Droga przez Układ Słoneczny 06 - Jowisz.doc

(1486 KB) Pobierz
BEN BOVA

BEN BOVA

JOWISZ

Przełożyła Maria Gębicka - Frąc

Prolog: Stacja Orbitalna Gold

Trzeba było aż sześciu, żeby go utopić.

Niechętnie, z wielkim ociąganiem Grant Archer rozebrał się do naga, jak mu kazali. Ale gdy pchnęli go na brzeg wielkiego zbiornika, wiedział, że nie wejdzie do środka bez walki.  Podrasowana gorylica złapała go za prawą rękę; uważała, żeby nie połamać mu kości, lecz mimo wszystko jej silny uścisk sprawiał ból. Dwaj ochroniarze trzymali za lewą rękę, trzeci zła-pał go w pasie, a czwarty oderwał bose stopy od pokładu, więc Grant stracił oparcie i mógł tylko szamotać się w powietrzu.  Wszystko odbywało się w absolutnej ciszy. Grant nie wrzeszczał ani nie wołał ratunku, nic błagał ani nie przeklinał.  Jedynymi dźwiękami było szuranie butów strażników po meta-lowych płytach pokładu, ich wytężone, urywane oddechy i spa-nikowane, rozpaczliwe dyszenie Granta.

Ponury dowódca straży wprawnie złapał w wielkie mięsi-ste łapska jego ogoloną głowę i wepchnął ją do zbiornika wypeł-nionego gęstym, oleistym płynem.

Grant zacisnął oczy i wstrzymywał oddech do chwili, gdy klatka piersiowa zagroziła wybuchem. Płonął od środka, dusił się, tonął. Ból był nie do zniesienia. Nie mógł oddychać. Musiał oddychać. Niezależnie od tego, co mu powiedzieli, na najgłęb-szym poziomie jaźni wiedział, że to go zabije.  Nie ma powietrza! Nie można oddychać!

Odruch wziął górę nad rozsądkiem. Wbrew sobie, wbrew strachowi, Grant otworzył usta, żeby zaczerpnąć tchu. Zakrztusił się. Chciał zawyć, krzyknąć, błagać o pomoc lub miłosierdzie.  Lodowaty płyn wypełnił jego płuca. Całe ciało zadrżało, zadygo-tało z ostatnią nadzieją życia, gdy bezlitosne ręce wepchnęły go do zbiornika. Grant tonął, opadał coraz niżej.  Otworzył oczy. Na dole paliły się światła. Oddychał! Kasz-lał, krztusił się, jego ciałem wstrząsały niekontrolowane dresz-cze, ale oddychał. Mógł oddychać płynem, który wypełniał płu-ca. Jak zwyczajnym powietrzem, mówili. Kłamstwo, podłe kłam-stwo. Ciecz była ciemna i gęsta, zupełnie obca, wroga, lepka i straszna.

Ale oddychał.

Opadał w kierunku świateł. Mrugając w ich blasku zoba-czył, że na dole czekają na niego nagie, bezwłose postacie.  - Witamy w zespole. - W jego uszach zadudnił sarkastycz-ny głos, niski, powolny, rezonujący echem.

Drugi, nie tak głośny, ale jeszcze bardziej basowy, dodał:

- W porządku, przygotujmy go do operacji.

KSIĘGA I

Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?

Daleko od mego Wybawcy słowa mego jęku.”

Psalm 22

Grant Armstrong Archer III

Choć urodził się w jednej z najstarszych rodzin w Orego-nie, Grant Archer wychowywał się w środowisku dalekim od wpływowego. W jednym z najwcześniejszych wspomnień wi-dział matkę w sklepie Good Will, gdy przerzucała sterty używa-nej odzieży w poszukiwaniu swetrów i tenisówek, w których mógłby chodzić do szkoły.

Jego ojciec, pastor metodystyczny w niewielkiej dzielnicy podmiejskiej Salem, był człowiekiem powszechnie szanowanym, ale nie traktowano go zbyt poważnie, bo, mówiąc słowami jed-nej z wdów należących do klubu golfowego, „był biedny jak mysz kościelna”.

* - Tłumaczenia wszystkich cytatów biblijnych pochodzą z Biblii Tysiąclecia wydanie III poprawione Większość urzędników Nowej Moralności podejrzliwie od-nosiła się do nauki i naukowców, tych „humanistów”, którzy często próbowali zadać kłam słowu Pisma Świętego. Nawet oj-ciec radził Grantowi trzymać się z daleka od biologii i innych specjalizacji naukowych, które mogły ściągnąć na niego uwagę śledczych Nowej Moralności.

Grant nie widział w tym problemu. Gdy tylko podrósł na tyle, by z podziwem i zdumieniem patrzeć na nocne niebo, za-pragnął zostać astronomem. W szkole średniej, gdzie był najlep-szym uczniem w klasie, zawęził zainteresowania do fizyki czar-nych dziur. Choć ekscytowały go odkrycia na Marsie i na dale-kich księżycach Jowisza, największą ciekawość budziły w nim przedśmiertne drgawki olbrzymich gwiazd. Jeśli zdoła zgłębić mechanizm zakrzywiania czasoprzestrzeni przez zapadające się gwiazdy, może pewnego dnia odkryje sposób umożliwiający lu-dziom wykorzystywanie tych zakrzywień do podróży między-gwiezdnych.

Marzył o pracy w obserwatorium astronomicznym po dru-giej stronie Księżyca, o studiowaniu gwiazd po kolapsie w zim-nej i ciemnej głębi kosmosu. A jednak ostrzeżono go, że nawet tam, po drugiej stronie Księżyca, nie brakuje napięć i niebezpie-czeństw. Mimo ostrej krytyki Nowej Moralności i surowych praw narzuconych przez dyrektorów obserwatorium, niektórzy astronomowie nadal kradli czas, by przez wielkie teleskopy po-szukiwać śladów inteligencji pozaziemskiej. Kiedy taka zakaza-na działalność wychodziła na jaw, winni w niełasce wracali na Ziemię, z nieodwracalnie zwichniętymi karierami.  Grant tym się nie przejmował. Zamierzał trzymać się z da-leka od kłopotów i unikać konfliktów z wszechobecnymi agen-tami Nowej Moralności, poświęcając się badaniom nad enigma-tycznymi i całkowicie bezpiecznymi czarnymi dziurami. Pilno-wał się, żeby nigdy nie używać strasznego słowa „ewolucja” w odniesieniu do cykli życiowych gwiazd i ich ostatecznej prze-miany w czarne dziury. Donosiciele Nowej Moralności byli wy-czuleni na to niebezpieczne słowo.

Jeszcze przed ukończeniem liceum Grant wyrósł na spo-kojnego, szerokiego w ramionach młodzieńca z gęstą strze-cha oiaskowych włosów, które często spadały mu na piwne oczy.  Był dobroduszny i uprzejmy; w swoim bezlitosnym systemie rankingowym dziewczęta dawały mu trójc: w porządku jako kumpel, zwłaszcza gdy szło o pomoc w odrabianiu lekcji, ale za nudny, by umawiać się z nim na randki, chyba że w sytuacjach kryzysowych. Wysoki na metr osiemdziesiąt i chudy jak szcza-pa, Grant grał w szkolnej drużynie koszykówki i uprawiał biegi; nie był wybitną gwiazdą, ale godnym zaufania zawodnikiem, który zapewnia spokój ducha trenerowi.

W ostatniej klasie zaproponowano mu stypendium w za-mian za czteroletnią pracę w Służbie Publicznej. Przed Służbą nie było ucieczki: każdy absolwent szkoły średniej musiał odby-wać ją co najmniej przez dwa lata, a potem jeszcze przez dwa w wieku lat pięćdziesięciu. Szkolny doradca Nowej Moralności powiedział, że godząc się na okres czteroletni po studiach, Grant otrzyma pełne stypendium na wybranej przez siebie uczelni i dał do zrozumienia, że odpracuje Służbę Publiczną w dziedzinie, w której się kształcił, czyli w astrofizyce.  Grant przyjął stypendium i zobowiązanie, stale marząc o drugiej stronie Księżyca. Rozpoczął studia na Harvardzie i tam, ku rozkosznemu zdumieniu, zakochał się w kruczowłosej bio-chemiczce, niejakiej Marjorie Gold. Dzięki niej po raz pierwszy w życiu poczuł się ważny. W jej towarzystwie cichy, zrówno-ważony, jasnowłosy młody student astronomii czuł, że mógłby podbić wszechświat.

Pobrali się na ostatnim roku studiów, choć Grant wiedział, że spędzi cztery lata w obserwatorium na Księżycu. Marjorie w tym czasie miała odbywać swoją Służbę Publiczną w Mię-dzynarodowych Siłach Pokojowych, tropiąc tajne fabryki broni biologicznej w dżunglach Azji Południowo-Wschodniej i Ame-ryki Łacińskiej.

Jednakże byli młodzi i ich miłość nie mogła czekać. Pobrali się mimo zastrzeżeń rodziców.

- Będę przylatywać z Księżyca co parę miesięcy - powie-dział Grant, gdy leżeli razem w łóżku i rozmyślali o następnych czterech latach.

- Wtedy będę brać urlop - obiecała Marjorie.

- Przed wypełnieniem zobowiązań będę już miał doktorat.

- Dostaniesz posadę na każdym uniwersytecie.

- A wtedy możemy zacząć starania o dziecko.

- Chłopca.

- Nie chcesz mieć córki?

- Później. Jak już nauczę się być matką. Wtedy możemy mieć córkę.

Grant uśmiechnął się w ciemności sypialni, pocałował Mar-jorie i zaczęli się kochać. Były to bezpieczne dni jej cyklu.  Oboje ukończyli studia z wyróżnieniem, przy czym Grant jako najlepszy na roku. Marjorie, zgodnie z oczekiwaniami, zo-stała skierowana do pracy w siłach pokojowych. Grant był wstrząśnięty, gdy dostał przydział nie do obserwatorium po dru-giej stronie Księżyca, ale do Stacji Badawczej Thomas Gold na orbicie Jowisza, ponad siedemset milionów kilometrów od Mar-jorie nawet w czasie maksymalnego zbliżenia do Ziemi.

,...po której stoi pan stronie”

Ojciec Granta radził zachować cierpliwość.  - Jeśli chcą cię tam wysłać, to muszą mieć powody. Trze-ba pogodzić się z sytuacją, synu.

Grant stwierdził, że nie potrafi tego zrobić. Brakowało mu cierpliwości, mimo najżarliwszych modlitw. Jego ojciec był czło-wiekiem potulnym i ustępliwym, i co przez to zyskał? Życie na uboczu i w biedzie oraz protekcjonalne uśmiechy za plecami. To nie dla mnie, powiedział sobie Grant.

Wbrew radzie pojednawczego ojca rozpoczął walkę o zmia-nę skierowania, wędrując przez kolejne biura aż do gabinetu re-gionalnego dyrektora północno-wschodniego okręgu Nowej Mo-ralności.

- Nie mogę spędzić czterech lat na Jowiszu - upierał się.

- Jestem żonaty! Nie mogę być tak daleko przez cztery lata!  Poza tym jestem astrofizykiem i na Jowiszu moja specjalizacja nie jest potrzebna. Zmarnuję cztery lata! Jak mam zrobić dokto-rat, kiedy tam nie prowadzi się żadnych badań astrofizycznych?  Dyrektor regionalny siedział sztywno wyprostowany na krześle z wysokim oparciem, z łokciami wspartymi na blacie wielkiego dębowego biurka i smukłymi dłońmi złączonymi czub-kami palców. Nazywał się Ellis Beech. Był poważnym Afroame-rykaninem o skórze barwy sadzy. Twarz miał chudą, pociągłą, ze szpiczastym podbródkiem; brązowożółte ponure oczy nie-wzruszenie wpatrywały się w petenta przez całą jego natarczywą, błagalną tyradę.

Wreszcie Grantowi zabrakło słów. Nie wiedział, co jeszcze mógłby dodać. Starał się zapanować nad gniewem, ale był pew-ny, że nadmiernie podniósł głos, zdradzając swoje oburzenie i zdenerwowanie. Nigdy nie okazuj złości, radził mu ojciec. Bądź spokojny, rozsądny. Gniew rodzi gniew; jeśli chcesz, żeby dy-rektor spojrzał na problem z twojego punktu widzenia, postaraj się go nie zrazić.

Grant zgarbił się na krześle, czekając na odpowiedź. Dy-rektor nie wyglądał na zrażonego. Grant miał wrażenie, że nie usłyszał nawet połowy z tego, co mu powiedział. Biurko było zarzucone papierami, od cienkich pojedynczych arkuszy po grube tomy w czerwonych oprawach, a ekran komputera migał denerwująco. Było jasne, że Beech jest bardzo ważną i bardzo zajętą osobą, choć jego telefon nie zadzwonił ani razu, od kie-dy Grant przemierzył gruby dywan wyłożonego boazerią gabi-netu.

- Miałem lecieć na drugą stronę - wymamrotał, próbując skłonić zadumanego mężczyznę do jakiejś reakcji.  - Jestem tego świadom - rzekł wreszcie Beech. I dodał:

- Niestety, jest pan potrzebny na Jowiszu.

- Jak mogę być pot...

- Pozwól, młody człowieku, wyjaśnię panu sytuację.

Grant pokiwał głową.

- Naukowcy pracują w stacji badawczej na orbicie Jowi-sza od prawie dwudziestu lat - podjął Beech, kładąc leciutki na-cisk na słowo „naukowcy”. - Interesują się formami życia od-krytymi na dwóch księżycach planety.

- Trzech - poprawił Grant odruchowo. - A poza tym zna-leźli formy życia w atmosferze Jowisza.

Beech ciągnął niewzruszenie:

- Prace te są niezwykle kosztowne. Naukowcy trwonią pieniądze, które mogłyby zostać spożytkowane na pomoc bied-nym i pokrzywdzonym przez los tutaj, na Ziemi.  Nim Grant zdążył coś powiedzieć, Beech ruchem dłoni na-kazał mu milczenie.

- Mimo to Nowa Moralność nie sprzeciwia się ich działal-ności. Choć wielu z nich robi wszystko, co w swojej mocy, żeby podważyć prawdą Pisma Świętego, pozwalamy im konty-nuować bezbożne badania.

Grant nie uważał za bezbożne badań nad algami i mikroba-mi żyjącymi w skutych lodem morzach księżyców Jowisza. Czy próbę pełnego zrozumienia boskiego dzieła można uważać za bez-bożną?

- Dlaczego nie sprzeciwiamy się trwonieniu funduszy i cza-su? - zapytał Beech retorycznie. - Ponieważ Nowa Moralność i bogobojne organizacje w innych krajach muszą wchodzić w kompromis z Międzynarodową Administracją Astronautyczną...  i globalną strukturą władzy finansowej, pozwolę sobie dodać.  - Kompromis? - zdumiał się Grant.

- Fuzja. Synteza jądrowa. Ekonomiczny dobrobyt świata zależy od elektrowni termojądrowych. Bez energii z syntezy nasz świat powróci do nędzy, chaosu i zepsucia, z którego lęgły się wojny i terroryzm we wcześniejszych latach. Dzięki fuzji pod-wyższymy poziom życia nawet największych nędzarzy, zanie-siemy nadzieję i ocalenie w najbardziej zacofane zakątki Ziemi.  Grant rozumiał jego racje.

- A paliwo do fuzji, czyli izotopy wodoru i helu, pochodzą z Jowisza.

- Otóż to. - Beech ponuro pokiwał głową. - Pierwsze elek-trownie termojądrowe wykorzystywały izotopy z Księżyca, ale ich pozyskiwanie okazało się zbyt drogie. Natomiast atmosfera Jowisza jest dosłownie gęsta od paliw termojądrowych. Zauto-matyzowane czerparki przywożą tony izotopów.  - Ale co to ma wspólnego z badaniami naukowymi prowa-dzonymi na orbicie Jowisza?

Beech rozłożył ręce, jakby mówiąc: Proszę mnie nie winić.  - Kiedy Nowa Moralność wykazała, że fundusze pochła-niane przez badania mogłyby zostać znacznie lepiej wykorzysta-ne na Ziemi, humaniści z MAA i globalni ekonomiści zażądali kontynuowania badań. Zdecydowanie sprzeciwili się zakończe-niu działalności naukowej.

Całe szczęście, pomyślał Grant.

- W ten sposób doszło do kompromisu: naukowcy mogą kontynuować prace, dopóki będą one finansowane z zysków, jakie przynoszą czerparki.

- Paliwa termojądrowe płacą za operacje badawcze - pod-sumował Grant.

- Tak, tak właśnie było przez dziesięć ostatnich lat.  - Ale co to ma wspólnego ze mną? Dlaczego wysyłacie mnie na Jowisza?

- Wiemy, czym zajmują się naukowcy na księżycach Jo-wisza. Ale w ubiegłym roku wysłali sondę na samą planetę.  - Wysłali mnóstwo sond na Jowisza.

- Ta była załogowa.

Grant sapnął ze zdumienia.

- Sonda załogowa? Jest pan pewien? Nigdy nie słyszałem o czymś takim.

- My również. Zrobili to w sekrecie.

- Nie wierzę. Jak mogliby...

- Dlatego wysyłamy pana na orbitę Jowisza. Musimy się dowiedzieć, do czego zmierzają ci bezbożni humaniści - rzekł Beech stanowczym tonem.

- Mnie? Chcecie, żebym ich szpiegował?

- Musimy wiedzieć, co robią i dlaczego nie informują o swoich poczynaniach nawet MAA.

- Przecież ja nie jestem szpiegiem. Sam jestem naukow-cem!

Poważna twarz Beecha skrzywiła się w grymasie niezado-wolenia.

- Panie Archer, z pewnością zakłada pan, iż można być jednocześnie naukowcem i wierzącym.

- Tak! Między nauką i wiarą nie ma żadnej fundamentalnej sprzeczności.

- Możliwe. Ale tam, w stacji badawczej na orbicie Jowisza, naukowcy robią coś, co pragną przed nami ukryć. Musimy się dowiedzieć, co knują.

\

- Ale... dlaczego ja?

- Niezbadane są wyroki boskie, mój chłopcze. Został pan wybrany. Proszę pogodzić się z tym faktem.  - To zniszczy mi życie - zaprotestował Grant. - Cztery lata bez żony, cztery lata stracone na Bóg wie co. Nigdy nie zrobię doktoratu!

Beech ponownie pokiwał głową.

- Tak, to ofiara, zdaję sobie sprawę. Ale powinien pan się ra-dować, gdyż to zaszczytne poświęcenie.

- Łatwo panu mówić. To moje życie zostanie przewrócone do góry nogami.

- Coś panu wyjaśnię - rzekł Beech, stukając czubkiem pal-ca w zasłany papierami blat biurka. - Czy ma pan pojęcie, jak wyglądał świat, zanim Nowa Moralność i inne organizacje prze-jęły władzę polityczną w większości krajów?  Grant lekko przesunął się na krześle.

- Było mnóstwo problemów...

- Ha! - parsknął Beech.

Grant spostrzegł, że jego oczy mają barwę lwich ślepiów.

I że Beech patrzy na niego niczym lew na gazelę.

- To znaczy, ekonomicznych, społecznych...  - Świat był dołem kloacznym! - warknął Beech. - Korup-cja i zepsucie. Brak moralnego przywództwa. Politycy spełnia-jący najdziksze zachcianki grup nacisku, przeprowadzający gło-sowania i walczący o popularność, nie zwracający uwagi na prawdziwe problemy, które narastały i piętrzyły się.  - Przepaść między bogatymi i biednymi poszerzała się co-raz bardziej - wyrecytował Grant, wspominając lekcje z liceum.  - I to doprowadziło do terroryzmu, zamieszek, zbrodni.  - Beech lekko podniósł głos. - Na całym świecie szalały wojny domowe. Terroryści używali broni biologicznej.  - Tragedia w Kalkucie.

- Trzy miliony ofiar.

- I Sao Paolo.

- Kolejne dwa miliony.

Grant widział filmy w szkole: sterty trupów na ulicach, ra-townicy w skafandrach kosmicznych, mających ich chronić przed śmiercionośnymi czynnikami biologicznymi.  - Rządy były sparaliżowane, niezdolne do działania - podjął Beech ostro - dopóki duch boski nie powrócił w korytarze władzy.  - Nastąpiło coś w rodzaju cudu, prawda? - mruknął Grant.

Beech potrząsnął głową.

- To nie był cud, tylko wynik ciężkiej pracy uczciwych, bogobojnych ludzi. Przejęliśmy kontrolę nad rządami na całym świecie, my, Nowa Moralność, Światło Allacha, Święci Aposto-łowie w Europie.

- Ruch Nowe Tao w Azji - dodał Grant.

- Tak, tak. A dlaczego powiodło nam się wprowadzenie siły i mądrości moralnej na arenę polityczną? Bo religia jest syste-mem dwójkowym.

- Jakim?

- Dwójkowym. Nakazy religijne opierają się na zasadach moralnych. Jest dobro i jest zło. Nic pośrodku. Nic! W religii nie ma miejsca na krętactwa polityków. Dobro lub zło, czerń lub biel, wejście lub wyjście. System dwójkowy.  - Dlatego Nowa Moralność odniosła sukces tam, gdzie za-wiodły inne ruchy reformatorskie - powiedział Grant, akceptu-jąc argumenty Beecha.

- Otóż to. Dlatego mogliśmy oczyścić dotknięte plagą prze-stępczości ulice naszych miast. Dlatego mogliśmy rozpędzić wszystkie te samozwańcze grupy, które rzekomo działały w obronie praw obywatelskich, a w rzeczywistości dążyły do uzyskania społecznej aprobaty na wszelkie grzeszne czyny. Dla-tego mogliśmy zaprowadzić ład i zapewnić stabilizację naszemu narodowi - i całemu światu.

Grant musiał przyznać, że świat pod bogobojnymi, silnymi moralnie rządami organizacji w rodzaju Nowej Moralności był znacznie lepszy od tego, który znał z lekcji historii - od świata zepsucia i rozpasania.

- Działamy w imię Boże - ciągnął Beech z ogniem w oczach, wyprężony jak struna, z dłońmi ułożonymi płasko na biurku.  - Karmimy biednych, niesiemy wykształcenie i oświecenie miesz-kańcom nawet najbardziej zapadłych części Azji, Afryki i Ame-ryki Południowej. Ustabilizowaliśmy przyrost naturalny świata bez mordowania nienarodzonych. Podnosimy standard życia naj-biedniejszych z biednych.

Grantowi kręciło się w głowie.

- Ale co to ma wspólnego z Jowiszem... i ze mną?

Beech surowo zmierzył go wzrokiem.

- Młody człowieku, w życiu każdego nadchodzi chwila, kiedy trzeba dokonać wyboru między dobrem i złem. Musi pan zadecydować, po której stoi stronie: Boga czy Mamona.  - Nie rozumiem.

- Naukowcy na Jowiszu coś knują, coś chcą zachować w sekrecie. Musimy się dowiedzieć, co robią i dlaczego skry-wają przed nami swoje poczynania.

- Czy to nie jest zadanie dla MAA? Przecież to oni kierują badaniami naukowymi.

- Mamy przedstawicieli w Międzynarodowej Administracji Astronautycznej.

- W takim razie dlaczego nie zostawicie tego MAA?

Niemal z politowaniem Beech powiedział:

- Ceną za wielką władzę jest wielka odpowiedzialność. Chcąc utrzymać stabilność i mieć pewność, że nikt - naukowiec, re-wolucjonista czy szalony terrorysta - nie zagrozi zdobytym z wielkim trudem osiągnięciom, musimy sprawować kontrolę nad wszystkimi razem i każdym z osobna, na całym świecie.  - Kontrolować każdego?

- Tak. Naukowcy na Jowiszu myślą, że nie podlegają na-szej władzy. Musimy im pokazać, że jest inaczej. Pan został wybrany na agenta, który zapoczątkuje bolesną lekcję. Pan po-może nam dowiedzieć się, do czego zmierzają i w jakim celu.  Grant był zbyt skonsternowany, żeby odpowiedzieć. Zro-zumiał, że klamka zapadła. Poleci na Jowisza, aby się dowie-dzieć, co robią naukowcy. Nie wykręci się od tej powinności.  Siedział przed biurkiem Beecha z mętlikiem w głowie, roz-darty między poczuciem obowiązku a oburzeniem, że nie ma absolutnie żadnego wpływu na decyzję dotyczącą czterech na-stępnych lat jego życia.

Czy tego chce, czy nie, poleci na Jowisza.

Z niespodziewanym uśmiechem Beech dodał:

- Oczywiście, jeśli szybko wywiąże się pan z zadania, może zdołamy załatwić przeniesienie do innej placówki badawczej, ta-kiej jak obserwatorium po drugiej stronie.  - Na Księżycu? - Grant chwycił się słomki.

Poważnie kiwając głową, Beech zaznaczył:

- W zamian za satysfakcjonujące nas wyniki.  Nadzieje Granta zgasły. Kij i marchewka, uświadomił so-bie. Księżyc jest marchewką, która ma zdopingować mnie do zrobienia tego, na czym im zależy.

- Na stacji Jowisza będzie pan zdany wyłącznie na siebie - podjął Beech. - Nikt nie będzie znał prawdziwego powodu pańskiego pobytu, a pan nikomu go nie wyjawi.  Grant nie skomentował.

- Ale nie będzie pan sam, panie Archer. Będzie pan pod stałą obserwacją.

- Pod obserwacją?

Z nieznacznym uśmiechem Beech oznajmił:

- Bóg pana widzi, Archer. Bóg będzie miał baczenie na każ-dy pański ruch, każdy oddech, każdą myśl, która wpadnie panu do głowy.

Bezkresny ocean

To bezkresny ocean, ponad dziesięć razy większy od całej planety Ziemi. Pod wirującymi chmurami, które pokrywają Jo-wisza od bieguna do bieguna, ocean nigdy nie zaznał światła Słońca ani nie poczuł twardych, ograniczających konturów lądu.  Fale nie uderzają w urwiste brzegi, nie ryczą na piaszczystej plaży, bo na ogromnej powierzchni Jowisza nie ma lądu, nie ma nawet wyspy czy rafy. Grzywacze oceanu przewalają się bez przeszkód, wiecznie.

Podgrzewane z dołu przez wrzące jądro planety, szaleńczo zakręcane przez hiperkinetyczny ruch obrotowy Jowisza, dzikie prądy pędzą przez bezkresne rrorze niczym nawałnice wysoko-ściowe w górnych warstwach atmosfety. Długie i potężne fale z szaleńczym rykiem nieustannie okrążają glob. Ocean burzą po-tężne sztormy i tajfuny większe niż całe planety, wyjące z furią przez długie stulecia. To największy, najgłębszy, najbardziej po-tężny, najbardziej dynamiczny i straszliwy ocean w całym Ukła-dzie Słonecznym.

Jowisz, największa ze wszystkich planet, objętością prze-wyższa Ziemię ponad tysiąckrotnie, natomiast masą ponad trzy-sta razy. Jest taki wielki, że z łatwością mógłby wchłonąć wszyst-kie inne planety układu. Sama Wielka Czerwona Plama, burza, która szaleje od wieków, jest większa od Ziemi. Plama jest je-dyną charakterystyczną cechą wśród niezliczonych wirów i smug pędzących bez opamiętania chmur.

Jowisz składa się głównie z najlżejszych pierwiastków, wo-doru i helu, bardziej przypominając gwiazdę niż planetę. Mimo swojego rozmiaru i masy obraca się wokół osi w niecałe dzie-sięć godzin, a szybki ruch obrotowy powoduje wyraźne spłasz-czenie na biegunach. Jowisz przypomina wielką pasiastą piłkę plażową, spłaszczoną pod ciężarem niewidzialnego dziecka.  Pod wpływem szybkiego ruchu planety gruba pokrywa chmur rwie się na pasma i wstęgi o wielu odcieniach: bladożół-te, szafranowo-pomarańczowe, białe, płowożółto-brązowe, nie-bieskawe, różowe, czerwone. Tytaniczne huragany gnają chmury z prędkością setek kilometrów na godzinę. Skąd biorą się kolory chmur? Co leży pod nimi? Od ponad stulecia astronomowie wysyłali sondy w atmosferę Jowisza, lecz ledwo próbniki spe-netrowały wierzchnią warstwę, miażdżyło je kolosalne ciśnie-nie.

Ale dociekliwi badacze nie poddali się i z czasem stwierdzi-li, że pięćdziesiąt tysięcy kilometrów - czyli niemal cztery razy więcej niż wynosi średnica Ziemi - pod chmurami leży bezkre-sny ocean prawie jedenastokrotnie większy od całej Ziemi i głę-boki na pięć tysięcy kilometrów. Tworzy go woda przesycona związkami amoniaku i siarki, silnie zakwaszona, lecz tym nie-mniej woda, a w Układzie Słonecznym wszędzie tam, gdzie występuje woda, tam istnieje życie.

Czy jest życie w ogromnym, głębokim oceanie Jowisza?

Frachtowiec Orał Roberta

- Chcesz powiedzieć, że twoja żona z domu nazywa się Gold? - zapytał Raoul Tavalera.

Grant pokiwał głową.

- Zgadza się.

- Tak samo jak stacja badawcza?

Tavalera miał długą końską twarz, zęby jakby o parę nume-rów za duże, wodniste wytrzeszczone oczy i krzaczaste czarne brwi. Razem wziąwszy wyglądał na ponuraka. Gęste kręcone włosy na rozkaz srogiej kapitan wiązał w długi kucyk.  - To tylko zbieg okoliczności - odparł Grant. - Nie ma żadnego pokrewieństwa. Stacja nosi imię Thomasa Golda, astro-noma z dwudziestego wieku. Brytyjczyka, jak sądzę.  - Pewnie Żyda.

Grand poczuł, jak brwi wędrują mu w górę.  - Oni zawsze zmieniali nazwiska, wiesz, żeby nikt się nie poła-pał, że są Żydami. Pewnie nazywał się Goldberg albo Goldstein.  Grant powstrzymał się od komentarza. Siedział z Tavalerą przy jedynym stole w obskurnym, ciasnym kambuzie. Tavalera, także świeżo upieczony absolwent, był inżynierem i zamierzał odpracować dwa lata Służby Publicznej na pokładzie czerparki.  Byli sami; załoga obsadzała stanowiska robocze. Automaty zje-dzeniem i piciem o tej porze były zimne i puste. Porysowane, wyświechtane metalowe grodzie i pokład świadczyły o wielolet-niej eksploatacji frachtowca.

Grant poszedł do kambuza, żeby na krótko oderwać się od studiowania informacji dotyczących olbrzymiej planety. Więk-szość czasu w trakcie nużącej podróży do Stacji Badawczej Gold spędzał na nadrabianiu braków w wiedzy o Jowiszu i jego świ-cie księżyców.

Tavalera zjawił się chwilę później. Najwyraźniej nie miał nic lepszego do roboty, bo postanowił wciągnąć go w rozmowę.  Czy daje do zrozumienia, że Marjorie jest Żydówką? - za-stanowił się Grant. Uważał, że to miły zbieg okoliczności, że 20__________________________________________Ben Bova stacja badawcza, do której się kieruje, nosi to samo nazwisko co jego żona. Uznał to za dobry omen - co oczywiście nie znaczy, że wierzył w omeny. Coś takiego byłoby zabobonem, praktycz-nie grzechem, ale potrzebował czegoś, co podnosiłoby go na duchu w czasie tej długiej, powolnej, nieprawdopodobnie nud-nej podróży do układu Jowisza.

Grant myślał, że pomknie do celu na pokładzie jednego z nowych statków o napędzie termojądrowym, które większość drogi pokonywały ze stałym przyspieszeniem, co skracało czas podróży do kilku tygodni. Marzenie ściętej głowy! Absolwenci podróżowali najtańszymi dostępnymi środkami transportu, co znaczyło, że obaj z Tavalerą będą tkwić na tym gruchocie przez ponad pół roku. W największe osłupienie wprawiła go informa-cja, że czas przelotu nie wlicza się do okresu Służby Publicznej.  - Służba Publiczna - powiedział cierpko urzędnik Nowej Moralności, kiedy Grant rejestrował się przed wyjazdem - jest dokładnie tym, co słyszysz: pracą dla dobra publicznego. Prze-lot statkiem kosmicznym nie jest służbą, tylko wypoczynkiem.  Grant wykłócał się na kolejnych szczeblach administracji aż do samego urzędu państwowego, ale jedynym, co zyskał, była reputacja upierdliwca. Nie pomogły nawet modlitwy. We-dług regulaminu podróż była czasem wolnym i kropka.  Ładny mi czas wolny, pomyślał Grant. Roberts był stary i powolny, szary i ponury. Jednostka załogowa obracała się na długiej linie wokół masywnego modułu towarowego, dzięki cze-mu panowała w niej sztuczna grawitacja równa mniej więcej połowie ziemskiej. Kwatery Granta i Tavalery były ciasną klitką wielkości trumny z dwiema kojami wciśniętymi jedna nad drugą w ten sposób, że zaledwie dziesięć centymetrów przestrzeni dzieliło nos Granta od zarwanego materaca Tavalery.  Na przygnębiającym, rozlatującym się frachtowcu do prze-wozu rudy nie było miejsca nawet na kapliczkę. Grant odpra-wiał niedzielne modły w zmaltretowanym kambuzie, korzysta-jąc z nagranych nabożeństw ojca i mając nadzieję, że ani Tavale-ra, ani nikt z załogi nie przeszkodzi mu w praktykach religij-nych.

Gburowata, siwowłosa kapitan warczała na niego, ilekroć się spotkali. „Nie wchodź nikomu w drogę, mądralo!” - to były Jowisz ________________________________________2J_ najmilsze słowa, jakie od niej usłyszał. Członkowie załogi - trzech mężczyzn i trzy kobiety - całkowicie ignorowali pasażerów.  Wszyscy posługiwali się słownictwem, za które na Ziemi stanę-liby przed lokalną komisją obyczajowości.  Grant w samotności nagrywał długie wiadomości dla Mar-jorie, czy była w Ugandzie, w Brazylii czy w ruinach Kambodży.  Łączność wideo w czasie rzeczywistym nie była możliwa: ro-snąca odległość między Ziemią a Robertsem powodowała coraz dłuższe opóźnienia w przekazie, udaremniając wszelkie próby przeprowadzenia normalnej rozmowy. Marjorie rzadziej przysy-łała mu wiadomości, ale przecież miała o wiele więcej zajęć.  Zawsze wyglądała na zadowoloną i pełną optymizmu. Każdą wiadomość kończyła podaniem ilości godzin dzielących Granta od powrotu na Ziemię.

- Trzydzieści dwa tysiące sto siedemnaście godzin i znowu będziemy razem, kochanie - mówiła. - Z każdą sekundą jesteś coraz bliżej mnie.

Za każdym razem, gdy myślał o liczbach, był bliski załama-nia i płaczu.

Szukał ucieczki w poszerzaniu wiedzy o Jowiszu, godzina-mi przesiadując w ciasnej, obskurnej mesie, metalowym sze-ścianie z trudem mieszczącym przykręcony śrubami stół i czte-ry plastikowe krzesła, chyba najbardziej niewygodne w Układzie Słonecznym. Tam spędzał większość czasu, zostawiając klau-strofobiczny przedział sypialny Tavalerze. Wsuwał się na koję dopiero wtedy, gdy oczy mu się zamykały od ślęczenia przed ekranem w grodzi, połączonym z jego osobistym komputerem.  Członkowie załogi od czasu do czasu zachodzili do mesy, ale generalnie nie odzywali się do niego. Tylko kapitan mu prze-szkadzała swoim utyskiwaniem, że zmuszono ją do przewoże-nia darmozjadów. Dla niej był zbędnym bagażem, bezcelowo zużywającym powietrze i żywność. Do Tavalery odnosiła się z większą tolerancją; on przynajmniej był mechanikiem i miał robić w układzie Jowisza coś pożytecznego. Granta uważała za potencjalnego jajogłowca, który będzie bawić się na stacji ba-dawczej, zamiast wykonywać prawdziwą robotę.  Grant starał się ignorować jej wrogość i z uporem zajmo-wał się studiami. Chciał przed przybyciem do stacji Gold przy-swoić sobie wszystko, co w owym czasie wiedziano o Jowi-szu. Skoro musiał spędzić tam cztery lata, zamierzał wykorzy-stać czas produktywnie, nie tylko jako szpicel Nowej Moralno-ści.

Na zwykle ponurej twarzy Tavalery gościło rozbawienie.

Szczerzył wielkie zęby w szerokim uśmiechu.

- Ja cię chrzanię, człowieku, chajtnąłeś się z Żydówką.

Grant zdusił ogień irytacji.

- Ona nie jest Żydówką, a gdyby nawet, to co z tego?  Tavalera pochylił się nad wąskim stołem tak mocno, że Grant poczuł jego nieprzyjemny oddech.

- Rzecz w tym, że oni nie wierzą w seks po ślubie.  Poderwał głowę i zaniósł się długim, szczekliwym śmie-chem. Grant wlepił w niego oczy. O to chodziło w tej rozmo-wie? - zapytał się w duchu. Chciał mnie nabrać na kawał z długą brodą?

Śmiejąc się, Tavalera wytknął go palcem.

- Żałuj, że nie widziałeś swojej miny, geniuszu! Była niesa-mowita!

Grant zmusił się do uśmiechu.

- Chyba dałem się nabrać, co?

- Pewnie.

Pogadali jeszcze przez parę minut, ale Grant wymyślił jakąś wymówkę i pomknął do mesy, żeby wrócić do pracy. Idąc krót-kim korytarzem przez środek modułu mieszkalnego, zastana-wiał się, o co chodziło Tavalerze. Czy coś się kryło pod jego prymitywnymi żartami? Czy rozmowa o Żydach była jakimś sprawdzianem? Nowa Moralność wszędzie ma agentów, czuj-nie wypatrujących wichrzycieli i wywrotowych idei. Może fak-tycznie mnie obserwują, żeby ocenić, czy będę wiarygodnym szpiegiem? Beech dał do zrozumienia, że będą mieć mnie na oku.  Czy Tavalera donosi swoim zwierzchnikom z NM?  Najprawdopodobniej Tavalera był tym, za kogo się poda-wał, czyli świeżo upieczonym inżynierem z niedojrzałym poczu-ciem humoru. Grant jednak uznał, że może być donosicielem, informującym najbliższego agenta NM o nieprawomyślnych za-chowaniach. Notka pochwalna dobrze wyglądałaby w jego ak-tach.

Podejście

Przez ponad tydzień po parę godzin dziennie Grant patrzył, jak spłaszczony glob Jowisza powiększa się powoli, gdy stary, wysłużony Roberts zbliżał się do planety.  Minęło go bliskie spotkanie z Marsem; czerwona planeta znajdowała się po drugiej stronie Słońca, kiedy przecinali jej or-bitę. Przez Pas Asteroid przepłynęli tak, jakby go wcale nie było - ani jedna skała, ani jeden kamyk nie pojawił się w polu widze-nia. Radar statku wychwycił kilka dalekich ech, ale żaden obiekt nie był na tyle duży, by zalśnić w promieniach Słońca.  Z Jowiszem sprawa przedstawiała się zgoła inaczej. Król planet Układu Słonecznego, dość wielki, by pomieścić w sobie wiele odpowiedników Ziemi, prezentował się spektakularnie. Jak na króla przystało, wędrował po niebie w otoczeniu orszaku.  Dzień po dniu Grant z głodem w oczach patrzył, jak cztery naj-większe satelity tańczą wokół swojego pana. Czuł się jak sam stary Galileusz, obserwując kwartet małych światów orbitują-cych wokół kolosalnego, pasiastego globu.  Nieświadomie wyniósł codzienne obserwacje do rangi ry-tuału. Szedł do mesy zaraz po śniadaniu, zawsze sam. Nie pragnął towarzystwa, zwłaszcza Tavalery’ego. W mesie pod-łączał palmtop do systemu i uzyskiwał dostęp do kamer stat-ku. Każdy dzień zaczynał od wyświetlania widoku Jowisza w czasie rzeczywistym, bez powiększenia. Chciał widzieć co-raz bliższą planetę taką, jaką zobaczyłby, gdyby przebywał na zewnątrz i patrzył gołym okiem. Dopiero później wczytywał program powiększający i przystępował do dokładniejszej in-spekcji.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin