Droga przez Układ Słoneczny 08 - Wenus.doc

(1822 KB) Pobierz
Ben Bova

Ben Bova

Wenus

Tytuł oryginału: Venus

Przełożyła Maria Gębicka - Frąc

Wydanie anglojęzyczne: 2000

Wydanie polskie: 2004

 

Dla D.H.G., J.L. i B.B.B. z podziękowaniami, wyrazami wdzięczności i miłości.

 

Niebiosa nic nie mówią i cała ziemia kwitnie pod ich milczącymi rządami. Ludzie też

są pobłogosławieni cnotą nieba, jednakże większość z nich to hochsztaplerzy. Rodzą się, jak

się zdaje, z pustką w duszy i wszystkie swoje cechy brać muszą ze świata zewnętrznego.

Urodzić się pustym w dzisiejszych czasach, tej mieszaninie dobra i zła, a mimo to kroczyć

przez życie drogą uczciwości ku splendorom powodzenia - to wyczyn zarezerwowany dla

wzorów ludzkiego rodzaju, to zadanie wyrastające ponad naturę zwykłego człowieka.

 

Ihara Saikaku

 

Krater Heli

 

Byłem spóźniony, o czym dobrze wiedziałem. Kłopot w tym, że na Księżycu nie

można biegać.

Prom ze stacji kosmicznej Nueva Venezuela miał opóźnienie, wystąpił jakiś drobny

problem z bagażem przewożonym z Ziemi, dlatego zupełnie sam spieszyłem

podpowierzchniowym korytarzem z lądowiska. Przyjęcie zaczęło się ponad godzinę temu.

Przestrzegano mnie, żebym nie próbował biegać, nawet w obciążonych butach, które

wypożyczyłem w porcie. Jak ostatni głupek, nie posłuchałem dobrej rady - pobiegłem,

wykonałem szaleńczy sus i zaryłem nosem w ścianę korytarza. Po tej nauczce ruszyłem dalej

posuwistym krokiem, jaki widziałem w programie instruktażowym dla turystów. Czułem się

idiotycznie, ale odbijanie się od ścian było znacznie gorsze.

W zasadzie nie chciałem uczestniczyć w bezsensownym przyjęciu ojca ani w ogóle

przebywać na Księżycu. Ani jedno, ani drugie nie było moim pomysłem.

Drzwi na końcu korytarza strzegły dwa wielkie człekokształtne roboty, naprawdę

wielkie, wysokie na dwa metry i niemal równie szerokie. Błyszczące metalowe drzwi były

szczelnie zamknięte, rzecz jasna. Nie można bez zaproszenia wejść na imprezę ojca; nigdy nie

pozwoliłby na taki afront.

- Nazwisko, proszę - powiedział robot po lewej. Głos miał niski i chropawy;

przypuszczam, że w mniemaniu mojego ojca właśnie tak powinien mówić wykidajło.

- Van Humphries - powiedziałem wolno i jak najwyraźniej.

Robot wahał się tylko przez ułamek sekundy.

 

- Identyfikacja głosu potwierdzona. Może pan wejść, panie Van Humphries.

Oba roboty obróciły się dookoła osi i drzwi się rozsunęły. Hałas uderzył mnie niczym

mechaniczny młot: łomot atonalnej muzyki bezskutecznie próbujący zagłuszyć nadmiernie

wzmocnione wycie jakiegoś bezpłciowego osobnika, który katował najnowszy przebój.

Komora była wielka, ogromna i pełna balangowiczów, setek mężczyzn i kobiet -

sądzę, że mogło ich być ponad tysiąc - pijących, krzyczących, palących, krzywiących twarze

w grymasach sztucznego, wrzaskliwego śmiechu.

Wszyscy byli w imprezowych strojach: neonowe kolory z mnóstwem dżetów, brokatu

i elektronicznych błyskotek. Bezwstydnie skąpych, rzecz jasna. Czułem się jak misjonarz w

swoim czekoladowym, welurowym pulowerze i jasnobrązowych elastycznych spodniach.

W długim elektronicznym oknie, zajmującym całą boczną ścianę groty, ukazywał się

napis WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI SETNYCH URODZIN! na przemian z

urywkami pornograficznych filmów.

Mogłem się domyślić, że ojciec urządzi przyjęcie w burdelu. W kraterze Heli,

nazwanym na cześć jezuickiego astronoma Maximiliana J. Helia. Hazard i przemysł porno

przekształciły ten obszar w księżycową stolicę grzechu, róg obfitości pełen zakazanych

rozkoszy, ukryty pod pylistym dnem krateru, jakieś sześćset kilometrów na południe od

Selene City. Biedny, stary ojciec Heli musiał przewracać się w grobie.

- Cześć, nieznajomy! - zawołała arogancka, piersiasta i ruda dziewczyna w

szmaragdowozielonym kostiumie tak obcisłym, że musiał być wymalowany sprayem.

Potrząsnęła fiolką jakiegoś zielonkawego proszku mniej więcej w moim kierunku,

wrzeszcząc: - Baw się!

Baw się. To miejsce wyglądało jak piekło Dantego. Nie było gdzie usiąść, tylko pod

ścianami stało parę kanap, pełnych już wijących się, splecionych ciał. Wszyscy inni byli na

nogach, ramię przy ramieniu, tańcząc albo kołysząc się, falując niczym wielobarwne,

bełkoczące, bezsensowne ludzkie morze.

Wysoko pod wygładzonym skalnym stropem chodziła po linie para akrobatów w

naszywanych cekinami kostiumach arlekinów. Kostiumy migotały, oświetlone paroma

punktowcami. Na Ziemi popisywanie się na takiej wysokości byłoby niebezpieczne; tutaj, na

Księżycu, też mogli skręcić karki - choć prędzej wyrządziliby krzywdę innym. W jaskini

panował taki ścisk, że raczej nie spadliby na podłogę.

- Chodź - przynagliła ruda, szarpiąc mnie za rękaw. Zachichotała i dodała: - Nie bądź

taki sztywniak!

- Gdzie jest Martin Humphries? - Musiałem krzyczeć, żeby usłyszała mnie w tym

zgiełku.

Zmrużyła szmaragdowe oczy.

- Hump? Jubilat? - Odwróciła się w stronę tłumu i machnęła rękaw bliżej

nieokreślonym kierunku, wołając: - Stary wał jest gdzieś tutaj. To jego impreza, wiesz?

- Stary wał jest moim ojcem - powiedziałem i muszę przyznać, że widok zdumienia na

jej twarzy sprawił mi przyjemność.

Przebicie się przez tłum było naprawdę ciężką harówką. Otaczali mnie obcy. Nie

znałem tutaj nikogo. Każdy z moich przyjaciół padłby trupem na widok tego cyrku.

Przeciskając się przez zatłoczoną komorę, zastanawiałem się, czy mój ojciec zna tych ludzi.

Pewnie wynajął ich na tę okazję. Ta ruda zdecydowanie była w jego typie.

Wie, że nie cierpię tłumów, a jednak zmusił mnie do przyjazdu. Znamienne dla

mojego kochającego tatusia. Próbowałem odciąć się od hałasu, smrodu perfum i tytoniu,

narkotyków i potu niezliczonych, nieprawdopodobnie stłoczonych ciał. Kolana robiły mi się

miękkie, ściskało mnie w dołku.

Nie umiem radzić sobie z czymś takim. To mnie przerasta. Osunąłbym się na podłogę,

gdyby nie ten ścisk. Kręciło mi się w głowie, ćmiło w oczach.

 

Musiałem przystanąć w środku tłumu i mocno zamknąć oczy. Miałem kłopoty z

oddychaniem. Przed lądowaniem rakiety transferowej zrobiłem sobie zastrzyk enzymów, a

jednak czułem się tak, jakbym potrzebował następnego, i to prędko.

Otworzyłem oczy i powiodłem wzrokiem po potrącającej się, rozwrzeszczanej,

spoconej tłuszczy, szukając najbliższego wyjścia. W plątaninie gestykulujących ciał

dostrzegłem ojca, siedzącego na podium w drugim końcu jaskini niczym starożytny rzymski

cesarz nadzorujący orgię. Był nawet ubrany w zwiewną szkarłatną szatę, a u jego obutych w

sandały stóp siedziały dwie gibkie młode kobiety.

Mój ojciec. Dziś kończył sto lat. Martin Humphries wyglądał nie więcej niż na

czterdzieści, włosy wciąż miał ciemne, twarz jędrną i prawie bez zmarszczek. Ale oczy - oczy

były twarde, doświadczone; lśniła w nich chorobliwa rozkosz, gdy patrzył na rozgrywające

się przed nim sceny. Korzystał z wszelkich dostępnych kuracji odmładzających, nawet tych

nielegalnych, z użyciem nanomaszyn. Chciał być wiecznie młody i pełen wigoru.

Pomyślałem, że pewnie tak będzie. Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale wystarczyło jedno

spojrzenie w jego oczy, by bez trudu uwierzyć, że stuknęła mu setka.

Zobaczył mnie, gdy przedzierałem się przez falujący tłum i przez chwilę czułem na

sobie spojrzenie tych zimnych, szarych oczu. Potem odwrócił się z niecierpliwą miną na

przystojnej, sztucznie odmłodzonej twarzy.

To ty nalegałeś, żebym przybył na ten karnawał, powiedziałem mu bezgłośnie.

Dlatego czy ci się to podoba, czy nie, jestem.

Nie zwracał na mnie uwagi, gdy podjąłem mozolną wędrówkę. Zasapałem się, płuca

paliły mnie żywym ogniem. Potrzebowałem zastrzyku, ale zostawiłem strzykawkę w hotelu.

Kiedy wreszcie dotarłem do celu, oparłem się ciężko o miękką, sprężystą tkaninę udrapowaną

na podium, walcząc o odzyskanie tchu. Uświadomiłem sobie, że ogłuszający hałas przyjęcia

scichł do brzęczącego, stłumionego pomruku.

 

- Tłumiki dźwięku - powiedział ojciec, patrząc na mnie z tym dobrze mi znanym

pogardliwym uśmieszkiem. - Nie rób takiej głupiej miny.

Nie było schodów, a ja byłem zbyt słaby i skołowany, żeby wciągnąć się na górę i

usiąść obok niego.

Machnął ręką i dwie młode kobiety zwinnie zeskoczyły z podium, by dołączyć do

tłumu. Spostrzegłem, że były nastolatkami.

- Chcesz jedną? - zapytał z lubieżnym uśmiechem. - Możesz mieć obie, wystarczy

poprosić.

Nawet nie pokręciłem głową. Czepiałem się podium, starając się zapanować nad

przyspieszonym oddechem.

- Na miłość boską, Cherlaku, przestań dyszeć! Wyglądasz jak flądra wyrzucona z

wody.

Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się wyprostować.

- Ciebie też miło widzieć, ojcze.

- Nie cieszy cię moje przyjęcie?

- Ty wiesz lepiej.

- W takim razie po co przyszedłeś, Cherlaku?

- Twój prawnik powiedział, że obetniesz mi uposażenie, jeśli tego nie zrobię.

- Twoje kieszonkowe - zadrwił.

- Zarobiłem te pieniądze.

- Udając naukowca. Twój brat był prawdziwym naukowcem.

Tak, ale Aleks nie żyje. Zginął prawie dwa lata temu i wspomnienie tego dnia nadal

sprawiało mi ból. Pamiętałem wszystko tak dobrze, jakby rozegrało się wczoraj.

Ojciec szydził ze mnie i upokarzał mnie przez całe życie. Aleks był jego

beniaminkiem, jego pierworodnym, jego oczkiem w głowie. Aleks został przygotowany do

przejęcia władzy w Humphries Space Systems, jeśli i kiedy ojciec postanowi przejść na

emeryturę. Aleks był moim przeciwieństwem: wysoki, atletycznie zbudowany, szybki i

przystojny, błyskotliwie inteligentny, towarzyski, czarujący i dowcipny. Ja jestem raczej

niski, od urodzenia chorowity i podobno mam skłonności do zamykania się w sobie i

introspekcji. Mama zmarła, dając mi życie i ojciec nigdy mi tego nie wybaczył.

Kochałem Aleksa. Naprawdę. Ogromnie go podziwiałem. Od kiedy pamiętam, Aleks

chronił mnie przed drwinami i kąśliwymi słowami ojca. „Już dobrze, braciszku, nie płacz -

mawiał. - Nie pozwolę cię skrzywdzić.”

Z biegiem lat przejąłem od Aleksa zamiłowanie do badań, do szukania nowych

perspektyw, nowych światów. Ale gdy Aleks naprawdę ruszał z misjami na Marsa i księżyce

Jowisza, ja zostawałem w domu, pod kloszem, zbyt słabowity, by wyjść na zewnątrz. Latałem

w fotelu, nie w statku kosmicznym. Mnie ekscytowały strumienie danych komputerowych i

symulacje wirtualne. Raz przespacerowałem się z Aleksem po czerwonych piaskach Marsa,

połączony przez interaktywny system rzeczywistości wirtualnej. To było najlepsze

popołudnie w moim życiu.

Potem Aleks zginął podczas wyprawy na Wenus, on i cała jego załoga. A ojciec

znienawidził mnie za to, że żyję.

Wtedy wyprowadziłem się na dobre i kupiłem dom na Majorce, gdzie byłem sam,

daleko od jego pogardliwego sarkazmu. Jakby chcąc ze mnie zadrwić, ojciec przeniósł się do

Selene City. Później dowiedziałem się, że poleciał na Księżyc, żeby poddawać się

nanoterapii, która zapewniała mu młodość i formę. Na Ziemi nanomaszyny były zakazane,

oczywiście.

Było jasne, że ojciec poddaje się kuracji odmładzającej, bo nie ma zamiaru przejść na

emeryturę. Aleks umarł, a wiedziałem, że mnie za żadne skarby nie przekaże Humphries

Space Systems. Będzie rządzić dalej i trzymać mnie na wygnaniu.

Tak oto ojciec osiadł czterysta tysięcy kilometrów ode mnie, odgrywając elitarną rolę

interplanetarnego potentata, megamiliardera, awanturniczego kobieciarza, niemiłosiernie

zepsutego giganta przemysłowego. Taki stan rzeczy najzupełniej mi odpowiadał. Mieszkałem

sobie spokojnie na Majorce i pod opieką domowego personelu nie miałem powodów do

narzekań. Niektórzy ze służących byli ludźmi, większość była robotami. Dość często wpadali

przyjaciele z wizytą. Mogłem latać do Paryża, do Nowego Jorku - gdzie dusza zapragnie, na

spektakle teatralne albo na koncerty. Całymi dniami studiowałem nowe informacje o

gwiazdach i planetach, stale napływające od naszych kosmicznych badaczy.

Dopóki jedna ze znajomych nie powtórzyła mi zasłyszanej plotki: statek mojego brata

został celowo uszkodzony. Aleks nie zginął w wypadku; to było morderstwo. Nazajutrz ojciec

wezwał mnie na Księżyc, na swoje kretyńskie przyjęcie urodzinowe, pod groźbą obcięcia mi

uposażenia.

Patrząc na jego młodzieńczo jędrną twarz, zapytałem:

- Dlaczego ci na tym zależało? Uśmiechnął się sardonicznie.

- Nie podoba ci się przyjęcie?

- A tobie? - sparowałem.

Ojciec wydał dźwięk, który mógł być zduszonym śmiechem.

- Muszę coś ogłosić. Chciałem, żebyś usłyszał to prosto z moich ust.

Zaintrygował mnie. Wygłosi oświadczenie? Czyżby jednak przechodził na emeryturę?

A zresztą, gdyby nawet, to co z tego? Nigdy nie pozwoli mi kierować korporacją. W zasadzie

wcale tego nie chciałem.

Dotknął guzika osadzonego w prawej poręczy fotela i ogłupiający hałas wlał się w

moje uszy z siłą wystarczającą do rozsadzenia czaszki. Potem musnął drugą poręcz. Muzyka

umilkła w połowie taktu. Akrobaci chodzący po linie zamigotali i zniknęli. Obraz

holograficzny.

Tłum ucichł i znieruchomiał. Wszyscy odwrócili się w stronę podium, jak gromada

niesfornych uczniów w balowych strojach, zmuszonych słuchać dyrektora.

- Cieszę się, że przybyliście na moje przyjęcie - zagaił ojciec. Jego niski, modulowany

głos, sztucznie wzmocniony, odbijał się od ścian zatłoczonej jaskini. - Jesteście zadowoleni?

 

Odpowiedziały mu wiwaty, oklaski, gwizdy i wrzaski. Ojciec podniósł ręce i znów

zapadła cisza.

- Wygłoszę oświadczenie, które wy, ciężko pracujący przedstawiciele mediów,

uznacie za wyjątkowo interesujące.

Pół tuzina balonów z podwieszonymi kamerami już unosiło się parę metrów od

podium, jak błyszczące bożonarodzeniowe bombki. Kolejne napływały z dalszych części

groty, by skupić obiektywy na moim ojcu.

- Jak wiecie - mówił - mój ukochany syn Aleksander zginął dwa lata temu podczas

próby zbadania planety Wenus.

Zbiorowe westchnienie wzbiło się nad głowami.

- Jego statek leży gdzieś na powierzchni tego piekielnego świata. W straszliwym żarze

i ciśnieniu, żrąca atmosfera powoli niszczy doczesne szczątki mojego chłopca.

Jakaś kobieta zaczęła szlochać.

- Chcę zaproponować nagrodę dla tego, kto okaże się dość odważny i twardy, by

lecieć na Wenus, dotrzeć na powierzchnię i sprowadzić na Ziemię to, co zostało z mojego

syna.

Wszyscy jakby się wyprostowali, szerzej otworzyli oczy. Nagroda?

Ojciec odczekał dramatyczną chwilę i znacznie silniejszym głosem oznajmił:

- Oferuję dziesięć miliardów międzynarodowych dolarów śmiałkowi, który odnajdzie

ciało mojego syna i przywiezie je do mnie.

Nad tłumem wzbił się stłumiony okrzyk zdziwienia. Przez parę sekund nikt się nie

odzywał. Potem komorę wypełnił podniecony gwar. Dziesięć miliardów dolarów! Dotrzeć na

powierzchnię Wenus! Nagroda w wysokości dziesięciu miliardów dolarów za odzyskanie

ciała Aleksa Humphriesa!

Byłem równie oszołomiony jak każdy inny. Może bardziej, bo lepiej od większości

tych poprzebieranych darmozjadów wiedziałem, że sprostanie temu wyzwaniu graniczy z

niepodobieństwem.

 

Ojciec dotknął guzika w poręczy i gwar natychmiast ścichł do dyskretnego pomruku.

- Pięknie - powiedziałem. - Zostaniesz Ojcem Roku. Popatrzył na mnie z pogardą.

- Myślisz, że nie mówiłem poważnie?

 

- Myślę, że wiesz, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował dotrzeć na

powierzchnią Wenus. Nawet Aleks zamierzał tylko dryfować w warstwach chmur.

- Masz mnie więc za oszusta.

- Myślę, że chodzi ci o podbudowanie wizerunku, nic więcej.

Wzruszył ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia.

Wrzałem z oburzenia, a on siedział tu, jakby nigdy nic i robił sobie reklamę.

- Chcesz wyglądać na zrozpaczonego ojca - krzyknąłem - żeby cały świat pomyślał,

że zależało ci na Aleksie. Dlatego oferujesz nagrodę, po którą nikt nie sięgnie.

- Och, znajdą się chętni, nie wątpię. - Uśmiechnął się do mnie zimno. - Dziesięć

miliardów to nie byle jaka zachęta.

- Nie jestem pewien.

- Ale ja jestem. Zamierzam ulokować całą sumę na rachunku depozytowym, gdzie

nikt nie będzie mógł jej tknąć poza ewentualnym zwycięzcą.

- Całe dziesięć miliardów?

- Całą sumę - powtórzył. Pochylając się lekko w moją stronę, dodał: - Aby podjąć tyle

gotówki, będę musiał tu i ówdzie poczynić oszczędności.

- Poważnie? Ile wydałeś na to przyjęcie? Machnął ręką, jakby to me miało znaczenia.

- Jednym z cięć będzie twoje kieszonkowe.

- Moje uposażenie?

- Koniec, Cherlaku. W przyszłym miesiącu kończysz dwadzieścia pięć lat.

Kieszonkowe urwie się w twoje urodziny.

Jeśli tak, zostanę bez grosza.

 

 

Bank danych

 

Płonie tak jasno i pięknie na nocnym niebie, że wszystkie kultury Ziemi zwały ją

imionami swojej bogini miłości i piękna: Afrodyta, Inana, Isztar, Astarte, Wenus.

Czasami jest olśniewającą Gwiazdą Wieczorną, od której jaśniejsze na niebie jest

tylko Słonce i Księżyc. Kiedy indziej bywa przywołującą Gwiazdą Zaranną, niosącą światło.

Zawsze lśni niczym bezcenny klejnot.

Choć Wenus na naszym niebie wygląda przepięknie, jest najbardziej piekielnym

miejscem w całym Układzie Słonecznym. Jej powierzchnia jest dość gorąca, by stopić

aluminium. Ciśnienie powietrza jest wystarczająco wysokie, by zgnieść ładowniki statku

kosmicznego niczym kruche tekturowe pudełka. Niebo, od bieguna do bieguna, stale zasnu-

wają chmury kwasu siarkowego. Atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gazów

siarkowych.

Wenus jest najbliższą planetą względem Ziemi, bliższą niż Mars; może zbliżyć się do

Ziemi na odległość wynoszącą niecałe sześćdziesiąt pięć milionów kilometrów . Obiega

Słońce bliżej niż Ziemia; jest drugą planetą Układu Słonecznego. Wenus nie ma księżyców.

Jest nieco mniejsza od Ziemi, więc siła ciężkości na jej powierzchni wynosi około

osiemdziesięciu pięciu procent normalnego ciążenia ziemskiego.

 

Na tym kończą się podobieństwa. Wenus jest gorąca, temperatury na powierzchni

znacznie przekraczają czterysta pięćdziesiąt stopni Celsjusza (prawie dziewięćset stopni

Fahrenheita). Obraca się wokół osi tak powoli, że jej „dzień” trwa dłużej niż „rok”: obiega

Słońce w czasie dwustu dwudziestu pięciu dni ziemskich - jest to rok wenusjański - a obrót

wokół własnej osi trwa dwieście czterdzieści trzy dni ziemskie - dzień wenusjański. Wiruje w

kierunku wstecznym, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, patrząc od bieguna północnego,

podczas gdy Ziemia i inne planety obracają się zgodnie z ruchem wskazówek zegara.

Atmosfera Wenus jest tak gęsta, że ciśnienie na powierzchni równa się temu, jakie na

Ziemi występuje w oceanach na głębokości około kilometra. Atmosfera w ponad

dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z dwutlenku węgla; niecałe cztery procent

stanowi azot, a reszta to niewielkie ilości wolnego tlenu.

Grube warstwy chmur, które stale otulają całą powierzchnię planety, odbijają około

siedemdziesięciu pięciu procent światła słonecznego, dzięki czemu Wenus wygląda tak jasno

i pięknie. Chmury składają się z kropelek kwasu siarkowego oraz innych związków siarki i

chloru; praktycznie nie ma w nich pary wodnej.

Na Wenus nie brakuje gór i wulkanów, są również dowody wskazujące na istnienie

płyt tektonicznych. Przesuwaniu się fragmentów skorupy musiały towarzyszyć „trzęsienia

Wenus”.

Wyobraźcie sobie spacer po powierzchni tej planety! Grunt jest rozgrzany do

czerwoności, gęsta atmosfera zakrzywia światło jak obiektyw „rybie oko”, niebo stale za-

snuwają grube chmury. A jednak nie ma tam prawdziwej ciemności: nawet długą

wenusjańską noc rozświetla niesamowity posępny blask bijący od rozżarzonego podłoża.

Ponieważ ruch obrotowy nakłada się na obiegowy, doba wenusjańską trwa sto

siedemnaście dni ziemskich, a Słońce wstaje na zachodzie i zachodzi na wschodzie - tylko że

nie widać go przez gęste, wieczne chmury.

 

Patrząc w górę, moglibyście ujrzeć ciemniejsze łaty, powstające i rozpadające się na

tle zielonkawożółtych chmur prawie pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią, przemykające

od horyzontu do horyzontu w około pięć godzin. Od czasu do czasu można zobaczyć

błyskawicą albo usłyszeć groźny pomruk dalekiego wulkanu.

W całym Układzie Słonecznym nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, nie ma

miejsca stanowiącego większe wyzwanie. W porównaniu z nim, na Księżycu jest przyjemnie,

a wyprawa na Marsa to piknik.

Czy na Wenus może istnieć życie, wysoko w chmurach, gdzie temperatury są niższe

albo głęboko pod powierzchnią planety? W atmosferze jest coś, co pochłania ultrafiolet;

naukowcy planetarni nie są pewni, co to takiego. Czy pod powierzchnią mogą żyć jakieś

formy bakteryjne, jak na Ziemi i przypuszczalnie na Marsie i Europie, księżycu Jowisza?

Gdyby jakieś stworzenia żyły na powierzchni, musiałyby być przystosowane do

wytrzymywania temperatury, w której topi się aluminium, i ciśnienia, które może zmiażdżyć

statek kosmiczny.

Zaiste, musiałyby być imponujące.

 

Selene City

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin