, garnek z płachty
odwinął i na własne oczy widział, jak się deszcz z garnka wprost ku niebu uniósł i z nieba
po krótkim namyśle na ziemię lunął.
— Lunął? — spytał wójt z goryczą w głosie.
— Lunął! Wszyscy ludzie w polu widzieli, jak lunął.
— Trudna z nią będzie rada — zauważył wójt z westchnieniem. — Cóż jednak robić?
Nie mogę pozwolić na to, aby pierwsza lepsza baba swym cielskiem byle jakim zaśmiecała
powietrze, ludziom uczciwym przynależne. Muszę ją porządku nauczyć i do opamiętania
się powołać!
Wójt wyprostował się, stanowczym ruchem dłoni wdział czapkę, narzucił kożuch na
plecy i wyszedł z chaty.
Noc mroźna iskrzyła się w powietrzu, szronem sztywniejąc rzęsy i zapachem śniegu
rzeźwiąc nozdrza, oddechem parujące.
Księżyc spełnił się w niebiosach.
Drzewa nagie, pustką przeświecając, zdawały się stać otworem na mróz i blask księ-
życa, jakby je pozbawiono tysiąca furt, których nagły brak narzucał się oku usilnie, niby
wielka nieograniczona i nieludzka bezdomność.
Palczaste i migotliwe po wierzchu cienie padały od nich na chropawe płaszczyzny
i opuchłe garby wezbranego śniegu, który z chrzęstem, do zgrzytu zębów podobnym,
lgnął chciwie do podeszew, aby je zaokrąglić i wywrotnymi uczynić.
Wójt, z głową ku niebu zadartą i z oczyma wpatrzonymi w babę upowietrzoną, kroczył
Lot
bacznie w kierunku jej lotu.
Niosło ją kędyś poza obręb wsi, ku polom dalekim. Chyża łopata kłusowała nie-
strudzenie, od czasu do czasu nagłym galopem przesadzając niewidzialne i niezgadnione
przeszkody, które, sądząc po gwałtownych skokach, były zapewne jarami, zaczajonymi
w niebiosach.
Że też dotąd jeszcze babie opętanej żmudne cielsko na mrozie od kości starych, jak
Starość, Kobieta, Uroda
tynk od ściany, nie poodpadało! — pomyślał wójt, kożuch na plecach odruchem ra-
mion poprawiając. — Wściubiła się do nieba bez pytania, jak, nie przymierzając, świnia
do rozwartego na oścież kościoła. Tak jej z tym niebem do twarzy, jak diabłu z różań-
cem na szyi. I gdyby przynajmniej krasą dziewiczą mogła się na wysokościach poszczycić,
ale zgrzybiałe to i już po brzegach murszy⁴, a jeszcze chce się oczom ludzkim z takiego
posterunku po nocy ukazywać!
Wójt niemal z żalem i wyrzutem głębszym zwracał się w myślach do baby, której nie
chciał przed czasem wołaniem od dołu spłoszyć.
Szedł oględnie, oddychając powietrzem, które w pobliżu warg twardniało mu i opór
Zima
mroźny stawiło, ilekroć chciał go zaczerpnąć.
Cichy, do najścia snu białego podobny śnieg jął nagle opadać zwiewnymi ochłapami,
których jasne powierzchnie, powoli ważąc się w ciemności, olbrzymiały w oku, jeśli jedną
z nich upatrzyło sobie trafem dla dłuższego oglądania.
Śnieg łechtliwie osiadał wójtowi na wąsach, niepokoił nozdrza, a czarne gałęzie na-
gich drzew podsnuwał od jednej strony jakby samą tylko, nic w sobie, prócz własnej
białości, nie mającą barwą, która swą obecność ujawniała dopiero w chwili zetknięcia się
z drzewami.
Trwał wszakże niedługo. Przyszedł nagle i tak samo ustał. Powietrze, wszelkiego wia-
tru wyzbyte, ociepliło się w swym znieruchomieniu.
Wójt, nie tracąc z oczu zacietrzewionej w swym locie baby, wyszedł już hen za koło-
Przestrzeń
wrót i zabrnął w pola, śniegiem bezbrzeżnie ku krańcom świata bielejące.
me — pruchnieć, psuć się, sypać się; m — dziś popr. forma: murszeje.
  Wiedźma
Po ich równi nieograniczonej ścigały się wzajem olbrzymie, ale niewyraźne cienie,
których przyczyny nie można było dostrzec ani w niebie, ani na ziemi.
Śnieg to świtał, to dniał od księżyca i zdawało się, że w nim co chwila migają całe
tygodnie, obszarem pól pochłaniane i do reszty świata nie docierające.
Nie było naokół żadnej przegrody oczom, prócz chyba w oddali samotnego pnia przy-
godnej brzozy, która sterczała nad brzegiem zaśnieżonego strumienia.
Ku tej brzozie wiedźma lot swój nagle skierowała, i wójt w tę samą stronę natychmiast
podążył.
Idąc zapadał się w śniegu i musiał kożucha, jak spódnicy, unieść, aż wreszcie dobrnął
do wspólnego z wiedźmą celu.
Stanął pod brzozą, nad brzegiem wartkiego jeszcze od spodu strumienia, na którym
cienkie skrzepy lodu, podważanego zgłuchłym chlupotem usilnych fal, to czerniały, to
srebrniały w księżycu.
Sękaty cień pnia brzozowego wkroczył mu na piersi i na twarz, przekreślając jedno
oko przyjemnym pasmem niedokuczliwego mroku.
Wiedźma, czy to swym polotem zbytnio zajęta, czy też w otchłanie ponad sobą wpa-
trzona, nie dostrzegła go dotąd, a może dostrzec nie chciała.
Krążyła teraz ponad nim — dookoła strumienia, niby jastrząb żeru szukający.
Warkocz jej furkotał w powietrzu, niby tkanica żywa, która nie może swych włókien
rozwianych pozbierać i w kształt jeden zgromadzić.
Krążąc nieustannie, utkwiła nagle w miejscu i na oślep spadając ku strumieniowi,
Grzech
osiadła w oka mgnieniu na śniegu, niby polatucha⁵ nocna, własnej potworności nieświa-
doma.
Jej zesztywniała koszula skrzyła się wzorzyście diamentowymi pstrocinami czepliwego
szronu, a łopata, zgęstniałym mrozem suto omszona, jaśniała niby berło z matowego
srebra wykute i zgoła nierzeczywiste…
Wójt poczuł z bliska to zakazane a niechlujne życie, które w zdyszanej wiedźmie za-
trzepotało się nagle, jak kokosza w ciemnym kurniku.
Podskoczył ku niej skwapliwie i dłonią wprawną ułapił co prędzej za gardło, które mu
w rękach zwęziło się i wydłużyło jednocześnie.
— Poczekaj no, psiawełno! — zawołał, do oczu jej zazierając. — Wytataruję ci skórę
za tę twoją jazdę bezwstydną po niebie!
Wiedźma nic na to nie odrzekła, jeno schwytane gardło w rękach mu nieco dla własnej
wygody poprawiła.
— Czyś wody święconej w gębę nabrała, że milczysz jak niemowa przed trybunałem?
— zawołał znowu wójt, wypuszczając gardło i przenosząc dłoń bezpośrednio na kark
baby. — A może siły w sobie ciułasz, aby znowu upowietrzyć i sprzed nosa mi pierzchnąć
niespodzianie? Jakem wójt, na tej tu brzozie cię obwieszę, zanim pomyślę, co mam dalej
z tobą czynić!
— Zabij mnie — szepnęła wiedźma głosem ochrypłym — ale pozwól pierwej łykiem
Alkohol, Czary, Podstęp
gorzałki śmierć przedwczesną poprzedzić.
Na wspomnienie gorzałki wójt złagodniał i językiem cmoknął tak, jakby chciał przy
tym korek z odwróconej stosownie butelczyny uderzeniem dłoni wyłuskać.
— Gorzałki nie zabraniam, bo ani to w mojej mocy wójtowskiej, ani w moich za-
miarach ludzkich — rzekł, poważniejąc. — Śmierć bywa przedwczesna, ale gorzałka —
nigdy. Dziwno mi jeno, że ci się łba upartego takie wybryki czortowskie trzymają, cho-
Starość
ciaż starość już kości twoje pogruchotała, a skórę zwijać zaczęła, jak płótno, z którym się
w drogę daleką wybiera.
— Choć lat trzysta, ale dusza ognista! — odrzekła przebiegle baba i podała nagle
wójtowi butelczynę najprawdziwszej gorzałki, która się w jej ręku ni stąd, ni zowąd uka-
zała.
aa — wiewiórka latająca, ma po bokach między przenimi a tylnymi łapkami fałd skórny, ułatwiający
skoki ślizgowe. Pokonuje w powietrzu odległość do  m. Występuje w lasach od południowej Finlandii, przez
Rosję, po północną Japonię. Jeszcze w XIX w. występowała również w Polsce, w Puszczy Białowieskiej.
  Wiedźma
Zgłoś jeśli naruszono regulamin