Fiedler Arkady - Madagaskar okrutny czarodziej.rtf

(633 KB) Pobierz
Arkady Fiedler – Madagaskar okrutny czarodziej

Arkady Fiedler – Madagaskar okrutny czarodziej

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

MADZUNGA: Wśród Sakalawów Północy

 

 

Zmieniło sią na Oceanie Indyjskim

 

To już nie to, co było dawniej. Jak ogromnie świat się zmienił w rejonie Oceanu Indyjskiego, doznałem na własnej skórze na francuskim statku. Miałem niezłą zabawę.

Z Dar es-Salam płynąłem do Madzungi w klasie turystycznej. Dawniej pasażerowie tej klasy mieli się dobrze, czuli się jak u Pa­na Boga za piecem, otaczano ich wygodą i szacunkiem. Dziś linia okrętowa, „Messageries Maritimes", pobierała stosunkowo nie mniejszą niż dawniej opłatę, ale poświęcała tych pasażerów du­chowi nowych czasów. Rzucała ich na żer ambicjom Trzeciego Świata. Ratowała jakieś dywidendy czy racje stanu.

Więc wygodę i szacunek dla klasy turystycznej diabli wzięli w Moroni, porcie wysp Komoryjskich. Podniecona chmara dwu­stu czy iluś świeżych pasażerów trzeciej i czwartej klasy wpadła tu na statek, by jechać z nami na Madagaskar. Byli ciemnoskórzy, rozkrzyczani, spoceni, namiętnie ruchliwi i zaborczy. Z bezwzglę­dnością nowych zdobywców wdarli się na pokład klasy turysty­cznej i okupowali jej teren do końca podróży. Włóczyli się po na­szych korytarzach, natarczywie otwierali drzwi do kabin, zazie-rali do środka i budzili pasażerów z poobiedniej drzemki. Nikt ich nie przeganiał, wszyscy ich znosili. Załoga statku nie mieszała się.

Podróżni klasy turystycznej oburzali się, ale niewiele im to pomagało. Byli to Francuzi o średnich zarobkach i dziwili się po­błażliwości załogi.

Ja się nie dziwiłem: przecież służyliśmy do tego, żeby ludzie z Komorów, wysp należących wciąż niezmiennie do Francji, czuli się nam równi, i żeby jednocześnie ludzie uprzywilejowani, pasa­żerowie pierwszej klasy, tuzy i szyszki, zaznawali wciąż jeszcze wygody i spokoju. Spokoju tu na statku i potem tam na lądzie.

Następnego dnia pod wieczór dopłynęliśmy do Madzungi. Port, malowniczy o tej porze dnia, czarował nas powiewną linią bia­łych budynków i wdziękiem wysmukłych palm, ale na statku mie­liśmy piekiełko i czaru nie odczuwaliśmy.

Kto z klasy turystycznej chciał się dostać na ląd, musiał przejść na statku przez kontrolę paszportów, lecz do tej kontroli tłoczyło się już dwustu niepohamowanych pasażerów z trzeciej i czwartej klasy. Panował okropny bezład, kolejki nie było, wszystkie krzep­kie ciemne ciała pchały co sił do przodu, srogo ugniatając siebie, a jeszcze srożej białych pasażerów z klasy turystycznej. Dostałem się w taki ścisk, że nie mogłem rękami ruszać i ledwo oddycha­łem. Byłem uwięziony ciałami ludzkimi.

Po zawziętych minach otaczających mnie Komoryjczyków miarkowałem, że dusili mnie z rozmysłem. Oto dostali białych ludzi między siebie i odgrywali się na nich. O kilka kroków ode mnie tak samo męczyli młodego misjonarza, wracającego z urlopu na Madagaskar. Poczciwy pere usiłował w tłoku się uśmiechać, ale błędne oczy wychodziły mu z orbit. Za kilka wieków ponie­wierki i żyłowania kolorowy człowiek odpłacał się białemu i ja­koś nie miałem mu tego za złe, że mi miażdżył klatkę piersiową. Pokutowałem za winy popełniane do niedawna przez ludzi bia­łych jak ja.

Mój ciemny sąsiad z prawego boku miał zakazaną gębę i nie­wątpliwie nadużywał słusznego prawa zemsty. W ciżbie było duszno i gorąco, pociliśmy się wszyscy i pocił się mój sąsiad. Więc kapiący mu z czoła, z nosa i z brody pot ocierał o moje ramię, a robił to rzetelnie, z pasją.

Niestety miałem na sobie jasnopopielatą marynarkę, w której chciałem przedstawiać się w ministerstwach w Tananariwie, toteż smutkiem napełniała mnie rosnąca na ramieniu plama potu i bru­du od nie mytej twarzy. I nie było od tego ucieczki: nie mogłem odsunąć się ani o cal od sąsiada, a prosić go, żeby mnie nie bru­dził, byłoby prowokacyjnym dolewaniem oliwy do ognia.

Naraz przyszło mi parsknąć wesołym śmiechem i spojrzeć na sąsiada inaczej, przyjaźnie: z tym wycieraniem zroszonego czoła kosztem białego człowieka cudacznie wyrastał szelma na jakiś zgryźliwy symbol, głupi, bo głupi, ale symbol, i już nawet nie widziałem u niego niezdarzonej gęby, a okropny ścisk w tym tłumie wydawał się słusznym pokłosiem dawnych grzechów. Biały nokutnik musiał przepychać się przez czyściec, by wejść do raju.

 

Bajdy Marka Pola

 

Do raju?... Niech i tak będzie.

Przypomniało mi to Marka Pola. Ów wenecjański zuch, naj­większy w średniowieczu podróżnik, w drugiej połowie XIII wie­ku odbywający podróż na Daleki Wschód, skrzętnie rejestrował wszystko, co widział i słyszał po drodze. Tak powstało jego wie­kopomne dzieło Opisanie świata, najbardziej porywająca — we­dług słów J.L. Bakera w książce Odkrycia i wyprawy geograficzne — opowieść podróżnicza, która nie ma sobie równej w całej li­teraturze światowej i nigdy nie straci wartości. A chociaż Marko Polo Madagaskaru sam nie zwiedził, dał o wyspie, nazwanej przez niego Mogelasio, ciekawy, a szumny opis:

„Jest wyspą leżącą na południe i na południowy zachód w od­ległości około tysiąca mil od Sokotry. Mieszkańcy są Saracenami i czczą Mahometa... Wiedzcie, że ta wyspa jest jedną z najważ­niejszych i największych na świecie. Obwodu bowiem liczy około cztery tysiące mil. Mieszkańcy żyją z handlu i rękodzieła. Powia­dam wam, że na tej wyspie żyje więcej zwierząt niż w innych okolicach. I wiedzcie, że w całym świecie nie sprzedaje się i nie kupuje tyle kłów słoniowych co na tej wyspie i na wyspie Zan-zibar. I wiedzcie, że na wyspie tej jedzą jedynie mięso wielbłą­dzie. I wiedzcie, że dziennie tyle tam ich zabijają, że nikt nie uwierzy, kto usłyszy o tym, a nie widział... Wiedzcie też, że na wyspie tej znajdują się drzewa sandałowe czerwone, tak wiel­kie jak drzewa naszych krajów. Te drzewa miałyby wielką war­tość w innych krajach, lecz oni używają ich na opał, jak my na­szych drzew leśnych...

„Mają wiele ambry, gdyż na morzach tych jest wielka obfitość waleni i kaszalotów. I z połowu owych waleni i kaszalotów uzy­skują ambrę w znacznej ilości. Wiedzcie bowiem, że wieloryby dają ambrę...

Żyją tam lamparty i rysie, lwów jest tam niezmierzona liczba. Innych zwierząt jest tam pod dostatkiem, jak kozłów, jeleni, danieli oraz im podobnych. Bogate są polowania na ptactwo. Żyją tam bardzo wielkie strusie...

„Przybijają tu okręty z przeróżnymi towarami — a są tam zło­togłowy i jedwabne tkaniny rozmaitego gatunku, i wielorakie inne rzeczy — i wszystkie tu sprzedają lub wymieniają na płody owej wyspy... Powiadam wam, że kupcy tam zyski mają i zdoby­wają wielkie majątki...

„I wiedzcie, że zaiste na owych rozlicznych wyspach, leżących na południu, żyje — jak opowiadają ludzie — ptak Ruk... Nie­prawdą jest, jakoby był na poły lwem, a na poły ptakiem, lecz mówią ci, którzy go oglądali, że jest całkiem taki jak orzeł, lecz ponad miarę olbrzymi... Opowiadają, że jest tak wielki i tak po­tężny, że w szponach swoich uniesie słonia i porywa go wysoko w powietrze, następnie opuszcza go na ziemię, tak że się całkiem gruchoce. Wówczas ptaki rozdziobują go, pożerają i żywią się nim... Skrzydła ich mają trzydzieści kroków rozpiętości... Wy­słańcy wracając, przynieśli Wielkiemu Chanowi jedno pióro ze skrzydła owego ptaka, które ja, Marko Polo, zmierzyłem i prze­konałem się, że jest długie na dziewięćdziesiąt piędzi; trzon zaś owego pióra miał obwodu dwie pięści mojej ręki... Mieszkańcy wyspy ptaka zowią skałą — Ruk...

„Opowiadali też, że dziki są tam wielkości bawołu i żyją tam żyrafy oraz dzikie osły... Dziwnie o tym słuchać, a jeszcze dzi­wniej patrzeć na to..."

Opisanie świata zdobyło sobie wielką sławę. Przez dwa bite wieki nie było w Europie innego dzieła tak wziętego, które by tak urzekająco prawiło o dalekich krajach na wschodzie. Ludzie, rzecz prosta, ulegali urokowi. Królowie i giermkowie, zbrodniarze i święci, awanturnicy i pionierzy, zaborcy i misjonarze, mistycy i ludzie czynu wpadali w Europie w zachwyt, snuli plany, roili. Przyszłe wieki zdzierały zasłonę tajemnic, ujawniały bzdury w opisach Marka Polo, kłam zadawały mrzonkom, ale rzecz dzi­wna i znamienna, Madagaskar najdłużej zachował rozgłos „jednej z najważniejszych wysp na świecie" i nie chciał tracić tego miana.

Nie chciał odsłaniać prawdziwego oblicza — i to chyba do dnia dzisiejszego. Chciał pozostać wciąż wabiącym rajem.

 

Madzunga, miasto krokodyla i baobabu

 

Więc z tłocznego czyśćca na francuskim statku przepchałem się poprzez malgaskie cło do miasta Madzungi niby do raju. Chociaż to jeszcze pytanie, czy do raju.

W Madzundze zamieszkałem w „Nouvel Hotel" niedaleko portu, a w hotelu i w jego okolicy w pewnych godzinach dnia straszny roznosił się odór. Miły właściciel, Pagoulatos, wyjaśnił mi, że to tylko przypływ morza wpychał z powrotem do miejskich kanałów fekalia spływające z miasta do zatoki — i tym mnie uspokoił. Ostatecznie dostojne kroniki nie wspominały, jak w raju pach­niało, więc mógł to być i raj.

Madzunga, leżąca na północno-zachodnim wybrzeżu wyspy, u ujścia potężnej Betsiboki, drugi na wyspie port po Tamatawie — była punktem wyjścia w 1895 roku francuskiej wyprawy wojen­nej, która podbiła Madagaskar. Stąd różne o tym mieście powsta­wały zdania wśród Francuzów, zależne od nastroju ducha, stanu wątroby i przekonań politycznych tego, który zdania owe wygła-szał. Więc niektórzy chwalili wniebogłosy, że to siedlisko szczęścia i kwiatów, że tonie w uśmiechach, że do marzeń usposabia; inni, że tu nuda, kurz, smród, skwar i najpaskudniejsza na świecie dziura.

Mnie Madzunga się podobała, bo dwadzieścia osiem lat temu na podwórzu u pewnego hinduskiego kupca zobaczyłem tu wy­pchanego krokodyla-giganta, siedmiometrowego potwora. Bestia miała obleśnie błogi grymas na wrednym pysku, nękający mnie długo potem w różnych snach, i makabrycznych, i nieprzyzwoi­tych.

Inną imponującą osobliwością Madzungi był jej słynny na Ocean Indyjski baobab. Najpotężniejszy na Madagaskarze i za­pewne w całej Afryce, więc chyba największy na ziemi, miał pień o obwodzie kilkudziesięciu metrów i można było dopatrywać się w nim wszystkiego, lecz najmniej drzewa. Porównywano go już z przeróżnymi rzeczami i stworami, byleby były olbrzymie a krę-pe, więc najczęściej z mamutem, ale to za mało: to był superma-mut.

Baobab nic się nie zmienił od dwudziestu ośmiu lat, stał znowu bez liści, napuszał się w pobliżu oceanu u wylotu alei noszącej chwalebnie (czy politycznie?) tę samą co dawniej nazwę: Avenue de France, i przypominał mi Fryderyka Schnacka. Ów niemiecki pisarz, jak zresztą każdy inny tu podróżnik (nie wyłączając A. F.), pisał o baobabie wzruszonym piórem, a że Schnack był uroczym wielbicielem motyli, kwiatów i niewinnych dziewic, bardzo go lubiłem.

Ów baobab stanowił niezawodnie symbol wieczności, ale musiał służyć także doczesnym celom. Przybili mu do czcigodnej kory dwa plakaty: jeden zapowiadał mające się odbyć teatralne przed­stawienie „Judasy", zapewne jakiegoś zespołu amatorskiego, dru­gi plakat był jeszcze ważniejszy, bo zapraszał na mecz piłki nożnej, ój, Judasy, Judasy! Ale ci malgascy judasy przynajmniej nie wycinali kory, jak to czynili obywatele rogalińscy z tysiąc­letnimi dębami nad Wartą: raz koło Wielkanocy ludzie z Rogalinka potrzebowali paliwa do wędzenia szynek, więc brali je ze sła­wnych dębów.

Madzunga, licząca blisko pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, była uderzającym zbiorowiskiem wielu ludów, ras i odcieni skóry, ale główne piętno nadawali jej nie Malgasze, lecz Hindusi, którzy opanowali handel i rzemiosło. Nie zawsze tak było. Dawnymi cza­sy Arabowie z wysp Komoryjskich, z Zanzibaru i nawet z Arabii ściągali licznie do ujścia rzeki Betsiboki, zakładali tu faktorie handlowe i byli ważnymi pośrednikami między szerokim światem a ludnością malgaską. Gdy pod koniec siedemnastego wieku Sakalawowie, przybywający jako zdobywcy z południa, stwarzali tu swe rozległe królestwo Boina, kupcy arabscy byli im wielką po­mocą. Towary, które wojacy od Arabów dostawali, a zwłaszcza strzelby i amunicja, dawały im przewagę nad innymi szczepami. Był okres, kiedy nawet dalecy Merinowie, później tak dumny i zwycięski naród, musieli składać Sakalawom hołd i daninę.

Więc przypuszczalnie rzutkim Arabom zawdzięczała Madzunga swe powstanie, ale tradycja Sakalawów inne dawała wyjaśnienie tych początków. Mianowicie ich król Andriamandisoarivo w swym zwycięskim pochodzie z południa doszedłszy nad brzegi Betsiboki, ujrzał przed sobą potężną rzekę pełną wirów i krokodyli, i w męż­nym sercu nieco się zatrwożył. Chcąc się przekonać, czy Zanahary, najwyższe bóstwo Malgaszów, wciąż sprzyjało jego wyprawie, król postanowił  poświęcić  swą  najulubieńszą córkę.  Więc kazał zbudować kruchą tratwę i na niej puścił dziewczynkę na rzekę. Jego ludzie, zdjęci miłosierdziem — jak to zwykle bywało w takich procedurach — błagali go, by tego nie czynił, ale oczywiście bła­gali daremnie, bo był to władca niezłomny.

Bóstwo okazało się przychylne. Mała księżniczka wyszła cało z próby boskiej i szczęśliwie wylądowała po drugiej stronie Betsi­boki u jej ujścia do morza. Uradowani król i jego Sakalawowie przepłynęli rzekę i w miejscu lądowania królewskiej córki założyli miasto; a pewni poparcia boskiego, pokonali szczepy na północy i na wschodzie i stworzyli potężne królestwo Boina.

Miasto nazwali Mudzangayeh czyli Miejscem Boskiego Wyboru, a dziewczynę Andriamihantanarivo czyli Księżniczką-O-Której-Życie-Tysiące-Się-Modliły. Z biegiem czasu Mudzangayeh prze­mieniło się w Madzungę.

 

Magistrat, smutne przedmieście i uśmiechnięte dziewczyny

 

Tsiranana, pierwszy prezydent dzisiejszej Republiki Malgaskiej, nie miał co prawda córki, którą by rzucał na łaskę wirów Betsiboki, ale równie lubił Madzungę i podbijał serca ludzi, żyjących tu na północy i zachodzie Madagaskaru. Byli to poza Sakalawami głó­wnie jego krajanie ze szczepu Tsimihetów, żyjący niedaleko w głę­bi wyspy, więc nie dziw, że w tym swoim mateczniku w prowincji Madzunga Tsiranana cieszył się mirem jak nikt inny i tu najwię­cej dostawał głosów przy wyborach. A że miał serce wdzięczne i ręka rękę myła, hojnie się odpłacał: w Madzundze wyrastały jak grzyby po deszczu okazałe budynki, wymierzane nad stan. Płakał ponoć w Tananariwie malgaski minister finansów, mar­szczyli czoła francuscy doradcy, ale Tsiranana uparł się w szero­kim geście i Madzundze nie szczędził budowli. Takim magistratem nie mogła poszczycić się nawet Tananariwa i rzecz ludzka, także nie miała takiego pomnika prezydenta, wznoszącego dumne czoło na placu przed magistratem.

Więc było przyjemnie patrzeć na architektoniczny awans Ma-dzungi i na śmiały gmach magistratu. Stał na skraju śródmieścia, symbol nowych czasów,  będąc niejako zakończeniem kilku szerokich bulwarów stworzonych przez Francuzów jeszcze w cza­sach kolonialnych. W magistracie urzędowali Merinowie z cen­tralnego płaskowyżu i nieliczni Tsimiheci, a najmniej było miej­scowych ludzi, Sakalawów, zatrudnionych jako woźni.

Natomiast o kilkaset metrów za magistratem rozpoczynało się ludne przedmieście Mahabibo, skupisko brudu, nędzy, chorób i wo­niejących ścieków. Tu w Mahabibo, w stłoczonych chatach kur­nych i w krzywych budach z blachy po puszkach, gnieździli się wyłącznie Sakalawowie, ostatnia biedota. Dawni panowie tej zie­mi, niezwalczeni ongiś wojownicy, dziś wydziedziczeni i brutalnie wypchnięci ze swej stolicy na wydmuchowiska, tu dociągali bez­nadziejnego żywota.

Między Mahabibo a śródmieściem rozciągało się wielkie targo­wisko, w godzinach porannnych pełne ruchu, strojnych Malgaszek i wesołości, jak gdyby chciano tutaj powetować smutek sakalaw-skich chat. Chodziłem między straganami, by fotografować, a na trzeci dzień znano mnie już jak kulawego psa: kto był brzydki lub źle ubrany, unikał mnie z daleka, natomiast dziewczyny, przy­strojone w barwne lamby kuani, raczej garnęły się i zdjęć nie miały mi za złe.

Były to przeważnie Sakalawki, niektóre wcale ładne, a wszyst­kie przyodziane w tanie kolorowe kretony, zapewne cały mają­tek, jaki posiadały. Na targowisku przeżywały osobliwe chwile, jak gdyby rodzaj malgaskiego uniesienia. Przez godzinę upajały się radością otoczenia, z tłumem płynęły rozgwarzoną falą, żyły tu w odrębnym świecie jakiejś małej swej bajki, która się kończyła dopiero, gdy wracały do ciemnych bud z blachy. Spostrzegałem wyraźnie, że w tej gwarnej godzinie czuły się kimś innym, niż były w swych chatach; czuły się jak motyle, które z cienia wyfru­nęły na słońce, albo jak tancerki wykonujące czarowny taniec. A że były szczęśliwe i uśmiechnięte i miały barwne kretony na sobie, chętnie pozwalały się fotografować.

 

Życiodajny grób

 

Bywało, że godziłem na ulicy rykszarza i głusząc leciutką roz­terkę sumienia, na jego pousse-poussie wyjeżdżałem za miasto do wiosek sakalawskich. W tych ubogich wioskach nie było zasob­nych sklepów, świątyń ani kościołów, ani świętych kamieni-ołta-rzy, natomiast w niektórych znajdowały się groby dawnych saka­lawskich wodzów i królów. Owe groby stanowiły dla Sakalawów bardzo ważną rzecz, najważniejszą w ich życiu. Otaczało się je do dziś bezprzykładną czcią, gdyż były to jedyne ślady i dowody dawnej świetności, po której nic innego nie pozostało.

Najbliższy grób znajdował się w Doana Vovo o trzy kilometry od Madzungi. Wieś, zbudowana na piaskach, składała się z kilku­dziesięciu chatynek skleconych z liści palmowych, a na rozległym placu ciągnął się wielki, czworoboczny ostrokół o bokach chyba stumetrowych. Za tym płotem, ukryty przed ludzkim okiem, le­żał grób niejakiego Damisary, zapewne niegdyś dużej miary woja. Cała wieś związana była z istnieniem grobu, wszyscy mieszkańcy tworzyli jego straż honorową, a jako główny opiekun przedstawił się Hommadi Bacari, właściciel nędznego straganu, Komoryjczyk, ale sakalawskiego pochodzenia.

Bacari grzecznie mnie prosił, żebym nie podchodził do świę­tego ostrokołu bliżej niż na kilkadziesiąt kroków, bo to niepo­koiłoby ducha zmarłego. Zaraz też wyjaśnił, że on sam także nie mógł zbliżać się do grobu, jak tylko w godziwym odzieniu, a teraz był źle ubrany. Kury, ptaki plugawe, uchodziły w Doana Vovo za fadi, rzecz zakazaną, i nie istniały w wiosce, za to chętnie wi­dziano tu bydło, mające u Sakalawów cechy istot nadprzyrodzo­nych. — Niestety — westchnął Bacari — ludzie są ubodzy i po­siadają mało bydła.

Podczas tej rozmowy mieszkańcy zaczęli się schodzić i stając dokoła nas, przyglądali się białemu gościowi z życzliwą ciekawo­ścią. Byli mi chętni, bo okazywałem szacunek dla świętości grobu, więc pozwalali się fotografować, a niektórzy chłopaczkowie przy­biegali, by poszczycić się posiadaniem procy. Zakupiłem u sklepi­karza tanich cukierków i kazałem rozdać je wszystkim obecnym. Był to skromny, łagodny i szczęśliwy na swój sposób ludek, więc za te cukierki urosłem w jego oczach na dobroczyńcę i przyjaciela.

W Doana Vovo panował osobliwy spokój. Niewątpliwie nastrój dostojnej relikwii udzielał się całej wsi, kładł swe piętno na lu­dzi, chaty i nawet na kilka okazałych drzew tamaryndowych: były one ważnym sztafażem świętego gaju. Ale nie przez cały rok trwał tu spokój. Raz do roku odbywały się uroczystości na cześć ducha zmarłego bohatera, trwające wiele dni. Ludzie tłum­nie przybywali z daleka, ze wszystkich stron znosili sute picie i pokarm, tańczyli i śpiewali, upijali się toaką, grzęźli w rozpasa-niu. Niektórzy wpadali w szał i tańczyli taniec trombę. — Po tym kilkudniowym wybuchu radości i oszołomienia ludzie mieli serca nasycone dawnością — kończył opowiadanie sklepikarz Bacari — więc zadowoleni wracali do swych chat i do szarej codzienności.

Gdy pożegnałem się z mieszkańcami Doany Vovo i pousse-pous-sem wracałem do Madzungi, miałem i ja serce czymś napełnione, chyba rzewnością. W połowie XX wieku, tuż pod bokiem żywot­nego portu Madzunga, takie ubóstwo byłoby nie do zniesienia. Więc mieszkańcy wymarzyli sobie ucieczkę z nędzy dzisiejszej w promienną przeszłość: stworzyli sobie Trylogię na swą miarę. To wzruszało.

W drodze powrotnej przemierzaliśmy krajobraz niezwykle mo­notonny: na piaskach widniały tylko tu i ówdzie szare krzewy i wymęczone drzewa. Była to okolica przejściowa między bujno-ścią nadbrzeżnych palm kokosowych a krainą ślicznych satrak, palm wachlarzowych, rosnących nieco dalej w głębi wyspy. Za to w przeciwieństwie do nudnej scenerii jakże podniecające bogactwo wrażeń doznanych ostatnio: tu, w Doana Vovo, żyli ludzie, chwa­lebną przeszłością uciekając od nędzy dnia dzisiejszego; w Ma-dzundze, na targowisku w Mahabibo młode Sakalawki uśmiechały się do życia dorywczym wybuchem radości i na chwilę zapominały o mrokach swych nor, w których mieszkały; a tam dalej nowo­czesne budowle, wzniesione nad stan, na wyrost, czym były: mrzonką rozrzutników czy żelaznym nakazem dnia, wizją wiel­kiej przyszłości czy zjawą Marka Pola?

 

Malgascy kelnerzy

 

Malgasze, odznaczający się nieprzeciętnymi zdolnościami umy­słowymi, mieli szczególnie wyrobioną wyobraźnię, rozigraną i pła­tającą im, w każdym razie jeszcze do niedawna, groźne figle. W mniemaniu Malgaszów najgroźniejsze nadnaturalne niebezpie­czeństwa piętrzyły się dokoła ludzi, a zły los w postaci obrzydliwych demonów i innych szkaradzieństw czyhał nieustannie na ich zgubę. Ażeby się od złego obronić, stosowali dziwne środki, często wręcz makabryczne. Więc na przykład we wszystkich prawie szczepach, żyjących na Madagaskarze, zabijano jeszcze przed kilkudziesięciu laty każdego noworodka, rodzącego się w fe­ralnym dniu, a takich dni istniało w poszczególnych szczepach po dwa lub trzy w tygodniu. Gdyby dziecko pozostało przy życiu, sprowadziłoby na rodzinę same nieszczęścia i gromy. U Sakalawów szczególnie niepomyślnym dniem był czwartek. Tysiące dzieci pa­dało rocznie ofiarą tego przesądu.

Rządy kolonialne Francuzów stłumiły okrutne praktyki, ale, rzecz jasna, wielu zabobonów nie zdołały wykorzenić. Plenna wy­obraźnia Malgaszów w tym kierunku była zbyt silna. Między in­nymi wyjątkowo uporczywie zachowała się wiara w mpakafu czyli pożeraczy serc. Od dawien dawna wierz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin