Barbara Gordon - Rozbite gniazdo.rtf

(462 KB) Pobierz

Barbara Gordon

 

 

 

Rozbite gniazdo


Część pierwsza


1 - Tajemnica leśnej polany

 

Zosia chuchała w zmarznięte rączki i przytupywła dla rozgrzewki. Pierwsza połowa grudnia 1942 roku była bardzo zimna. Las, przyprószony już śniegiem, stał zupełnie cichy i niemy. Na próżno Zosia szukała śladów stóp zajączków na śniegu, nie dostrzegła ani jednej wiewiórki w koronach sosen. Widocznie pochowały się w swych ciepych norach i dziuplach.

- Mamo, chodźmy już do domu - zaczęła płaczliwie prosić Bartosową.

- Zaraz, dziecino, zaraz. Zbiorę jeszcze trochę gałęzi i pójdziemy. - Wprawnymi rękoma matka Zosi wiązała chrust kawałkami szmat. - Trzeba zebrać dziś więcej opału, mówią, że mróz jeszcze stężeje. Wolałabym jutro nie wychodzić do lasu.

Mówiąc to Bartosowa od czasu do czasu unosiła głowę i nasłuchiwała z niepokojem.

- Co to, mamo? - Zosia podbiegła do matki, zapadając się w stertach opadłego listowia i śniegu.

- Nic, córciu, nic. Chyba dzięcioł kuje.

Zosi wydało się, że matka z ulgą odetchnęła. Dziewczynka miała dopiero osiem lat, ale pomagała matce w miarę swych sił w dźwiganiu ciężaru. Podnosiła mniejsze gałązki, pomagała zarzucać wiązkę na plecy i zbierała do worka szyszki. Pobiegała trochę w kółko, żeby się rozgrzać. Od krzaczka do krzaczka. Ich gałązki, pokryte szronem, wyglądały, jak gdyby były ulepione z cukru. Dalej zarośla zbijały się w gąszcz. Latem chodzi się tam zawsze na jagody, a jesienią - na grzyby. Ale tego roku nikt ze wsi nie zapuszczał się tak daleko. Gdy Zosia upierała się, żeby iść dalej, starsi chłopcy patrzyli na siebie porozumiewawczo i jakoś tajemniczo, a matka strofowała:

- Daj spokój, Zosieńko. Tam teraz nie można chodzić. Może kiedyś pójdziemy, ale nie w tym roku. Kiedy wojna się skończy...

Zosia często słyszała słowo “wojna”. Gdy się zaczęła, miała pięć lat i mgliście zapamiętała grzmot dział, wybuchy bomb i wystrzały karabinowe, nie zachowała wyraźnie w pamięci czołgów i motocykli, które z piekielnym hałasem gnały po wiejskich drogach. Matka zresztą chowała się wtedy z Zosią w piwniczce ich chaty. Ale “wojna” już teraz, na co dzień, to było dużo bardzo złych spraw. To było zniknięcie ukochanej Krasuli, w związku z czym Zosia już tylko z rzadka dostawała odrobinę mleka, nie wiadomo w jaki sposób zdobywanego przez Bartosową. To były coraz mniejsze kromeczki gliniastego razowego chleba i liczone na sztuki ziemniaki. To był więc po prostu głód. I to były jeszcze zapłakane, rozpaczające sąsiadki, gdy starszych nieco chłopców i dziewczęta ładowano do ciężarówek.

- A dokąd oni jadą, mamo? - pytała natarczywie Zosia.

- Daleko, kochanie. Na roboty do Niemiec - odpowiadała matka i myślała: jak to dobrze, że Zosi nic nie grozi. Taka mała. Jak podrośnie, będzie już po wojnie.

Niemcy... To ci w jasnozielonych albo w czarnych mundurach, mówiący niezrozumiałym językiem. Zosia widywała ich od czasu do czasu. Raz wpadli całą gromadą na podwórko i zaczęli łapać kury, których niewielkie stadko udało się jeszcze hodować Bartosowej. Były chociaż z tego jajka na kluski i na sprzedaż. Duża, biała kokoszka uciekając przed pogromem wpadła Zosi prosto w ramiona. Przycupnęła z nią za węgłem chaty. I nagle jakby spod ziemi wyrósł wielkolud w zielonym mudurze z przewieszonym przez ramię karabinem i wyciągnął rękę po łup. Dziewczynka krzyknęła przeraźliwie.

- Nie! Nie dam! - wołała wpatrując się w napastnika z gniewem i przerażeniem swoimi wielkimi, niebieskimi oczami. Blond warkoczyki sterczały jej wojowniczo po obu stronach głowy. Nie wiadomo jak zakończyłoby się całe owo zajście, gdyby na pomoc nie pospieszyła Bartosowa, nie dbając już, co się stanie z jej dobytkiem. Złapała córkę na ręce i wbiegła z nią do izby. Mała nadal kurczowo tuliła w ramionach przerażoną białą kokoszkę. Zza drzwi dobiegł do nich rechotliwy śmiech żołnierza. Coś wykrzykiwał. Gdyby rozumiały po niemiecku, dowiedziałyby się, że następnym razem on łebki ukręci: i kurze, i tej bezczelnej smarkatej.

Ale nie z powodu okupantów unikano zagłębiania się w lasy Zamojszczyzny. Zosia często chodziła z matką po drzewo, lecz nigdy ani jednego “zielonego” tam nie spotkała. Niemcy bali się tych obszarów, niejeden ich patrol przepadł tam bez wieści. Któż zatem krył się w owych gęstwinach? Pewnego dnia Zosia z matką poszły trochę dlaej i dotarły aż do rozległej polany, obrzeżonej zagajnikami. Dookoła złociły się ostatnie liście na brzozach i olszynach, ostry zapach jesieni unosił się w wilgotnym powietrzu. Do uszu dziewczynki doleciał jakby daleki śpiew.

- Mamo, mamo - szarpała Bartosową za spódnicę - kto to śpiewa?

- Nie wiem, dziecino...

- Mamo, tam! Popatrz!

Odległym brzegiem polany, skrajem zagajnika przemykała się spora gromada mężczyzn. Jedni byli w ciemnozielonych mundurach, inni w zwykłych kurtkach, niektórzy mieli broń i lufy karabinów połyskiwały w jesiennym słońcu. Chyba to oni nucili... Do Zosi docierały pojedyncze słowa:

...Nie płacz, dziwczyno ma,

bo w partyzantce nie jest źle...

 

- Co to “partyzantka”, mamo?

Ale Bartosowa nie odpowiedziała. Szybkim ruchem pociągnęła Zosię za rękę i obie zawróciły na ścieżkę, prowadzącą do wsi.

- Zosiu, nic nie widziałaś i nie słyszałaś. Coś ci się przywidziało! - Głos matki był stanowczy i surowy jak nigdy.

Zosia spojrzała zdumiona.

- Ale ...

- Powtarzam, nic nie widziałaś i nikomu o tym ani słowa!

To przekreślało wszelki sprzeciw.

Zosia nie byłaby jednak małą ciekawską, gdyby nie usiłowała dowiedzieć się, o co tu chodzi. Najpierw podsłuchiwała prowadzone szeptem roznmowy starszych chłopców, a potem wtajemniczyła ją córka sąsiadów, Jadźka Michalakówna.

- Wiesz, niektórzy żołnierze z dawnego naszego wojska, no i takie młode chłopaki, co to im groziło wywiezienie na roboty albo tacy, co musieli ukryć się, bo hitlerowcy wsadziliby ich do więzienia czy obozu, poukrywali się w lasach. No i walczą z Niemcami. Gdzie mogą, tam im szkody robią. Jakoś nas bronią... Ale o tym - sza... Nie wolno nikomu nic mówić.

Zosia pożałowała w tym momencie, iż nie zjawił się “partyzant”, kiedy broniła swojej białej kokoszki. Już on by temu “zielonemu” pokazał...

I teraz pomagając matce zbierać chrust, rozmyślała wciąż tylko o tym, jak przyjemnie byłoby usłyszeć jeszcze raz w tym głuchym lesie słowa, które zapadły jej głęboko w pamięć: “Nie płacz, dziewczyno ma...”

Nagle matka wyprostowała się i znieruchomiała nasłuchując. Po chwili usłyszała także Zosia. Wśród ciszy, w której słychać było każde skrzypnięcie śniegu i szelest liści pod nogami, rozległ się daleki tętent.

Ktoś szybko galopował po stwardniałej, leśnej drodze. Słychać było coraz wyraźniejszy stukot końskich kopyt.

Bartosowa cofnęła się z drogi w zarośla, lecz wysunęła się znów, gdy postać jeźdźca była już możliwa do rozpoznania.

- Maciek! Maciek! - zawołała wesoło Zosia, machając ręką do syna sąsiadów, brata przyjaciółki, Jadźki Michalakówny. Nie widziała go już od paru miesięcy. Mówili, że pojechał do pracy do Zamościa.

- Mamo, skąd Maciek się tu wziął?

Ale matka nie odpowiadała. Jak gdyby zesztywniała w oczekiwaniu na wiadomości od przybysza.

- Mordują w Skierbieszowie! Lipsko wysiedlili! Wszystkich wypędzają! Setki Niemców w okolicy! Gestapo, żandarmi, wojsko! - Maciek wyrzucał wieści jednym tchem, bez powitania.

Bartosowa zbladła.

- A ty dokąd lecisz? Przecież i ciebie złapią...

- Muszę uprzedzić inne wsie. Bądźcie w pogotowiu. Najlepiej uciekajcie do lasu, w stronę Wojdy, tam znajdziecie naszych...

Ścisnął boki konia, smagnął go witką i pomknął, znikając w srebrnym pyle śniegu, sypiącego się spod kopyt gniadego. Odgłos galopu coraz cichszym echem odbijał się po lesie, za chwilę nie było go już w ogóle słychać.

- Mamo, co on mówił? Kto wypędza? Gdzie żandarmy? - Zosia z płaczem szarpała rękę matki.

Ale Bartosowa nie znajdowała już słów. Co taka dziewczynka może zrozumieć z grozy i niebezpieczeństwa, które nad nimi zawisło? Zarzuciła tobół z chrustem na plecy i szybko ruszyła w stronę domu. Dreptała za nią zaniepokojona Zosia, zapomniawszy w roztargnieniu zabrać swój węzełek z nazbieranymi szyszkami. Nie mogła się uspokoić.

- Niemcy... Gestapo... - mruczała cicho do siebie. - To pewno tacy, jak ci, co nam kury pozabierali... - Wzdrygnęła się. - Nie lubię ich! - Powiedziała głośno do matki.

- Litości nie mają, ani sumienia... - szepnęła Bartosowa i w myślach zaczęła sobie powtarzać jak magiczne zaklęcie: A może nie przyjdą? Może i tym razem nas ominą?

 


2 - A jednak przyszli...

 

Już od kilku tygodni krążyły po całej Zamojszczyźnie i sąsiednich terenach wieści, mrożące krew w żyłach i spędzające sen z powiek mieszkańców wsi i miasteczek. Opowiadano o planach, jakie knują hitlerowcy. Mają podobno zamiar wywieźć całą polską ludność z tych ziem i osiedlić na nich Niemców z różnych stron: z Wołynia, Ukrainy, Rumunii, krajów nadbałtyckich. Już w listopadzie 1941 roku utworzono w Łodzi z oddziałem w Zamościu specjalny urząd przesiedleńczy i w sześciu czy siedmiu wsiach pod Zamościem, z których wysiedlono wszystkich mieszkańców, zagospodarowali się Niemcy. To była próba. Generalne natarcie rozpoczęło się teraz, w końcu listopada 1942 roku.

Nie były to więc plotki ani chęć zastraszenia Polaków, jak myślano na początku. Rzeczywistość okazała się o wiele gorsza. Ogółem w dwu okresach: od listopada 1942 do marca 1943 roku i od 23 czerwca do 15 lipca 1943 roku opróżniono z Polaków prawie 300 wsi, wypędzając ponad 100 tysięcy osób w tym około 30 tysięcy dzieci. Jak to robiono i jaki był los tych nieszczęśliwych wygnańców? Nie było to bowiem tak, że po prostu wypędzona ze swej chaty rodzina mogła iść sobie, dokąd chciała.

Znienacka, w nocy lub o świcie gestapowcy i wojsko otaczali wieś, wypędzali z chat całą ludność, nie pozwalając nic ze sobą zabierać, a opierających się zabijali na miejscu. Mężczyzn i starszą młodzież, zdolną do pracy, wywożono w głąb Rzeszy, a kobiety z dziećmi i starych ludzi umieszczano w więzieniach i obozach. Tam odbierano matkom dzieci, nawet całkiem malutkie. Matki wywożono do obozów lub na roboty. Te dzieci, które Niemcom się podobały i odpowiadały ich rasowym wymaganiom, a było ich wiele tysięcy - wywożono do Niemiec i oddawano na wychowanie niemieckim rodzinom. Inne ładowano do towarowych zaplombowanych wagonów i wywożono - albo do obozów, albo na poniewierkę do małych osiedli i miasteczek w różnych częściach kraju.

O tym wszystkim jeszcze nie wiedziała ludność wsi, w której mieszkała Zosia z rodzicami. Ale już na samą wieść o pogromie w sąsiedniej osadzie ludzie wpadli w popłoch. Kobiety biegały od chaty do chaty z lamentem, nie wiedząc, co robić: uciekać, czy pozostać i czekać - a może nie przyjdą... Tu i ówdzie pakowano tobołki, niektórzy wyprowadzali pozostałe jeszcze bydło do lasu, przestraszone dzieci płakały po kątach lub biegały po wsi, czepiając się matczynych spódnic.

W domu Zosi było stosunkowo spokojnie. Zosia siedziała cichutko w kąciku kuchni, wodząc oczyma za matką, która szykowała kolację. Bartosowa starała się panować nad sobą, ale i jej leciało wszystko z rąk.

Za oknami zapadał już zmrok, ale cisza zimowego, pogodnego wieczoru pełna była niepokoju.

- Zostaw, zostaw, chodź pokażę ci coś! - wołała Jadźka Michalakówna, wpadając do kuchni. Pociągnęła za sobą Zosię na dwór.

- Patrz, tam! - wskazała ręką w kierunku, gdzie wzgórza, na których rozpościerała się wioska, przecięte kotlinką małej rzeczki, otwierały widok na dalsze, niżej położone okolice. Ciemne, granatowe niebo w tej stronie pulsowało jasnoróżowym blaskiem. Aż gwiazd nie było widać.

- Jakby nad lasem wschodził świt. Tam się pali - szepnęła Jadzia.

Zosia, spojrzawszy na horyzont, nie zatrzymała jednak na nim wzroku. Wlepiła niebieskie oczy w pobliski las, jakby oczekując, że coś wyłoni się z ciemnej, tajemniczej gęstwiny. Ale w lesie panowała cisza.

- Zosia, do domu! Na kolację. Gdzie tam znów biegasz po mrozie? - rozległo się nawoływanie Bartosowej.

Do stołu siadły same.

- A tato? - zapytała Zosia.

- Przyjdzie trochę później, teraz jest zajęty - odpowiedziała matka, zerkając w stronę drzwi, prowadzących do sąsiedniej izdebki. Tam zebrali się sąsiedzi Bartosa i naradzali się, co robić.

Izdebka była właściwie małym kantorkiem. Tu Michał Bartos załatwiał sprawy spółdzielni, której był kierownikiem. Szanowano go i lubiano. Tu więc też przychodzili do niego nawet starsi gospodarze, żeby zasięgnąć rady albo porozmawiać o ogólnych sprawach. Nic też dziwnego, że właśnie u Bartosa zgromadzili się w momencie trwogi.

- A ja tam mojej ziemi i chałupy nie zostawię! - zaklinał się stary Jędrzej Duda.

- Może jednak byłoby lepiej wyprowadzić się choćby na kilka dni do lasu z kobietami i dzieciakami - radził jakiś przezorny gospodarz.

- Co, uciekać przed szwabami? - krzyknął inny zawzięcie. - Za nic na świecie. A niech mnie ubiją!

- Jak wyjdziemy, a oni przyjdą, to zajmą wieś. Dla nas powrotu już i tak nie będzie...

- A jak tu z dzieciskami w zimę po lasach się tułać? Inne wsie może by pomogły, ale i u nich to samo, co u nas.

- Kto chce - radził Bartos - niech idzie do lasu, może tam nasze chłopaki jakoś pomogą, ukryją. A kto chce i ma odwagę, niech zostaje. Jakby co, będziemy się bronić.

- Ba, bronić się, ale czym? Jak?

Paru gospodarzy spojrzało po sobie porozumiewawczo. Wiadomo, co tam za workami z towarem, pod podłogą leżało w składziku kierownika Bartosa.

- Cóż, trza iść do domu, zobaczyć, co tam się dzieje. Baby całkiem głowy potraciły... - Westchnąwszy ciężko paru gospodarzy podniosło się z ławek i ruszyło ku wyjściu.

- Dobrej nocy!

- Dobrej nocy, ale jaka tam ona będzie, kto ją wie...

Kilku sąsiadów zostało z Bartosem. Gdy zamknęły się drzwi za odchodzącymi, gospodarz podszedł do ściany, coś tam pomajstrował i wyjął ze schowka kilka płaskich paczek.

- Wiecie, co z tym robić.

Oczy obecnych błysnęły groźnie. Z namysłem i ostrożnie rozpakowywali broń, przeliczali naboje.

Wtem do uszu obecnych w izbie doleciał okrzyk, głośniejszy niż gwar niespokojnych kobiecych głosów.

Jak huragan poleciała wieść:

- Żandarmi we wsi!

- A jednak przyszlli - syknął z wściekłością Bartos.

- A jednak przyszli - powtórzyły te same słowa zbielałe usta Bartosowej. Stała jak sparaliżowana.

- Łapcie, co macie pod ręką, i w las! - Bartos wypadł z kantorku do kuchni.

- Za późno - odpowiedziała Bartosowa. - Zostanę z tobą do ostatka.

Na skraju wsi słychać było coraz głośniejsze krzyki i lamenty. Tupot podkutych butów grzmiał po stwardniałej drodze. Żandarmi, wojsko i gestapowcy okrążyli dookoła wieś niespodziewanie. Pełno ich było po opłotkach i na drodze. Gdzieś padł strzał. W odpowiedzi zaterkotał karabin maszynowy. Głośne echo odbiło się po lesie. Gdzieś zaryczała krowa, gdakały kury, psy wyły wniebogłosy.

- Nie płacz, mała, trzymaj się, bądź zuchem! - rzucił Bartos do córki na pożegnanie i wyskoczył przed dom, a za nim pozostali gospodarze.

- Nie strzelać, dopóki nas nie zaatakują. Spróbujemy przebić się do lasu, do naszych chłopaków do “Visa”... Tędy. - Wskazał ręką gąszcz malin, rosnących za chatą.

“Vis” albo “Filip”, czyli Jerzy Meyer, przewodził grupie partyzantów z Batalionów Chłopskich i wiadomo było, że krążył w lasach majątków Zamoyskich, planując odwet na hitlerowcach za wysiedlanie wsi.

Dom Bartosów stał nieco na uboczu, na wzgórzu. Widać stąd było doskonale, co się dzieje w całej wiosce. Wypędzano z domów wszystkich ludzi.

- Nic nie brać! Liegen lassen! - wrzeszczeli pół po polsku, pół po niemiecku na kobiety, które chwytały toboły. Pozwalali wziąć tylko małe tłumoczki. Na placyku przed domem sołtysa stał stłoczony tłum. Widać go było w świetle bijącym z otwartych drzwi domów i w błyskach reflektorów, którymi żandarmi oświetlali wieś. W tłumie nikt już nie płakał. Ludzie, dołączani do grupy, przestawali rozpaczać. Mężczyźni z rękoma założonymi za głową, stali bez słowa, stwardniali i zacięci, kobiety tuliły przestraszone dzieci. Żandarmi uganiali się po stodołach, piwnicach i opłotkach w poszukiwaniu uciekinierów. Paru chłopców, usiłujących przedostać się do lasu, złapano i zawleczono do gromady.

Dotarli też wreszcie do domu Bartosów. Otoczyła go cała grupa esesowców z najeżonymi karabinami.

- Michał... Michał... - szeptała w kółko matka Zosi, stojąc nieruchomo jak skamieniała.

- Mamo, mamo, chcę do taty! - zawodziła Zosia.

Kolba trzasnęła w półprzymknięte drzwi, które otwarły się szeroko.

- Mamo, to on! - krzyknęła Zosia dzikim, nieprzytomnym głosem i z całej siły przywarła do matki.

Zdawało jej się, że to ten sam wysoki drab, który chciał jej wydrzeć kokoszkę. Ale tym razem sięgał po Zosię. Za nim majaczyły olbrzymie, groźne sylwetki innych. W świetle dopalającej się naftowej lampy błysnęła złowieszczo stal bagnetów, ponuro lśniły hełmy, pod których cieniem niemal że nie było wieać twarzy. Wdarli się do wnętrza domu i przebiegali go z kąta w kąt, przewracając sprzęty i włamując się do szaf.

- Gdzie mąż? - wrzasnął któryś, widocznie tłumacz albo folksdojcz.

- Nie wiem, nie ma... - wyjąkała Bartosowa.

- Du, komm! Chodź! - jeden z żandarmów szarpnął Zosię.

- Nie! Nie! Nie chcę! - Dziewczynka zaparła się nóżkami.

Drugi chwycił za ramię matkę Zosi. Ale Bartosowa silnym, energicznym ruchem strząsnęła i odepchnęła jego dłoń, za jedną rękę wzięła Zosię, w drugą ujęła mały tobołek z bochenkiem chleba i skrawkiem słoniny i wyprowstowana, przestąpiła próg chaty. Gdy schodziły ścieżką ku głpwnej drodze, rozległ się za nimi strzał. Jeden, drugi, potem cała seria. Rozprysnął się z ogłuszającym hukiem granat. Zosia obejrzała się. Cały dom widać było w rozbłyskach wystrzałów. Niemcy przyklękli za węgłem i strzelali w sad za domem. W malinowe zarośla, gdzie Zosia tak lubiła buszować latem.

Gdy dołączono matkę z Zosią do tłumu sąsiadów, przywitały je przerażone spojrzenia.

- Ruhe! Spokój! - krzyknął gestapowiec, gdy jedna z kobiet chciała zbliżyć się do Bartosowej i o coś zapytać.

Tłum zakołysał się. Obława wracała z chat, zionących otwartymi drzwiami. Prowadzono jeszcze pojedyncze osoby, okładając je kolbami. Rozkazy wydawał młody oficer o zawziętej, złej twarzy i zimnych, jakby nie widzących nikogo oczach. Zaczęto dzielić gromadę. Na jedną stronę odsunięto mężczyzn i załadowano ich do ciężarówek. Osobno ustawiono kobiety, dzieci i starych ludzi. Kilku gospodarzy brakowało, między innymi Jędrzeja Dudy, który przysięgał, że nie pozwoli się wypędzić ze swojej ziemi. Czy pozostali już na zawsze w swoich chatach, broniąc ich do ostatka, czy udało się im przedrzeć do lasu?

Kobiety z dziećmi i starych ludzi ustawiono w szeregu w otoczeniu żandarmów i pochód ruszył. Niektórzy konwojenci prowadzili psy na smyczy i gdy tylko ktoś zbaczał z drogi, psy rzucały się na niego z ujadaniem, szczerząc ostre, białe kły. Niesamowity był to pochód. Dookoła ciemna noc, przenikający do kości wiatr, pod nogami miejscami lód, a miejscami rozdeptane przez wiele stóp grząskie błoto. Zosia z początku dreptała dzielnie koło matki, ale po pewnym czasie zaczęło jej już brakować sił. Potykała się, raz nawet upadła. Konwojent szturchnął ją kolbą, a nad sobą dziewczynka dojrzała rozwartą, groźną paszczę wielkiego psa. Zerwała się na równe nogi z krzykiem. Musi być “zuchem”, jak powiedział na pożegnanie ojciec.

- A dokąd oni nas prowadzą, mamo? - spytała cichutko.

- Nie wiem, córeczko...

Ktoś w gromadzie mruknął:

- A do Zamościa podobno.

Zosia była kiedyś z ojcem w Zamościu. Jechali wtedy wozem chyba godzinę i dziewczynka pomyślała, że to nie tak daleko. Ale co innego jechać w dzień wozem, zaprzężonym w dobrego konia, a co innego wlec się zimową nocą. Ktoś upadł, ktoś zasłabł, kilka nieruchomych postaci pozostało w przydrożnym rowie.

- Mamo, to babcia Wójcikowa. Czy ona odpoczywa? Może przysiadłybyśmy w rowie.

- Ona już nie żyje, Zosiu. Słyszałaś, żołnierz do niej strzelił.

- Nie żyje... - ze zdumieniem i przestrachem powtórzyła cicho Zosia. Taka śmierć była dla niej jeszcze niezrozumiała.

- A dlaczego on to zrobił?

- Bo ona nie mogła iść dalej! - odpowiedziała twardo Bartosowa.

Przez całą drogę do Zamościa pozwolono im raz tylko przysiąść dla odpoczynku. Dopiero w południe następnego dnia zamajaczyły przed nimi zarysy miasta. Ludzie na ulicach przyglądali się stopniałej już gromadzie ze łzami w oczach, ale nikomu nie pozwolono podchodzić do prowadzonych, ani podać im kubka wody czy kawałka chleba.

Gdy zatrzasnęła się za nimi z ponurym hukiem brama przejściowego obozu przesiedleńczego, Bartosowa i Zosia znalazły się w zbitym tłumie takich samych jak one wysiedleńców. Zmarznięci i ledwo trzymający się na nogach, twarze mieli zapłakane, przerażone, albo całkowicie otępiałe, nagle jakby postarzałe.

Wepchnięto całą gromadę do baraku, na którym widniała wielka cyfra 2. Nie było tam wcale cieplej niż na dworze. Ani prycz, ani sienników. Wszyscy porozkładali się na brudnej podłodze w niesamowitej ciasnocie. Bartosowa i Zosia przytuliły się do siebie w jakimś kąciku obok rodziny Michalaków.

- Mamo, jeść mi się chce... Bardzo - szepnęła cichutko Zosia. Prawie już zapomniały, że od wielu godzin nie miały nic w ustach.

Matka oderwała kawałek chleba z bochenka, który zabrała z domu w tłumoczku, i podsunęła Zosi kawałeczek słoniny.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin