Barbour Anne - Na jedną kartę.pdf

(828 KB) Pobierz
178218424 UNPDF
Anne Barbour
NA JEDNĄ KARTĘ
1
D o kata, Toby, rzuć im parę szylingów i ruszajmy w drogę! - Wyładowawszy irytację, dżentelmen z bardzo
długimi nogami i rękami poprawił się na siedzeniu kariolki i odczekał, aż ubrany w liberię służący, drobny, może
czternastoletni chłopak z rozczochranymi włosami, wygrzebie z obszernej kieszeni zalecony dowód łaskawości
pana. - Boże - wyrzekał tymczasem znużony dżentelmen, mrużąc piwne oczy. - Ta kocia muzyka jest nieznośna,
człowiekowi może się raz na zawsze odechcieć Bath. Myślałem, że obyczaj witania fanfarą każdego przybysza
zmarł śmiercią naturalną dawno, dawno temu. Tylko posłuchajcie tego nieboraka! Powinno się go wytarzać w
smole i pierzu i wepchnąć do jego własnej trąby!
Kariolka rychło się oddaliła. Służący zerknął jeszcze przez ramię na grupkę muzykantów, zgromadzoną na
londyńskim trakcie przy rogatce. Na powitanie następnego turkoczącego powozu z ich instrumentów znów trysnęły
fałszywe dźwięki, niczym woda z dziurawej jak sito strażackiej sikawki. Gdy odgłosy muzykowania ucichły w
oddali, Toby wzruszył wątłymi ramionami.
- Każdy musi jakoś zarobić na życie, milordzie.
Anthony Brent, hrabia Marchfordu, spojrzał marsowo na chłopaka i zatonął w rozmyślaniach, powoli
przeprowadzając kariolkę coraz bardziej zatłoczonymi ulicami. To prawda, pomyślał z niechęcią, każdy musi z
czegoś żyć, szkoda tylko że niektórzy postanowili to robić kosztem innych. Gwałtownie skręcił, żeby uniknąć
zderzenia z wózkiem śpieszącym na targ. Przeklinał obowiązki, które oderwały go od spokojnego bytowania w
Londynie. Tutaj nie czuł się u siebie. Zdecydowanie wolał gwar wielkiego miasta i swoje codzienne
przyzwyczajenia. A najbardziej żałował, że nie może być z panną, o której rękę zamierzał w tym tygodniu poprosić
jej ojca.
W kieszeni kamizelki szeleścił mu list, powód jego przyjazdu do Bath. Tony, musisz coś z tym zrobić! - brzmiała
pierwsza linijka, tylokrotnie przekreślana i pisana na nowo, że stała się prawie nieczytelna. Hrabia westchnął. Ile
razy słyszał te słowa od Eleanor? Poczciwa z niej była kobieta, jak to siostra, ale niezmiennie chciała w nim
widzieć biegłego adwokata, czarnoksiężnika i człowieka do czarnej roboty pospołu.
Prawdę mówiąc, akurat tym razem słusznie chyba podniosła larum. Ciotka Edith była kobietą bardzo zamożną, a
że mieszkała samotnie, pozbawiona opieki i porad mężczyzny, stanowiła wymarzony cel dla każdego naciągacza,
który poczuł zapach jej pieniędzy. Ostatnio taką pijawką okazała się kobieta. Najbardziej nienasycona odmiana
tego gatunku, pomyślał markotnie hrabia. Co gorsza, kobieta ta zamieszkała z ciotką jako dama do towarzystwa.
Według Eleanor, wkradła się ona w łaski ciotki tak dalece, że Edith zaczęła przebąkiwać o sporządzeniu
pokaźnego zapisu w testamencie na rzecz tej osoby. Trzeba niezwłocznie coś przedsięwziąć, żeby przywrócić
harmonię i spokój w rodzinie, alarmowała Eleanor.
Starsza pani latami broniła się ze wszystkich sił przed towarzystwem. Upierała się, że całkowicie wystarcza jej
obecność służącej, dość przerażającej istoty zwanej Granditch. Ostatnimi czasy, jednakże, jej sprawność, a
najwidoczniej również wola życia mocno osłabły. Zbyt wiele czasu ciotka Edith spędzała samotnie w olbrzymim
domu, czasem nawet odmawiając zejścia na obiad. W końcu Eleanor zdołała uzmysłowić ciotce, że potrzebuje
1
kogoś, kto by o nią dbał. Kogoś podobnego usposobienia, kto dotrzymywałby jej towarzystwa, a zarazem
nadzorował prace domowe.
Eleanor podjęła się wyszukać taką osobę, gdy jednak ciotka Edith uparła się przy własnym wyborze, który padł
na zbiedniałą, choć dobrze urodzoną kobietę, poleconą jej przez przyjaciółkę, hrabia Marchfordu wpadł w irytację i
listownie skarcił siostrę.
Robisz wiele hałasu o nic, El - napisał w pośpiechu. - Jeśli Edith chce się zadawać z tą starą panną, to niech się
zadaje.
Teraz z goryczą dumał nad swą wielką pomyłką. Najwyraźniej los spłatał mu figla za to, że był nieobecny w
chwili, gdy rodzina najbardziej go potrzebowała. Pozostało mu borykać się z konsekwencjami.
Przynajmniej jednak znalazł się gdzie trzeba w porę, by zapobiec poważniejszym szkodom. Skręcił z
londyńskiego traktu w Guinea Lane, a potem w następną ulicę prowadzącą do rezydencji ciotki. Spodziewał się
szybkiego załatwienia sprawy. Jeszcze przed końcem tygodnia naciągaczka powinna znaleźć się z dala od Edith.
Żywił szczerą nadzieję, że jej żądania nie okażą się astronomiczne, aczkolwiek był przygotowany na to, by pozbyć
się oszustki za wszelką cenę. Najchętniej jednak kazałby ją wytarzać w smole i pierzu. Postanowił bardzo uważać,
by nigdy więcej nikt z jego rodziny nie padł łupem krwiożerczej harpii.
Ciekawe, czy kiedykolwiek uda mu się dowiedzieć, kim była ta pierwsza. Ta, której chciwość pogrążyła jego
rodzinę w głębokiej żałobie. To pytanie zadawał sobie w ostatnich latach wielokrotnie.
Pokonał zakręt Cottles Lane i wjechał na Rivers Street. Tam wreszcie ujrzał promyczek słońca w otaczającej go
ponurej mgle. Właściwie nawet dwa promyczki. Przecież cieszył się na wizytę u ciotki, którą spośród krewnych
starszego pokolenia lubił najbardziej. No, i była też Meg, czyli inaczej mówiąc Margaret, jego młodsza siostra.
Kończyła właśnie elitarne seminarium dla panien w Bath, do którego uczęszczała przez ostatnie lata, i miała
spędzić u lady Edith kilka tygodni przed wyjazdem do Londynu, gdzie w domu Eleanor czekały ją przygotowania
do debiutu w towarzystwie.
Hrabia uśmiechnął się do siebie. Pomyślał, że tydzień w towarzystwie Meg zrekompensuje mu uciążliwość
obowiązku, który go tu wezwał, jego siostra była bowiem radosna, żywiołowa i niezaprzeczalnie urocza. W
przestronne zakole Royal Crescent skręcił więc przekonany, że oczekuje najbliższych dni ze znacznie większą
ochotą, niż sądził przed chwilą. Przytrzymując cylinder z bobrowej skórki, by uchronić go przed bijącymi ze
wszystkich stron gwałtownymi podmuchami wiatru, omiótł spojrzeniem szereg budynków, ciągnący się przed jego
oczami. Wielu uważało je za szczyt europejskiej elegancji.
Energicznie skierował kariolkę ku rezydencji ciotki Edith, niespodziewanie jednak musiał powściągnąć konie, ten
biegnący z prawej strony poderwał bowiem przednie kopyta, płosząc tym swojego towarzysza po lewej. Hrabia
szybko opanował sytuację, wnet też dostrzegł przyczynę chwilowego zamieszania. Z parku przy Royal Crescent
wybiegł na jezdnię piesek, który prawdopodobnie uznał, że konie pojawiły się tam wyłącznie dla jego rozrywki.
Rzucił się nagle w stronę podkutych kopyt, wściekle ujadając.
- Honey! Honey! Wracaj natychmiast! - Lord Marchford podniósł wzrok i ujrzał młodą kobietę, wbiegającą za
psem na jezdnię, prosto pod jego kariolkę. Była wysoka, ubrana bardzo przeciętnie i całkiem obojętna na
niebezpieczeństwo. Porwała psa na ręce.
Hrabia zaklął, raz jeszcze ściągnął wodze i wcisnął je w ręce zaskoczonemu Toby’emu. Jednym susem znalazł się
na jezdni i mocno chwyciwszy młodą kobietę, odciągnął ją od kariolki.
- Postradałaś rozum, kobieto?! Mogłaś stracić życie albo okaleczyć mi konie!
2
- Bardzo przepraszam - sapnęła. - Nie zdawałam sobie sprawy...
- To widać. - Puścił ją i cofnął się o krok, by się jej przyjrzeć. Nie wyglądała niechlujnie. Praktyczny kostium z
merynosowej wełny nie był krzykiem mody, ale sprawiał całkiem eleganckie wrażenie. Spod ciemnoszarego
czepka wystawał kosmyk ciemnych włosów. Wziąwszy wszystko pod uwagę, hrabia uznał, że nigdy w życiu nie
patrzył na bardziej bezbarwną postać. Gdy odciągnął ją od koni przemknęło mu nawet przez myśl, że uleci z jego
objęć jak kłąb dymu.
- Naprawdę bardzo przepraszam - powiedziała cicho, ze stosowną skromnością spuszczając oczy na spaniela,
wiercącemu się na jej rękach. - Honey jest urocza, ale nie ma ani krzty rozumu. Bałam się, że konie ją stratują.
W tonie jej głosu dawało się zauważyć opłakany brak choćby cienia skruchy, toteż hrabia się nasrożył.
- Skoro mowa o braku rozumu, moja pani... - zaczął, ale kobieta zajęła się tymczasem psem, po cichu czyniąc mu
łagodne wyrzuty.
Uświadomiwszy sobie, że stoją prawie dokładnie przed domem ciotki Edith, hrabia polecił Toby’emu
odprowadzić kariolkę do stajni, sam zaś przeszedł na chodnik, śladem kobiety. Odwróciła się do niego ponownie i
spojrzała mu w oczy.
- Masz wszelkie prawo być zdenerwowany, panie - powiedziała, mile się do niego uśmiechając. Przypomniała mu
się niania, która darzyła go dokładnie takim samym uśmiechem, kiedy był akurat wyjątkowo niegrzeczny. - Ale na
szczęście nic się nie stało.
Już miał ostro zareplikować, ze zdziwieniem stwierdził jednak, że kobieta wchodzi po schodkach, na których
właśnie postawił nogę. Nie była w niczyim towarzystwie, co więcej nie miała ani lat, ani zapewne także pozycji
społecznej, które wskazywałyby, że może składać towarzyską wizytę lady Edith Brent.
- Czy przyszłaś, pani, odwiedzić lady Edith? - spytał zaintrygowany.
- Nie - odparła, znów przesyłając mu miły uśmiech. - Ja tu mieszkam. Jestem jej damą do towarzystwa.
Nazywam się Alison Fox. A ty, panie...
Lord Marchford zdrętwiał. Boże. Czyżby ta szara myszka była w rzeczywistości niebezpiecznym drapieżnikiem,
którego miał unieszkodliwić?
- Jestem Anthony Brent, hrabia Marchfordu - powiedział zdecydowanie. Wiatr i wysiłek fizyczny sprawiły, że
blade policzki kobiety nabrały jasnoróżowego odcienia. Teraz hrabia z niejaką satysfakcją obserwował, jak krew
odpływa jej z twarzy. Kobieta kurczowo zacisnęła dłonie na kutej poręczy i przez chwilę wyglądała tak, jakby
miała zemdleć. Zaraz jednak wzięła głęboki oddech i wyprostowała ramiona.
- Ja nie... Och, chcę powiedzieć, że lady Edith często o tobie wspomina, panie, ale nie wiedziałam, że cię
oczekuje.
Doszli do drzwi, więc panna Fox odwróciła się, by je otworzyć. Hrabia przepuścił ją i wszedł do domu.
- Moje odwiedziny nie są zapowiedziane - odrzekł gładko, dla zaakcentowania ironii tych słów patrząc jej prosto
w oczy. - Ale ufam, że nie przyjechałem w nieodpowiedniej chwili.
Panna Fox położyła smukłą dłoń na gardle.
- Nie, naturalnie że nie - powiedziała cicho. - Lady Edith będzie zachwycona, milordzie...
- March! - rozległ się ciepły kobiecy głos i hrabia zobaczył drobną kobietę, zstępującą ku niemu z piętra.
Siwiutkie włosy świadczyły o jej zaawansowanym wieku, mimo to poruszała się sprężyście i z wdziękiem. - Mój
kochaniutki March! Czemu mnie nie zawiadomiłeś, że przyjeżdżasz?
Lady Edith Brent padła bratankowi w ramiona i w jego objęciach całkiem dosłownie straciła kontakt z ziemią.
3
Roześmiała się cichutko.
Hrabia ostrożnie odstawił starszą panią na podłogę i przyjrzał jej się z pewnym zdziwieniem. Wyglądała dziesięć
lat młodziej, niż gdy ją ostatnio widział. Trochę przybrała na wadze, a oczy skrzyły jej się wigorem. Czyżby taką
odmianę spowodowała ta szara myszka? Ta mała naciągaczka?
- Chciałem ci zrobić niespodziankę, ciociu - powiedział i roześmiał się do wtóru.
- Paskudnik - czule złajała go ciotka. - Miałbyś za swoje, gdybyś tu przyszedł i nas nie zastał. Ostatnimi czasy
bardzo polubiłyśmy plotki i ploteczki. Ojej - zreflektowała się. - Przecież jeszcze nie poznałeś Alison, to znaczy
panny Fox. - Zwróciła się do młodej kobiety: - Kochaniutka, poznaj, proszę, tego nicponia, mojego bratanka.
Hrabia spoważniał, skłonił się sztywno. Alison odwróciła głowę i podała mu lodowatą rękę.
- Już się znamy, ciociu. Spotkaliśmy się, że tak powiem, na dworze.
Panna Fox, która zdejmowała akurat peliskę, znieruchomiała i podniosła oczy, by pierwszy raz spojrzeć prosto na
niego. Hrabiego omal nie sparaliżowało, tak przenikliwe było spojrzenie jej elektryzujących, zadziwiająco
błękitnych oczu. Poczuł nagle wokół siebie niezwykłe ciepło. Stał przez moment w głębokim oszołomieniu i
patrzył, jak panna Fox uwalnia spod czepka gęstą grzywę lśniących, czarnych włosów. Jak mogła mu się wydać
bezbarwna?
- Na dworze? - zainteresowała się lady Edith. - Och, Alison, tylko mi nie mów, że wyszłaś z Honey. Tyle razy cię
prosiłam, żebyś złożyła ten obowiązek na któregoś z lokajów. To taka nieznośna psina.
Panna Fox zmusiła się do uśmiechu, choć jej oczy pozostały poważne.
- Park po drugiej stronie ulicy jest całkiem bezpieczny, milady. Ma ogrodzenie, więc Honey nie ucieknie.
Hrabia zwrócił uwagę na cichy i melodyjny głos panny Fox. Jeśli wrażenie go nie myliło, usłyszał w nim ton
szczerej paniki. Czyżby od dawna liczyła się z przybyciem któregoś z krewnych ciotki Edith, gotowego zniweczyć
jej intrygę?
- Chodźmy do salonu. - Lady Edith zaprowadziła bratanka z sieni do dużego, miłego pokoju. Panna Fox powlokła
się za nimi, wyraźnie skrępowana.
- Przepraszam, milady - powiedziała przy drzwiach i zawróciła. - Pani i pan hrabia na pewno chcecie...
- Duby smalone - energicznie odparła lady Edith. - Od dawna już chciałam cię przedstawić mojemu ulubionemu
bratankowi.
Uśmiechnęła się do hrabiego, który złagodniał i cicho się roześmiał.
- Nie bierz mnie, ciociu, na plewy. Przecież jestem twoim jedynym bratankiem. - Jego śmiech nagle zamarł, rysy
twarzy znów mu stężały.
Lady Edith natychmiast stanęła przy nim i ujęła go za rękę.
- To prawda, mój kochaniutki - powiedziała skwapliwie. - Ale usiądź, jeśli łaska. - Potem zwróciła się do Alison:
- Zadzwoń, proszę, żeby przyniesiono nam herbatę. - Na twarzy panny Fox znów pojawił się lekki rumieniec. - A
ty, March, chodź, mam tu dla ciebie miejsce... - Lady Edith spoczęła na sofie przy kominku i poklepała poduszkę
obok siebie. - I powiedz, co cię sprowadza do Bath. Czy służba już wniosła twoje bagaże?
Hrabia lekko usiadł tam, gdzie go proszono.
- Nie, ciociu. Nawet nie chciałbym burzyć spokoju twojego domostwa. Zamierzam spędzić w Bath około
tygodnia, więc zatrzymam się w York House. Do ciebie zajrzałem tylko powiedzieć dzień dobry i już niezwłocznie
się tam udaję.
- Ale... - zaczęła lady Edith. - A właściwie, co tam... - Rozłożyła ręce. - Za to mam nadzieję, że przyjdziesz do
4
mnie dziś na kolację. Potem możesz nam towarzyszyć do Górnych Sal Asamblowych. W mieście towarzystwa jest
teraz jak na lekarstwo, ale i tak zobaczysz wiele znajomych twarzy.
- Z największą przyjemnością, ciociu - powiedział ciepło lord Marchford, przy okazji konotując w pamięci, że
przyjęciem zaproszenia jeszcze bardziej zmieszał pannę Fox.
- Och, March! - Lady Edith klasnęła w dłonie. - Jutro zjawi się Meggie! Będzie wniebowzięta, kiedy cię tu
zastanie.
- Tak. - Hrabia znów się rozchmurzył, a nawet poweselał. - Posiadanie brata w Londynie zawsze dawało jej
poczucie wyjątkowego statusu wśród koleżanek ze szkoły. Jestem w pełni przygotowany na tysiące pytań o
sprawki regenta i jego świty. Muszę jednak wyznać, że tym razem nie będę miał wiele do powiedzenia, jako że
nieczęsto obracamy się w tych samych kręgach, za co zresztą każdego ranka wznoszę dziękczynne modły.
Konwersacja zwróciła się ku tematom bardziej ogólnym. Masters, wieloletni kamerdyner lady Edith, podał
herbatę i przed wyjściem z salonu wykonał bardzo efektowny ukłon. Lord Marchford uczęstował panie, a
przynajmniej jedną z nich, najświeższymi plotkami z towarzystwa. Wyjawił też, że zamierza zwrócić się do
wicehrabiego Briscombe o rękę czcigodnej Frances Milford.
- Wprawdzie nie powinienem rozmawiać z tobą, ciociu, o sprawie tak delikatnej natury, póki zaręczyny nie staną
się faktem, ale jestem pewien, że Eleanor już was o tym powiadomiła. Od miesiąca siedzi mi na karku i nalega,
żebym spełnił swój obowiązek.
- No, cóż. - Ciotka Edith nabiła na widelczyk maleńki kęs makowca. - Zaiste, Eleanor pisała do mnie, że
sprawiasz wrażenie, jakbyś miał słabość do tej panny, nie miałam jednak pojęcia, że sprawy zaszły aż tak daleko.
Ale skoro zaszły - lady Edith otarła kącik ust serwetką - to co tu jeszcze robisz? Czy przypadkiem nie powinieneś
klęczeć w salonie Milfordów?
Lord Marchford doznał niezwykłego ściskania w żołądku. Ciotka z pewnością nie podejrzewała, że wizytę o tej
porze złożył jedynie po to, by odwlec stojące przed nim przykre zadanie. Co zaś do zaręczyn, to wcale nie
wyczekiwał ich z wielką niecierpliwością, w duchu przekonywał się jednak, że gdy rytuał się dopełni, jego życie
znów potoczy się jasno wytyczoną ścieżką. Po wieloletniej służbie towarzyskiej w roli jednej z najlepszych partii
wśród kawalerów wielkiego świata uznał wreszcie, że czas podjąć krok odpowiedni do jego pozycji. Nie wahał się
długo nad wybranką. Zadowoliło go stwierdzenie, że Frances Milford jest materiałem na idealną hrabinę, co w
gruncie rzeczy wcale go nie dziwiło, jako że wychowywano ją z myślą o takiej lub podobnej pozycji. Od czubka
elegancko ufryzowanej głowy po koniuszki palców u stóp, obutych w eleganckie pantofelki, stanowiła wzorzec
tego, co stosowne i w dobrym guście. Nie była chichotliwą panienką. Przeciwnie, w pełni zdawała sobie sprawę ze
swego znaczenia i z szacunku należnego jej stanowi, aczkolwiek nie zadzierała z tego powodu nosa. Wiedziała też,
jak zachować się w towarzystwie, i korzystała z tego, by uchronić się przed opinią wścibskiej i zarozumiałej
pannicy. Największe zadowolenie hrabiego budziła jednak nie wyrażona wprost obietnica, że Frances nigdy nie
zakłóci normalnego toku jego życia. Mógłby więc spędzać długie godziny w klubie, gdzie wypadało mu się
pokazywać, i w ulubionych domach gry, gdzie często bywał, choć wysokością stawek nigdy nie przekraczał granic
rozwagi. Mógłby nawet wziąć sobie kochankę, nie narażając się na pretensje, choć tego raczej nie przewidywał,
uważał bowiem takie zachowanie za niegodne swojej pozycji. Frances będzie panią jego domu, matką dzieci i
świadectwem statusu, jaki przysługuje mu w życiu. Krótko mówiąc, będzie wygodną żoną. Nic dziwnego, że chciał
jak najszybciej zakończyć swą drażliwą misję w Bath i schronić się u jej boku.
- Wszystko w swoim czasie, ciociu - powiedział, patrząc z uśmiechem, miał nadzieję, naturalnym, w oczy lady
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin