Adam Bahdaj
Mały Pingwin Pik-Pok
Spotkanie z kaczką Kwi-Kwe
Mały pingwin Pik-Pok mieszkał na Wyspie Śniegowych Burz. Prowadził pingwinie życie. Rano wypływał z innymi pingwinami w morze, zjadał dwie duże, tłuste ryby, a do tego kilka mniejszych, po południu spacerował po pingwiniej alei między Lodową Górą a Kamieniem Rozbitków. I żyłby zapewne spokojnie, gdyby pewnego razu w Zatoce Śmiejącego się Wieloryba nie spotkał dzikiej kaczki Kwi-Kwe.
Mały Pik-Pok pierwszy raz zobaczył coś tak dziwnego, co pływa i fruwa, a przy tym przeraźliwie kwacze.
- Nie kwacz - burknął na kaczkę - bo mi uszy puchną od tego twojego kwakania.
Kwi-Kwe zrobiła anielskie oczy.
- Bardzo cię przepraszam, ale muszę kwakać.
- To nie możesz kwakać gdzie indziej, tylko tutaj?
- Gdzie indziej nie mogę, bo właśnie tutaj zgubiłam swoje stado. Co ja biedna zrobię? - zapłakała rzewnie.
- Uspokój się.
- Dobrze ci mówić "uspokój się". U was jest tak zimno, że dostałam kataru.
- A w ogóle skąd się tu wzięłaś i skąd ty właściwie jesteś? - zapytał Pik-Pok.
- Ja? - mrugnęła kaczka zalotnie. - Ja jestem z Błękitnego Jeziora. Byłeś tam kiedy?
Mały Pik-Pok podrapał się za uchem.
- Błękitne Jezioro... Błękitne Jezioro... Nie, nie przypominam sobie. I w ogóle wybacz, jestem słaby w geografii.
- To szkoda, to szkoda - zakwakała kaczka Kwi-Kwe. - Błękitne Jezioro to najpiękniejsze jezioro pod słońcem. Mówię ci, cudo!... Jakie tam piękne zachody słońca! A jak cudownie śpiewają słowiki! A jak upojnie pachną fiołki! Jestem po prostu zakochana w Błękitnym Jeziorze.
W tej właśnie chwili nad zatoką pojawił się klucz dzikich kaczek, a kaczor-przewodnik zakwakał:
- My tu! My tu! Leć z nami! Leć z nami!
- Jestem uratowana - westchnęła radośnie Kwi-Kwe i, nie zważając na pingwina, wzbiła się w powietrze.
- Zaczekaj! - zawołał Pik-Pok. - Powiedz, gdzie jest to jezioro?
Lecz Kwi-Kwe kichnęła, kiwnęła ogonkiem i przyłączyła się do stada.
Mamo, jak śpiewają słowiki?
Wieczorem, po kolacji, mały Pik-Pok zapytał matkę:
- Mamo, powiedz mi, jak śpiewają słowiki?
Matka w tym czasie wysiadywała właśnie jajo, więc odparła zniecierpliwiona:
- Nie zawracaj mi głowy. Nie widzisz, że wysiaduję? Pik-Pok zapytał więc ojca:
- Tato, powiedz mi, jak pachną fiołki? Stary Pik otrząsnął się zniecierpliwiony.
- Nie zawracaj mi głowy. Nie widzisz, że dumam?
- A o czym tak dumasz?
- Zastanawiam się, jakby to było pięknie, gdyby nie było w morzu rekinów.
Mały Pik-Pok posmutniał i poszedł do ciotki Ad-El-Aj.
Zapytał skromniutko:
- Ciociu, powiedz mi z łaski swojej, jak śpiewają słowiki i jak pachną fiołki?
Ciotka spojrzała nań zgorszona.
- Wybij sobie z głowy słowiki i fiołki. Jesteś porządnym pingwinem i nie powinieneś myśleć o takich głupstwach. A zresztą nie mam czasu, bo robię na drutach nauszniki dla całej rodziny.
Pik-Pok zmartwił się ogromnie, ale nie na długo, bo przypomniał sobie, że jego stryj, stary Wak-Wok, któremu rekin odgryzł lewą nogę, był kiedyś w dalekich, ciepłych krajach, w ogrodzie zoologicznym, i na pewno udzieli mu wyjaśnień. Poszedł więc pod Kamień Rozbitków, a gdy zobaczył stryja Wak-Woka, zagadnął chytrze:
- Stryju, podobno nigdy nie wąchałeś fiołków?
- Ja? - oburzył się Wak-Wok. - Ciebie jeszcze na świecie nie było, kiedy ja w ZOO w Amsterdamie wąchałem fiołki.
Pik-Pok zachichotał cichutko.
- To powiedz, jak pachną?
Stary Wak-Wok wciągnął z lubością powietrze.
- Ech, tak pachną, że aż błogo robi się na sercu.
Pik-Pok przymrużył łobuzersko oko.
- Ale śpiewu słowików to chyba nigdy nie słyszałeś?
- Ja? - zatrząsł się gniewnie stryj. - Ty jeszcze siedziałeś w jajku, jak ja w ZOO w Paryżu słuchałem słowików.
- A jak one śpiewają?
Wak-Wok przymknął z lubością oczy.
- Ach... Tak śpiewają, że aż stary pingwin chciałby ulecieć pod chmury.
Pik-Pok zastanowił się.
- To właściwie dlaczego my nie umiemy latać?
- Ba - odparł z namysłem stryj Wak-Wok - porządny pingwin nigdy nie będzie latał, porządnemu pingwinowi wystarczy, że umie dobrze pływać.
Pik-Pok zadumał się głęboko i pomyślał: "Jaka to szkoda, że nie umiem latać, przyłączyłbym się do stada kaczek i poleciałbym hen, aż na Błękitne Jezioro. A tam... A tam nic bym nie robił, tylko od rana do nocy wąchał fiołki i słuchał, jak śpiewają słowiki". A potem dodał głośno: - Nie muszę być porządnym pingwinem, wolę być nie bardzo porządnym, a latać.
Co to za dziwny ptak?
Pewnego razu mały Pik-Pok wracał ze szkoły, gdzie uczył się, jak uciekać przed zębatym rekinem i ile to jest dwa sztokfisze plus trzy sztokfisze, gdy nagle zobaczył, że jakiś ogromny ptak leci w stronę Zatoki Śmiejącego się Wieloryba.
"Co to może być za ptak? - pomyślał i w te pędy pobiegł kołysząc się na krótkich nóżkach. - Może to kaczka Kwi-Kwe, a może coś jeszcze dziwniejszego?"
Patrzy, a ta kaczka-niekaczka siada na śnieżnym polu, a z tej kaczki-niekaczki wychodzi człowiek.
- Do stu tysięcy zdechłych wielorybów - zawołał Pik-Pok. - Jeszcze nigdy nie widziałem takiej olbrzymiej kaczki, która by miała w brzuchu człowieka!
Stanął jak wryty i nie mógł wyjść z podziwu, a kiedy wreszcie wyszedł, zobaczył przed sobą wspaniałego, srebrnego ptaka z wielkimi skrzydłami, na których mogłaby się zmieścić cała rodzina z ciotką Ad-El-Aj i z jej na-usznikami.
- Co to za taki wielki ptak? - zapytał człowieka, który zbliżył się do niego.
- To nie ptak, to samolot - wyjaśnił mu grzecznie pilot.
- Samolot?! - zdziwił się Pik-Pok. - Pierwszy raz o czymś podobnym słyszę.
- Tak - potwierdził pilot. - Jest to taka maszyna, która sama lata.
- Maszyna?! Przecież to... to... ma skrzydła i śpiewa, wprawdzie nie najpiękniej, ale bardzo głośno.
Pilot tłumaczył cierpliwie:
- Maszyna ma skrzydła, które niosą, dokąd tylko zechcesz, oraz silnik, który śpiewa tak głośno.
- Rozumiem! - uradował się Pik-Pok i pokręcił z podziwem głową. - Czy nie mógłby mnie pan zabrać nad Błękitne Jezioro, do kraju, gdzie pachną fiołki i gdzie śpiewają słowiki?
- Co ty tam będziesz robił, mój mały?
Pik-Pok zapiął białą kamizelkę, poprawił nauszniki i powiedział:
- Będę wąchał, słuchał i podziwiał. Proszę mnie zabrać ze sobą. Nie sprawię panu kłopotu.
- Tam jest bardzo ciepło - tłumaczył mu cierpliwie pilot. - Spocisz się i dostaniesz porażenia słonecznego.
- Nie szkodzi, proszę pana... Ja... ja chciałbym choć raz w życiu powąchać kwitnące fiołki i posłuchać śpiewu słowika.
Nie widzisz, że mam skrzydła?
Spełniło się marzenie małego Pik-Poka: pilot zabrał go do samolotu. Dzielny pingwin usiadł w fotelu i nagle poczuł, że unosi się w powietrze. Zdawało mu się, że ma skrzydła i sam odrywa się od ziemi.
Wzbili się wysoko.
Z góry wszystko wydawało się małe: Kamień Rozbitków - jak oko sztokfisza, Góra Lodowych Wiatrów - jak biały pingwin, a stryj Wak-Wok, który wyszedł właśnie na spacer, jak pchła starej foki.
A potem długo lecieli nad morzeni. I po drodze spotkali albatrosa Oj-Aja.
Oj-Aj na widok Pik-Poka zbaraniał ze zdziwienia.
- Skąd się tu wziąłeś, Pik-Poku? - zawołał zaglądając do samolotu.
Mały Pik-Pok zadarł dumnie dziób.
- Nie widzisz, że mam srebrne skrzydła i mogę pofrunąć, dokąd tylko zechcę?
Oj-Aj nie tylko zbaraniał, ale zupełnie stracił głowę i już o nic nie pytał, tylko się dziwił, co to za cud, że zwykły pingwin lata w powietrzu.
Lecieli nad morzami, lecieli nad lasami, lecieli nad rzekami, górami, wreszcie znaleźli się nad miastem i wylądowali na lotnisku. A na lotnisku przywitała ich mała Kasia, córka dużego pilota.
- To wspaniale! - zaklaskała w dłonie na widok Pik-Poka. - Będę miała żywego pingwina, najpiękniejszego na świecie!
Mały pingwin przedstawił się elegancko:
- Jestem Pik-Pok, syn Pika i Póki, a bratanek sławnego Wak-Woka, który był w ogrodzie zoologicznym w Amsterdamie i w Paryżu, a na starość odpoczywa na naszej Wyspie Śniegowych Burz.
Kasia uściskała Pik-Poka.
- Jaki on miły i zabawny. Zdejm nauszniki, bo tu u nas straszne upały.
Pik-Pok ukłonił się grzecznie.
- Przepraszam, ale jestem tak roztargniony i przejęty, że na śmierć zapomniałem o nausznikach, które ciocia Ad-El-Aj była uprzejma zrobić mi na drutach. I rzeczywiście, gorąco u was, ufff!
- Nie szkodzi - powiedziała Kasia. - Będziesz u nas mieszkał w lodówce.
- Wspaniale! - ucieszył się Pik-Pok. - Ale najpierw muszę powąchać fiołki i usłyszeć śpiew słowika.
Trzymaj mnie, bo zemdleję!
Wieczorem mała Kasia zabrała Pik-Poka do lasu.
Pik-Pok nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie znajdą fiołki i usłyszą słowika. Niecierpliwił się ogromnie.
- Gdzie te fiołki? Gdzie te słowiki? - pytał. Dyszał ciężko, ocierał pot z czoła i rozpinał białą kamizelkę.
- O, są! są! - zawołała Kasia. Podbiegła do kępki małych kwiatków, zerwała jeden i podała Pik-Pokowi.
Pingwin powąchał kwiatek.
- Trzymaj mnie - powiedział mrużąc oczy - bo za chwilę zemdleję z rozkoszy.
A potem w olszynie, nad strumykiem, usłyszeli pierwszego słowika. Pik-Pok oniemiał z zachwytu. Zamknął oczy i gdyby mógł, zamieniłby się w słuch. Ale nie mógł, bo to wcale nie tak łatwo. Słuchał więc słowiczych treli, a gdy słowik skończył swój koncert, szepnął roztkliwiony:
- Jestem pijany tą muzyką. Szkoda, że nie potrafię tak śpiewać.
A wnet nad las wytoczył się księżyc, a dokoła było srebrzyście i zupełnie słowiczo. Mały Pik-Pok słuchał w zadumaniu i coraz bardziej upajał się tą wieczorno-księżycowo-słowiczą muzyką. I byłby zupełnie się upoił, gdyby nie Kasia.
- Słuchaj, Pik-Poku - powiedziała. - Ja wiem, że ty jesteś zupełnie upojony zapachem fiołków i śpiewem słowika, ale już późno i trzeba wracać do domu na kolację.
- Jaka szkoda! - westchnął mały pingwin. - Gdybym mógł, słuchałbym i słuchał przez całą noc.
Idę spać do lodówki
Kasia z Pik-Pokiem jedli w kuchni kolację. Kasia dostała kaszę gryczaną z zsiadłym mlekiem, a Pik-Pok dwa śledzie.
- Jeżeli się nie mylę - powiedział Pik-Pok - to te śledzie są trochę nieżywe.
- Tak - odparła Kasia. - Mama kupiła je w sklepie.
Pik-Pok kręcił nosem.
- Bardzo cię przepraszam, czy nie mógłbym poprosić o trochę bardziej żywe.
Kasia roześmiała się.
- Pik-Poku, skąd my ci weźmiemy żywe śledzie? Te śledzie są z beczki.
- Niestety - westchnął żałośnie Pik-Pok. - One nie tylko są z beczki, ale tak dziwnie pachną. Wolałbym coś bardziej świeżego. Może... jakiegoś węgorza albo, za przeproszeniem, karmazyna. Może być nawet dorsz, tylko żeby ciut-ciut ruszał ogonkiem.
Kasia zmartwiła się bardzo.
- Ogromnie cię przepraszam, mój Pik-Poku, ale w tej chwili nie mam innych ryb. Może spróbujesz kaszy z mlekiem? Pyszna.
Ale pingwin spojrzał nieufnie na talerz Kasi.
- Czy to ikra zdechłego halibuta?
- To kasza, spróbuj. Nic ci się nie stanie Kasia nabrała kaszy na łyżkę i wsunęła Pik-Pokowi dodzioba. Pik-Pok skrzywił się, zakrztusił, prychnął i za chwilę cała kasza była już na ścianie.
- Bardzo cię przepraszam - powiedział - ale mnie się zdaje, że to nie kasza, tylko opiłki żelazne. Ogromnie mi przykro, ale pingwiny tego nie jedzą.
Kasia załamała ręce, westchnęła:
- Co ja z tobą zrobię?
Pik-Pok zrobił smutną minę.
- Nie przejmuj się. Mam takie przeczucie, że zamiast zjeść kolację, powąchani trochę fiołki i posłucham trochę słowika. Uff, jak gorąco. Zdaje mi się, że się trochę zaciepliłem.
- Co takiego? - zdziwiła się Kasia.
- Po prostu zaciepliłem się. Wy się zaziębiacie, a my, pingwiny, zacieplamy się. Z tego wszystkiego najlepiej będzie iść się przespać do lodówki. Dobranoc.
Przyznaj się, co zjadłeś?
Rano Kasia pobiegła do kuchni. Otworzyła szybko lodówkę. Patrzy, a Pik-Pok siedzi ze skrzywioną miną, trzyma się za brzuch i pokwękuje.
- Co ci się stało, Pik-Poku? - zawołała przerażona.
- Widzi mi się - jęknął pingwin - że mnie gniecie w dołku.
- Jakże cię może gnieść, kiedy wczoraj nic nie zjadłeś? Pik-Pok łypnął pokornie okiem.
- Rozmaicie bywa. Może to od tego wąchania fiołków...
- Co ty za głupstwa wygadujesz! Jeszcze nikogo od wąchania nie gniotło w dołku.
Pik-Pok jęknął głośniej.
- A może ja jestem wyjątkiem i właśnie od wąchania fiołków gniecie mnie w dołku?
- Nie zawracaj głowy!
Rozejrzała się po lodówce, czy czegoś nie brakuje.
- Lepiej się przyznaj, co zjadłeś.
- Ja? - udrzył się skrzydełkiem w pierś. - Daję d słowo uczciwego pingwina, że nic takiego nie zjadłem.
Kasia pokręciła głową.
- To dziwne, żeby z niczego zabolał kogoś brzuch. No, trudno. Teraz musimy iść do doktora.
Pik-Pok zrobił jeszcze nieszczęśliwszą minę.
- Czy to konieczne? Może byśmy tak poszli powąchać fiołki. Zdaje mi się, że po fiołkach przestanie mnie gnieść.
- Mój drogi - powiedziała poważnie Kasia - jesteś naszym gościem czy nie?
- No... jestem.
- W takim razie musimy cię zaprowadzić do doktora. Doktor cię zbada, prześwietli i powie, co ci jest.
Pik-Pok łypnął chytrze okiem.
- A czy ten doktor ma klucz do otwierania sardynek? Kasia spojrzała nań badawczo.
- Po co ci klucz?
- A nie... tak tylko sobie pomyślałem... ale i tak jest już za późno.
To pewnie pomyłka
Przyszli do doktora. Kasia dygnęła. Pik-Pok ukłonił się wytwornie i powiedział:
- Panie doktorze, zdaje mi się, że mnie przestało już gnieść. A gniotło mnie tylko dlatego, że byłem zacieplony.
Kasia szepnęła mu do ucha:
- Nie szkodzi, daj się zbadać na wszelki wypadek.
- Na wszelki wypadek - odparł pingwin - wolałbym mieć klucz do sardynek.
- Co ty znowu pleciesz?
- Tak mi się zdaje, że gdybym przedtem miał klucz do otwierania sardynek, to potem nie musiałbym być zbadany.
Pan doktor nie chciał jednak słuchać o kluczu. Kazał się położyć Pik-Pokowi na kozetce i zaczął go badać. Najpierw zmierzył puls, potem włożył mu do dzioba termometr, kazał głęboko oddychać, wreszcie zaczął naciskać tłusty brzuszek, a gdy nacisnął mocniej, biedny Pik-Pok zasyczał z bólu i zawołał wniebogłosy:
- Oj, boli, boli, boli... Ratunku!
Pan doktor zdjął okulary i zapytał:
- Przyznaj się, mały, coś ty połknął.
- Ja? - zdziwił się Pik-Pok.
- Masz coś twardego w brzuchu.
Pik-Pok zrobił niewinną minę.
- Może wpadło zupełnie przypadkowo... niechcący. Jakiś kamyczek czy muszelka. W lodówce było tak ciemno, że wszystko mogło wpaść.
Doktor pokiwał nad pingwinem głową.
- Ej, Pik-Poku, ty coś kręcisz.
- Ja? - oburzył się pingwin. - Niech mi rekin odgryzie lewą nogę, jeżeli przez mój dziób przejdzie choć jedno kłamstwo! A to, co gniecie, to pewno jakaś śmieszna pomyłka.
Pan doktor wziął Pik-Poka za skrzydełko.
- Zobaczymy. Zaraz cię prześwietlimy i sprawdzimy, co to za pomyłka siedzi w twoim brzuchu.
- Oj, oj, oj!... - zawołał Pik-Pok. - Czy to takie konieczne?
- Konieczne, konieczne, bo mogą być komplikacje. Pingwin zwiesił dziób na kwintę.
- I tak już są komplikacje, skoro zaszła taka śmieszna pomyłka.
Pan doktor założył znowu okulary, a potem zaprowadził Pik-Poka do gabinetu, gdzie prześwietla się chorych.
Tam kazał mu stanąć przed aparatem do prześwietlania i nagle zrobiło się ciemno.
- Oj, oj, oj! - pisnął pingwin - zdaje mi się, że mnie w ogóle nie ma.
Ale to mu się tylko tak zdawało. Po chwili coś pstryknęło, coś zgrzytnęło i pan doktor powiedział, że zdjęcie już gotowe.
- W takim razie - ucieszył się Pik-Pok - ja już jestem zupełnie zdrowy i mogę iść posłuchać śpiewu słowika.
- Hola, nie tak szybko - roześmiał się pan doktor. - Najpierw zobaczymy na zdjęciu, co ci siedzi w brzuchu.
Pudełko sardynek
Kiedy zdjęcie było już gotowe, pan doktor zawołał Pik--Poka i Kasię i pokazał im kliszę.
- Przyjrzyjcie się dobrze i sami zobaczcie, co to za śmieszna pomyłka siedzi w brzuchu Pik-Poka.
Na zdjęciu widać było dokładnie żołądek małego Pik-Poka, a w żołądku...
blaszane pudełko z napisem:
ORYGINALNE PORTUGALSKIE SARDYNKI
- Sardynki! Pudełko sardynek! - zawołała Kasia.
- A ty mówiłeś, że nic nie wziąłeś z lodówki.
Pik-Pok spuścił głowę i zaczerwienił się po sam czubek nosa..
- Przepraszam cię bardzo, nie wiedziałem, że ta pomyłka to portugalskie sardynki.
- Ale wiedziałeś, że coś połknąłeś. Dlaczego kłamałeś? Mały pingwin dreptał ze wstydu na swych króciutkich nóżkach.
- Wybacz mi, ale nie miałem klucza do otworzenia pudełka. Widzisz, to wszystko przez klucz.
- Głuptasie, nie wykręcaj się. Dlaczego nie powiedziałeś, że połknąłeś pudełko sardynek?
- Bo... bo... - zapłakał nagle Pik-Pok - ja tak strasznie lubię sardynki, a byłem ogromnie głodny i nie było klucza. I w ogóle jestem bardzo nieszczęśliwy. Bo co teraz będzie z tym pudełkiem?
Pan doktor pokiwał nad nim głową.
- Właśnie, właśnie, co teraz będzie? Niestety, musimy ci zrobić operację.
Pik-Pok tak się przeraził, że zbladł cały. Ale po chwili łypnął swym czarnym oczkiem i powiedział cichutko:
- A może by tak spróbować połknąć teraz klucz do sardynek, a sardynki same się otworzą?...
Sen Pik-Poka
Stało się. Nie było innej rady. Trzeba było zrobić operację, otworzyć brzuch małego Pik-Poka i wyjąć pudełko sardynek.
Po operacji Kasia zaopiekowała się troskliwie Pik-Pokiem. Żeby mu się nie nudziło, zawiesiła hamak między dwoma drzewami, tak że Pik-Pok mógł przez cały dzień słuchać słowików i wąchać fiołki.
Brzuszek nieszczęśliwego pingwina goił się szybko.
Pewnego razu, kiedy Kasia przyszła do Pik-Poka, zastała go w znakomitym humorze.
- Słuchaj - powiedział - miałem cudowny sen. Śniło mi się, że na tym dębie, nade mną, zamiast żołędzi rosną złociste, tłuste sardynki. Mówię ci, palce lizać. Ja sobie leżę, marzę, wspominam stryja Wak-Woka, a tu sardynki same wpadają mi do dzioba. Pycha!
Pycha! - zaśmiała się Kasia. - Ale tymczasem jesteś jeszcze na diecie i musisz jeść sucharki i kaszkę mannę.
Pingwin skrzywił się z obrzydzeniem.
- Czy do tej kaszki nie można by dodać kilku maleńkich żywych szprotek?
One by sobie pływały w kaszce, a ja bym nie miał mdłości.
- Szprotki nie pływają w kaszce.
- To w takim razie jakieś inne rybki. Mogą być najmniejsze, byleby tylko ruszały ogonkami. Kasia otuliła Pik-Poka pledem.
- Mój miły, musisz być jeszcze kilka dni cierpliwy, a potem, zobaczysz, tata zrobi ci niespodziankę. Pik-Pok zamyślił się. Po chwili zapytał:
- Pięknie, tylko czy tę niespodziankę będzie zjeść? I czy ona będzie ruszała ogonkiem?
Niespodzianka
Niespodzianka była wspaniała!
Po tygodniu, gdy Pik-Pok zupełnie wyzdrowiał, tata Kasi urządził wielką wyprawę nad Błękitne Jezioro. Posadził do samochodu Kasię i Pik-Poka i jeszcze coś, a to coś było w długim futerale i nie chciało powiedzieć, czym jest.
Pik-Pok był zawsze bardzo ciekawski, zapytał więc Kasię: - Przepraszam cię bardzo, ale co to właściwie takiego w tym futerale?
- Tata mi zabronił powiedzieć.
- A czy nie mogłabyś powiedzieć przynajmniej trochę, bo umieram z ciekawości?
- Nie martw się, na pewno nie umrzesz. A niespodzianka polega na tym, żeby nie wiedzieć.
- W takim razie nie będę wiedział, tylko będę umierał z ciekawości.
Pik-Pok przez całą drogę umierał z ciekawości, ale na szczęście nie umarł. Jechali najpierw pięknymi polami, potem ciemnym sosnowym lasem, a gdy się las skończył, zatrzymali się nad wielkim jeziorem.
- Woda! Woda! - zawołał uradowany Pik-Pok.
- Czy ci się to podoba? - zapytała Kasia.
- Ogromnie mi się podoba, bo jest bardzo ładnie, a w wodzie zwykły być rybki, które poruszają ogonkami. I w ogóle teraz ma być niespodzianka.
Wtedy tata Kasi wyjął z samochodu brezentowy futerał, a z futerału długi składany kij z jeszcze dłuższą linką.
- To ma być ta niespodzianka? - zapytał Pik-Pok nieco zawiedziony.
- To jest wędka. Tata zaraz zarzuci wędkę i złowi dla ciebie najsmaczniejszą rybkę, która będzie ruszała ogonkiem.
- Ciekawe - zastanowił się mały pingwin. - Po co tyle kłopotu, kiedy można złowić rybkę dziobem?
...
Torentos.pl