Stanisława Fleszarowa_Muskat
Pod jednym dachem, pod jednym niebem
Zima tego roku była łagodna, poprzeplatana krótkimi okresami słabych mrozów i
nagłych odwilży, podczas których ogrody i pola znów ciemniały pod topniejącym
śniegiem. Dawniej, jak opowiadała babka Izabelka (dwie były babki w rodzinie - i
obydwie siedziały teraz przy stole - Izabelka, sam żywioł i prawda w każdym
słowie i spojrzeniu, i babka Wysoczarska, nigdy nie nazywana imieniem, jakby
spreparowana z samych refleksji i zahamowań), a więc dawniej, mawiała babka
Izabelka, były całkiem inne, prawdziwe zimy, siarczyście mroźne, jak Pan Bóg
przykazał. Popatrz, Karolinko, mówiła do córki, jak świat się zmienił za mego
życia. Czy dawniej kobiety chodziłyby w grudniu w takich cienkich pończochach? -
Pewnie dawniej nie było takich cienkich pończoch - wtrąciła Sylwia, nie
podnosząc głowy znad talerza. - A nie było - stropiła się nieco babka. - Ale
nawet gdyby były, to i tak nikt by nie mógł w takich pończochach wytrzymać. Zima
była naprawdę łagodna, łudząca wciąż nadzieją wczesnego przedwiośnia. Sterty
śniegu, zgarniętego na brzegi alejki wiodącej od furtki do drzwi werandy,
obniżały się w oczach, a na ich brzegach zaczynały nawet wystawać z ziemi,
czarnej, rozpulchnionej wilgocią, zielone czubki krokusów. Karolina, siedząc
wraz z Wiktorem u szczytu stołu, rozsuniętego na całą długość, żeby zmieścili
się przy nim wszyscy goście, widziała tę alejkę poprzez otwarte szeroko ogromne
drzwi między werandą a pokojem, patrzyła wciąż na nią, choć wiedziała, że nikt
już nią teraz nie nadejdzie - Agnieszka miała przyjechać z Warszawy dopiero w
nocy, po przedstawieniu, a prócz niej przy stole siedzieli już wszyscy, których
zaprosiła. Doznawała tego dnia dziwnego uczucia przerysowania, niezwykłej
ostrości wrażeń, które w dodatku odbierała w takim natłoku, jakby całe jej życie
zgromadziło się nagle wokół niej i pozwoliło oglądać się z przejmującej
bliskości. Nawet ta ścieżka, ujęta tego dnia w dwa obrzeża topniejącego śniegu,
oświetlona uliczną latarnią i blaskiem bijącym z pokoju, wydawała jej się
chwilami obramowana puszystymi głowami piwonii, rozkwitających w lecie czy też
pomarańczowym bogactwem nasturcji, którą pokonywały dopiero pierwsze przymrozki.
Nigdy zapewne te kolory nie wydawały jej się tak żywe i nigdy nie widziała ludzi
zbliżających się ścieżką ku domowi tak wyraziście, jak teraz, gdy nadchodzili
nią z głębi lat. Tylko Wiktor nie wszedł tędy po raz pierwszy; frontowe wejście
w tamtym, złym czasie nie było dla tych, którzy musieli się ukrywać. Może
przedostał się przez płot, choć obsadzony był kolczastą wysoką ałyczą, pokrytą
jesienią gęsto złotymi soczystymi śliwkami, z których Izabelka Szymankowa robiła
pyszne kompoty na zimę, a może otworzył furtkę o zmroku i od razu skierował się
ku budynkowi, w którym ojciec trzymał konia i bryczkę, tak pomocne przy
pełnieniu obowiązków weterynarza. Koń - niezapomniany Białek - stał pod ścianą w
mrocznym kącie swojej małej stajni, i tam zobaczyła - ukrytego za jego bokiem,
nadaremnie usiłującego obwiązać chustką zranione ramię, chłopaka. Wsunęła dłoń
pod obrus i położyła ją na kolanie Wiktora. Poczuł to od razu, przechylił głowę
i uśmiechnął się do niej, a potem tak jak ona podniósł obrus i położył rękę na
jej dłoni. Nie wydawali się sobie śmieszni, choć cieszyło ich to, że mogli
zrobić to ukradkiem, bo może śmieszni wydaliby się Krystianowi i jego żonie, a
już na pewno Markowi, a zwłaszcza Sylwii, o tak! zwłaszcza Sylwii, która
skończyła już czternaście lat, do czego nie przyznawała się chętnie Agnieszka. -
A więc właściwie... - Krystian powiódł spojrzeniem po wszystkich zebranych przy
stole, ale głównie mówił do rodziców - właściwie jest to nasza wizyta
pożegnalna. Wyjeżdżamy z kraju na początku przyszłego miesiąca. Nie widywali
syna zbyt często, choć do Warszawy (i z Warszawy) było tak blisko, ale godzili
się z tym jakoś, nie manifestując przykrości. Teraz jednak wyobrażenie oceanu
czyniło tę jego, przyszłą przecież dopiero, nieobecność stokroć boleśniejszą. -
I nie znajdziesz już czasu - spytała cicho Karolina - żeby wpaść choć na krótko
przed samym wyjazdem? - Och, mamo - zniecierpliwił się Krystian - wiesz, jak to
jest. W takiej sytuacji spada na człowieka tysiąc spraw bardziej lub mniej
ważnych, ale wszystkie trzeba załatwić. - Kasia ci pomoże. - Ona ma dość zajęć z
wyekwipowaniem siebie i Marka. - Tutaj? - roześmiał się Kamil; nie rozumiał
przedwyjazdowych kłopotów brata. - A tutaj! Tutaj! - dość opryskliwie
potwierdził Krystian. - Wszystkie sprawunki muszą być załatwione w kraju. - Nie
znam się na tym - mruknął Kamil. Pochylił się nad swoją porcją karpia w
galarecie i zaczął starannie oddzielać mięso od ości. Karolina niespokojnie
spojrzała ku niemu. Zawsze trwogą ją przejmował choćby najlżejszy ton
uszczypliwości w słowach Krystiana, kierowanych do młodszego brata. Ale Kamil
nie wyglądał na urażonego. Manipulując wciąż sztućcami, powtórzył nawet dość
pogodnie: Nie znam się na tym. - Słusznie - wmieszał się do rozmowy Rozciłowski,
pierwszy mąż Agnieszki, choć dawno z nią rozwiedziony, zaproszony jednak przez
byłych teściów na rodzinną uroczystość. Był przed kilku laty w Stanach i
Krystian pochylił się ku niemu, ciekaw jego zdania na temat, który zdawał się
najbardziej go interesować. - Na początku każdego przybysza z Polski przeraża
to, że tak mało można kupić za dolara. W bufetach uniwersyteckich, które są
przecież tańsze od najtańszych restauracji, befsztyk - co prawda dość potężny -
kosztuje dwa dolary. Od razu tracimy nań apetyt, uzmysłowiwszy sobie, co byśmy
za te pieniądze kupili w Polsce. Wszyscy roześmiali się, tylko ksiądz Rudek
pozostał poważny. - Gdyby to przeliczyć na dachówki! - westchnął. Remontował
dach na kaplicy i miał nadzieję wszystkich parafian wciągnąć w swoje kłopoty.
Ale Rozciłowski nie był z jego parafii, ciągnął dalej: - Mówiły mi panie z
naszej ambasady, z którymi miałem okazję się zetknąć, że podczas urlopów lub
służbowych wyjazdów do kraju, zawsze załatwiają tu wszystkie poważniejsze
sprawunki. - Słyszysz? - zwrócił się Krystian do żony. - No, ale w końcu liczy
się przede wszystkim fason! - powiedziała babka Wysoczarska, bez przychylności
patrząc na wnuka. Zasięgał informacji na temat Stanów u Rozciłowskiego, który
tam był przed kilku laty, zapominając, że ona wróciła stamtąd zaledwie przed
rokiem po dłuższym pobycie u córki w Los Angeles. Choć już prawie
osiemdziesięcioletnia, włożyła na ten uroczysty rodzinny wieczór czarny
kostiumik z brokatu, rozjaśniony bluzką ze złotej lamy o wyrafinowanie skromnym
koszulowym kroju. - Liczy się przede wszystkim fason - powtórzyła. - Moja mama
jest zawsze ubrana najmodniej na świecie - odezwała się Sylwia. Wszystko potrafi
wyszperać w warszawskich sklepach za całkiem tanie pieniądze. - Mówiła z pełnymi
ustami, wymachując widelcem, ale to nie raziło Rozciłowskiego. Patrzył na córkę
z miłością, może dlatego, że - choć podrzucona przez Agnieszkę dziadkom - była
jednak najwyraźniej dumna z matki. - Nie znam się na tym - powtórzył znów Kamil,
właściwie bez związku, ale jakby ze wzrastającą satysfakcją. O czym oni mówią?
myślała babka Izabelka. Zdumiewało ją, że tyle rzeczy, tyle w ogóle wszystkiego
potrzebują teraz ludzie. Ona przyszła do tego domu w jednej sukienczynie, kiedy
Karol po śmierci matki najął ją do pielęgnowania ojca i prowadzenia domowego
gospodarstwa. I wystarczyło, że trąciła go piersią w wąskich drzwiach, że otarła
się o niego biodrem, a chłop zgłupiał do tego stopnia, że prostą dziewczynę
uczynił panią weterynarzową, choć mogła z nim żyć na kocią łapę i wcale by go do
tego nie przymuszała. Piotruś (ten ból w sercu, nie ustający po tylu latach, na
przypomnienie jego imienia, wyrazu jego oczu) urodził się dopiero w rok po
ślubie, i wszyscy ją - Izabelkę - za to w mieście szanowali. Pani doktorowo,
zwracali się do niej od razu, choć może inne doktorowe wcale nie były z tego
zadowolone. - Podać barszcz? - przechyliła się ku Karolinie. - Myślę, że chyba
tak... - Karolina powiodła wzrokiem po półmiskach z resztkami zakąsek - powiem
zaraz Pawlisiowej, żeby go podgrzała. - Ty siedź! - powstrzymała ją matka
unosząc się z miejsca. - To dziś twój wieczór. A poza tym ja z Pawlisiową
najlepiej się rozumiem. Żebyś wiedziała, jakie pyszne uszka zrobiła do barszczu!
- Bo to Galicjanka - wyjaśnił ksiądz Rudek. - A u tych z dawnej Galicji, jak
barszcz, to tylko z grzybowymi uszkami. - Pawlisiowa była księżą gospodynią,
wypożyczoną Wysoczarskim na tę rodzinną uroczystość. Świetna kucharka i tego
wieczoru dała popis swoich umiejętności. Ksiądz, który podczas kazania ostatniej
niedzieli napomknął aluzyjnie, że niektórzy parafianie żyją ponad stan, podczas
gdy ich zabytkowy kościół wymaga wciąż kosztownych remontów, nie krył jednak
tego wieczoru dumy ze swojej gospodyni. Sam lubił dobrą kuchnię, a Wysoczarskim
należało się takie przyjęcie w okrągłą rocznicę ich ślubu. Tylko jakoś
dzisiejsza data... dzisiejsza data nie zgadzała mu się z tą, którą zapamiętał
sprzed lat i zapisał w parafialnych księgach... Dlaczego obchodzili tę rocznicę
w grudniu, skoro polskie wojsko wkroczyło do miasta 22 stycznia i dopiero
wtedy... Był młodziutkim wikarym, kiedy objął parafię w tym mieście po
zasłużonym proboszczu, zamęczonym w Dachau. Wojna jeszcze trwała, ale tutaj już
się skończyła, front przesunął się na zachód, ludzie wracali do swoich miejsc,
choć oczywiście nie wszyscy, nie wszyscy... Starał się właśnie, zebrawszy trochę
informacji o losach mieszkańców tego miasta, uporządkować parafialne księgi -
gdy stanęła przed nim młodziutka para. Dziewczyna była w żałobie, tym bardziej
go więc zdziwiło, gdy poprosili o spowiedź i ślub nazajutrz. - Bez zapowiedzi? -
zdumiał się. - I bez dyspensy? To niemożliwe. - Musi być możliwe - powiedział
chłopak. Jutro idę do wojska. - I na front. - Dostał pan powołanie? - Nie, nie
dostałem. - Dlaczego więc... - zająknął się, ale urwał, nie wiedział kogo ma
przed sobą. - Nie dostałem powołania - powtórzył chłopak - ale idę. I chcę, żeby
ona - wziął dziewczynę za rękę, a jej łzy napłynęły do oczu - czekała na mnie
jako moja żona. Chciał młodych o coś zapytać, ale nie nabył jeszcze dostatecznej
praktyki w duszpasterskich sprawach, ogarnęło go zawstydzenie, które miał
nadzieję zwalczyć w sobie, zadając to pytanie w mroku konfesjonału. Otworzył
księgę i zapytał o nazwiska. Kiedy dziewczyna wymieniła swoje, zrozumiał
dlaczego jest w żałobie. Ojcem jej był weterynarz Szymanko, który zginął
ostatniego dnia pobytu Niemców w tym mieście, chował go przed kilkoma dniami na
miejscowym cmentarzu. Ludzie o tym wciąż mówili, nie musiał o nic pytać.
"Karolina Szymanko, zapisał, córka Karola i Izabeli z domu Skrobek". - Wiktor
Wysoczarski - powiedział młody, gdy zwrócił ku niemu wzrok. - Skąd? - spytał
mimo woli, bo chłopak, choć zbiedzony i wymizerowany, nie pasował mu jakoś do
tego miasteczka. Nie odpowiedział na to pytanie, wzruszył tylko ramionami. -
Właściwie... sam nie wiem. - Jak można tego nie wiedzieć? - Wędrowałem ostatnio.
- Od kiedy jest pan tutaj? - Od października. Ale... nie meldowany. - Teraz też
nie? - Nie. Nie zapytał dlaczego, choć wtedy w pełni jeszcze tego nie rozumiał,
a fakt, że młody prosił o sakrament małżeństwa przed dołączeniem do przybyłego
zza Wisły wojska, sprawę dodatkowo zaciemniał. Dopiero później, gdy zaprzyjaźnił
się z Wysoczarskim, gdy razem zbierali książki o drugiej wojnie, wyjaśniające i
porządkujące niejako czyn zbrojny Polaków, zagmatwany konspiracją podczas jego
trwania, dopiero wtedy zrozumiał to "wędrowanie" młodego człowieka, które z
dopalającej się po powstaniu Warszawy zawiodło go wraz z wycofującymi się przez
Żoliborz oddziałami AK do Puszczy Kampinoskiej, skąd Niemcy wypchnęli je w
mściwie precyzyjnej akacji "Sternschnuppe" aż pod Żyrardów i Jaktorów. Tu zadano
im cios ostateczny, tylko część zdołała przedrzeć się do oddziałów partyzanckich
działających pod Opocznem... Mógł mu już to wtedy powiedzieć, gdy stanął przed
nim w zakrystii z tą dziewczyną, która powstrzymywała łzy. Ale nie powiedział.
Jak boleśnie - ale i jak koniecznie - nieufni byli Polacy w tamtych latach.
Zapytał go więc o miejsce urodzenia. I nawet na to pytanie odpowiedział jakby z
wahaniem i bardzo cicho: - Wysoczary w Sandomierskiem. Nie wyobrażał sobie - on,
chłopski syn (Rudek - może jakiś szlachcic nazwał tak pradziadka od koloru
włosów?), że będzie kiedyś żałował ziemian, którym teraz wraz z odzyskaniem
wolności groziła parcelacja, ach, żebyż to tylko ona. A jednak ogarnął go jakiś
jakby własny żal na myśl o tej cudzej ziemi, którą miano krajać, o domu, który
przestał już być dla kogoś spuścizną po przodkach, po wiekach... Do tej chwili -
mimo żałoby dziewczyny, mimo łez, które zabłysły w jej oczach, mimo drżących
niekiedy ust chłopaka - wydawali mu się promienną młodą parą. Każda młodość była
wspaniała - młodość ludzi, drzew traw, młodość dnia, wschodzącego zalewającą
niebo jutrznią - ale najwspanialsza była młodość uczucia i ona to ich
rozjaśniała, aż bił od nich blask, aż chwilami chciało mu się mrużyć przed nim
oczy. Dziwne, że tamtego dnia nie przyszło mu do głowy, że ten chłopak, ten
Wiktor Wysoczarski z Wysoczar, w których gospodarzyli już zapewne fornale jego
ojca, może z Berlina nie wrócić. Bo przecież jasne było, że szedł na Berlin.
Wszyscy, którzy przeszli przez to miasto w marszu na zachód, szli na Berlin.
Więc i on, jak mógł się domyśleć, choć tego od niego nie usłyszał, i on - ze
spalonej Warszawy, z puszczy przetrzebionej przez Aktion "Sternschnuppe",
nazwaną tak chyba przez kogoś rozczytującego się w bajkach braci Grimm, z bitwy
pod Jaktorowem wreszcie, po której, na krótko! przestał być żołnierzem - i on
musiał, musiał, na rany Chrystusa! musiał iść na Berlin. - Wiesz, Wiktor -
ksiądz Rudek przechylił się ponad stołem ku Wysoczarskiemu - wtedy, kiedy
stanęliście przede mną i poprosiłeś, żebym dał wam ślub, przez myśl mi nie
przeszło, że możesz nie wrócić. Wiktor wyjął spod obrusa leżącą wciąż na jego
kolanie dłoń żony, pocałował ją i trzymał przez chwilę przy ustach. - Musiałem
wrócić. Ona na mnie czekała. - Och, jak czekałam! - westchnęła Karolina. Łzy
napłynęły jej do oczu, opuściła powieki, żeby nikt ich nie dostrzegł. Taki dzień
szczęśliwy... po cóż łzy w taki dzień? Miała przy sobie tych, których kochała...
Wiktor siedział obok niej i wciąż był dla niej chłopcem, którego z przerażeniem,
ale i z zachwytem obudzonym już w tej pierwszej chwili, spostrzegła obok Białka
pod ścianą stajni w ów pamiętny październikowy wieczór. I ona pozostała chyba
dla niego dziewczyną, ujrzaną nagle we wrotach i od razu budzącą nadzieję, choć
wtedy każdy człowiek mógł także budzić strach. Czy to możliwe, żeby nie
postarzeli się dla siebie, choć dwóch ich synów zbliżało się już do
czterdziestki? Obydwaj zresztą nie wyglądali na to. Panująca moda wyraźnie teraz
odmładzała mężczyzn. Kurtki zamiast płaszczy, dżinsowe spodnie - na długie lata
czyniły z nich młodzieńców, czasem nawet wbrew usposobieniu i psychicznemu
samopoczuciu, co właśnie odnosiło się do Krystiana i Kamila. Krystian zresztą
nigdy nie miał czasu na młodość. Chyba nawet nie miał już czasu na dzieciństwo.
Od najwcześniejszych lat pochłaniało go pragnienie wyprzedzania innych,
pokonywania ich, spychania na dalsze miejsca w toczonym bezustannie, choć
niekiedy tylko przez niego uświadamianym sobie, wyścigu. Najbardziej cenił
ludzi, którzy go podziwiali. Już w przedszkolu darzył uczuciem tylko te
wychowawczynie, które podkreślały jego wyjątkowość i wyróżniały go wśród dzieci.
To samo powtarzało się w szkole podstawowej i w średniej, na wyższej uczelni.
Kończył je wszystkie z pierwszą lokatą, co nigdzie nie przysporzyło mu
przyjaciół, chyba nie tylko ze względu na zawiść. Pracę w handlu zagranicznym
cenił sobie prawdopodobnie także przede wszystkim dlatego, że dawała mu
możliwości błyszczenia, że czuł się podziwiany wszędzie, gdzie się zjawiał -
przystojny, dobrze ułożony młody Polak, świetnie władający kilkoma językami.
Życiowy prymus! mówiła o nim jego żona Katarzyna, co zawierało także -
szczególnie przez nią akcentowaną - pochwałę ich małżeństwa. Konkurs na żonę
wygrała spośród licznych kandydatek sposobem patrzenia na niego tak intensywnym,
jakby wszyscy inni mężczyźni utracili nagle (dla niej!) wszelkie zalety, jakby
stali się (dla niej!) bandą nieurodziwych głupców. Tak samo patrzyła na niego
babka Wysoczarska. Narażał się jej niekiedy, jak on spragnionej podziwu i
wzmożonej uwagi (choćby dziś przy stole rozpytywaniem Rozciłowskiego o Stany),
ale wybaczała mu to wszystko, bo był dla niej jedynym Wysoczarskim. Wiktor już
dawno nim być przestał, Kamil nigdy nie budził nadziei, że nim zostanie, a z
Marka nie wiadomo co mogło wyrosnąć. Wysoczary przepadły, ale Krystian zawsze
sprawiał wrażenie, że właśnie z nich wyjechał i, że zaraz tam wróci po
załatwieniu swoich - tylko swoich - spraw. Mój Wysoczarski! mówiła o nim z
czułością babka i w jakiś, choć częściowy sposób, wyrównywało jej to straty,
które w życiu poniosła. Teraz siedział przy stole uszczęśliwiony bardziej od
rodziców tym, że nie sprawił im zawodu, że jednak przyjechał mimo tylu zajęć i
pozwala im widzieć siebie przed długą rozłąką. Tylko czasem w spojrzeniu jawiło
mu się roztargnienie, które budziło w Karolinie smutną niepewność, czy jej syn
naprawdę jest obecny przy stole. Patrzyła jeszcze przez chwilę na jego pięknie
sklepione czoło, prosty ani trochę nie zadarty nos i usta, które rzadko
pozwalały sobie na spontaniczny uśmiech. A potem - szybko i jakby z pragnieniem
doznania należnej jej w tym dniu łagodności i odprężenia po uczuciach zbyt
trudnych - przeniosła spojrzenie na Kamila. Nie był podobny do brata, wdał się
najwidoczniej w Szymanków, a także w tych Skrobków zza Wisły, z których
wywodziła się babka Izabelka. Może nawet urodziwszy był od brata, smagły jak
matka i babka, spojrzenie miał jasne, ujmujący wyraz twarzy, w ustach coś prawie
dziewczęcego, choć także nie uśmiechał się zbyt często i - nie do każdego. W
jawny sposób nie dbał o to, jak go ludzie odbierają i nie starał się tego
odbioru polepszyć. Nawet w tym dniu uroczystym zjawił się u rodziców w
przyciasnym, spranym sweterku, w wytartych spodniach. (Na litość boską! myślała
babka Wysoczarska. Czyżby nauczycielom płacono teraz tak mało, że nie miał nic
innego do włożenia?) Kamila także młodość po prostu nie zajmowała. Nie uważał
jej za coś nadzwyczajnego, nie starał się jej wykorzystać. Tę sprawę, ten sposób
bycia, nawyk, rozciągnięty na lata mimo ich upływu, obydwaj bracia pozostawili
Agnieszce. To jej obecność w domu była promieniującą na wszystkich radością,
niekiedy - gdy nauczyła się kłamać - może nawet sztuczną i wymagającą wysiłku.
Ale Kamila nie zajmowała własna młodość, o cudzą potrafił się troszczyć, może
właśnie dlatego, że uważał ten okres za najmniej szczęśliwy w życiu, a za
najbardziej odpowiedzialny za całą jego resztę. Uczniowie uważali go za
mądrzejszego kolegę, pragnęli jego przyjaźni, nawet po opuszczeniu szkoły
starali się ją utrzymywać. Gdy przyjeżdżał do rodziców przynajmniej na część
wakacji, Karolinę zadziwiała mnogość otrzymywanych przez niego listów. O czym
oni do ciebie piszą? pytała. Odpowiadał: O życiu. Czy zdawał sobie sprawę, że
tak bardzo podzielony między tylu ludzi coraz mniej miał siebie dla siebie? I
dla swoich bliskich. Łucja sześć lat czekała na sukces. Na sukces inny niż te,
które on - w swoim odrębnym mniemaniu - odnosił. Mogła to być praca
habilitacyjna, powrót do pracy naukowej na uniwersytecie, gdzie przyjęto by go z
otwartymi ramionami, albo prywatna opłacalna działalność, w której wreszcie
mogłyby być w pełni wykorzystane jego studia. Kamil na nic takiego nie miał
ochoty. Bezdzietnemu małżeństwu łatwo było się rozstać, choć Karolina
podejrzewała, że tę łatwość jej młodszy syn zagrał z talentem, którego mogłaby
mu pozazdrościć Agnieszka. Który z nich był szczęśliwy? Krystian, tak
perfekcyjny w denerwujący dla Kamila sposób, czy Kamil o za małych - według
Krystiana - ambicjach? Drzwi, prowadzące do kuchni, otworzyły się gwałtownie,
pchnięte energiczną dłonią Pawlisiowej. Widniała w nich przez chwilę okrągła i
rumiana, ale zaraz wysunęła się zza jej pleców i przesłoniła ją sobą babka
Izabelka z ogromną tacą, zastawioną filiżankami z dymiącym barszczem. - Ja babci
pomogę - zerwała się od stołu Sylwia. Powinna była właściwie nazywać ją
prababką, ale brzmiałoby to śmiesznie, zwłaszcza, że Izabelka Szymankowa
trzymała się jeszcze krzepko, pierś miała pełną, nogi zgrabne i szybkie, a ręce,
którymi podawała barszcz gościom, opalone do łokci jeszcze od plewienia w
ogrodzie, nie były rękami starej kobiety. Sylwia, dźwigając tacę z filiżankami,
postępowała za nią krok w krok, prawie już tak wysoka jak babka i zadziwiająco
do niej podobna. Ona teraz miała przejąć pałeczkę urodziwych dziewcząt w tej
rodzinie i chyba - cóż za smarkata! - wiedziała już o tym. Pełnym wdzięku ruchem
głowy odrzucała na plecy lśniące ciemne włosy, co czyniło ją podobną do źrebaka
o długiej smukłej szyi i podłużnych oczach skrytych za długą rzęsą. Karolina
zwróciła głowę ku Rozciłowskiemu, ciekawa czy to widzi. Istotnie patrzył na
córkę, ale jakby ukradkiem, może nie chciał, żeby ktoś spostrzegł, jak bardzo
cieszy go jej widok, może bał się przede wszystkim tego, żeby ona sama tego się
nie domyśliła. Ten duży, silny mężczyzna miał chyba złe doświadczenia ze zbyt
jawnym okazywaniem uczuć kobietom i wolał się strzec, co rozumiała tylko
Karolina. Do dzisiejszego dnia nie przebaczyła Agnieszce jej pierwszego rozwodu
i we wszystkich sporach, które - przed nim i po nim - wynikały, zawsze była po
stronie zięcia. On zresztą odpłacał jej przywiązaniem, którego daremnie
oczekiwała ze strony dzieci. Krystian i Agnieszka od najwcześniejszych lat byli
zajęci tylko własnymi sprawami, inni ludzie w ich życiu mieli znaczenie
wyłącznie usługowe. Kamil... Czy nie za dużo o nich myślę? przestraszyła się.
Mają swoje życie i trzeba to zrozumieć, dlaczego akurat dziś zdaje mi się, że
jeszcze tego nie zrozumiałam? - Przestań rozmyślać - lszepnął Wiktor. - Barszcz
ci wystygnie. - Nie lubię gorącego. - Myślę, że Agnieszka ożywi towarzystwo przy
stole, bo jakoś zaczyna być sennie. - Nie przyjedzie przed dwudziestą drugą. -
Zostanie na noc? - Chyba tak. Jutro niedziela, nie ma próby w teatrze. -
Myślisz, że spodziewa się zastać tu Rozciłowskiego? - Dla niej to obojętne. -
S...
bogg