Goszczurny Stanisław - Skrawek nieba.pdf

(797 KB) Pobierz
7861999 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
7861999.001.png 7861999.002.png
Stanisław Goszczurny
SKRAWEK NIEBA
2
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
3
Rozdział pierwszy
Lubił to miejsce. Miasto było o krok, a tu panował spokój. Las pachniał jak na wsi, czasem
rozlegał się głos rozbawionego psa czy ktoś wolnym krokiem przechodził w pobliżu. Przez
gałęzie drzew, lekko drgające pod wpływem łagodnego, wieczornego wiatru, migotały
gwiazdy, jakby z góry dawały tajemnicze znaki. Z rzadka tylko dolatujące odgłosy miejskie:
krótki, ostry klakson, przytłumiony jęk syreny stoczniowej albo gwizd parowozu ciągnącego
wagony ruchliwą trasą do Gdyni były jakieś nierealne. Stawał się tutaj częścią lasu, przyrody,
czuł w sobie wyrozumiałość, nawet życzliwość, właściwą dojrzałemu wiekowi, płynącą ze
świadomości, że swoje już przeżył, sprawiającą, iż nie raziły go pary pośpiesznie skręcające
głębiej w krzaki na jego widok lub niekrępujące się wcale, przytulone ciasno i całujące się
zapamiętale.
Niedaleko miał do tego zakątka. Ulica Morska, której wylot dotykał najruchliwszej arterii
Trójmiasta, tutaj dochodziła prawie do samego lasu. Wystarczyło wyjść z domu, skręcić w
lewo, przespacerować kilkaset kroków i już zaczynał się ten las-park. Nie uporządkowane i
przez to sympatyczne alejki prowadziły między wzgórza przez małe polanki i dolinki, zakąt-
ki, gdzie można się było ukryć, posiedzieć na ławeczce albo jeszcze lepiej, gdy słońce moc-
niej przygrzewało – na trawie, wystawiając twarz ku ciepłu płynącemu z nieba. Było tam
miejsce szczególnie przez niego ulubione, do którego musiał iść dość długo, wspinać się wy-
soko. Ale za to, kiedy osiągał szczyt wzgórza, na którym niegdyś zbudowano coś w rodzaju
małej baszty otoczonej metalową barierką, miał przed sobą piękną, rozległą panoramę. Nad
koronami drzew wzrok swobodnie biegł aż ku zatoce, całkowicie wypełniającej horyzont, o
kolorze i wyglądzie zależnym od pogody, pory dnia i roku. Raz była bladoniebieska, łagodna,
spokojna, to znów biaława, okryta lekką drgającą mgiełką, kiedy indziej ciemniała jak butel-
kowe szkło, robiła się granatowa, poważna i obca. Widać stąd było statki posuwające się ru-
chem nie od razu dostrzegalnym dla oka, idące w kierunku Gdyni lub od razu za ostrogą por-
tową kierujące się bardziej na północ, ku otwartemu morzu za Półwyspom Helskim, a nieraz
wyczekujące cierpliwie na wprowadzenie do portu.
Morze i wszystko, co się na nim działo, było tłem dla obrazu, który rozpościerał się bliżej,
tuż za zielonym dachem drzew. Miasto wypełniało tę przestrzeń, jak tylko mógł sięgnąć
wzrok. Spomiędzy czerwonych dachów wyrastały szare bryły wysokich nowoczesnych blo-
ków o oknach jarzących się czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca, bodły niebo cha-
rakterystyczne gdańskie wieże: tępa, potężna – kościoła Mariackiego; wysmukła, połyskująca
złotą figurą króla Zygmunta – Ratusza Głównomiejskiego, a wokół nich wiele innych, już
niższych.
Teraz, po zmroku, nie widział tego wszystkiego tak dokładnie. Tylko światła miasta, mru-
gające jak gwiazdy w górze, wyznaczały obszar tętniący życiem.
Schodził w dół. Wieczór był wyjątkowo ciepły, nie taki jak zazwyczaj u schyłku lata, gdy
chłód i wilgoć wciska się za kołnierz. Toteż nie spieszył się. Z bocznej ścieżki, wiodącej
skrótem od jego ulubionego punktu widokowego, wyszedł na nieco szerszą alejkę. Już nie-
wielka przestrzeń dzieliła go od pierwszych zabudowań, a dalej była Morska i w pobliżu dom,
w którym mieszkał.
Niedaleko zabrzmiał krótki, nerwowy śmiech kobiety. Zaraz jednak ucichł i tylko szelest
krzaków wskazywał miejsce, w którym ktoś się znajdował. Z rejonu stanowiącego zaplecze
domów akademickich dobiegały dźwięki gitary i niewyraźny, przytłumiony śpiew.
4
Dochodził do skraju lasu. Już widział przed sobą ciemny asfalt ulicy i nikłe światło latarni.
Krzyk zabrzmiał nagle i sprawił, że stanął przestraszony. Znów krzyk. Dreszcz przeszedł
mu po plecach, a serce zaczęło bić szybciej.
Ktoś krzyczał przeraźliwie, rozdzierająco, w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Aaaa!
Głos załamał się i przeszedł w skowyt jak u katowanego psa, a potem wybuchnął wezwa-
niem:
– Na pooomoc!
Usłyszał też inne niewyraźne głosy przekleństwa, zawołanie: „Zatkaj mu pysk!”
To było całkiem blisko. Gdy krzyk ucichł, słyszał odgłosy szamotaniny, zduszone słowa,
sapanie, uderzenia i szuranie nóg. Wreszcie gwałtowny tupot ucieczki, gonitwy, sapanie, od-
głosy uderzeń, charkot bitego człowieka, klaskanie butów po asfalcie towarzyszące wołaniu:
„Trzymaj go!”
Nie namyślał się ani chwili, gdy otrząsnął się z szoku, w jaki wprawił go rozpaczliwy
krzyk, tak brutalnie wdarłszy się w miły nastrój. Nie pomyślał, że mogą to być bandyckie
porachunki, do których lepiej się nie mieszać. Nie przyszło mu także na myśl, że napastników
może być kilku, w dodatku silnych, młodych i bezwzględnych, wobec niego jednego, co lato
życia dawno miał za sobą. Nie miał czasu myśleć o tym wszystkim. Poderwał się, pchnięty
pierwszym odruchem człowieka przyzwyczajonego reagować na krzywdę, na wszelki sygnał
alarmowy.
Skoczył najszybciej jak mógł przed siebie. Z góry łatwo mu było dobiec do miejsca, w któ-
rym rozgrywała się bójka. Było to tuż na skraju ulicy, pod pierwszymi krzakami. W słabym
oświetleniu niewyraźnie widział kotłujące się sylwetki ludzkie. Nieprzytomnie jazgotał pies
na terenie pobliskich zabudowań, światło w oknach wskazywało, że ludzie są w domu, a
krzyk był tak głośny, iż musieli go słyszeć, nikt jednak nie wyszedł na pomoc. Wpadł pomię-
dzy skłębione, ruchliwe ciała.
– Stój! – krzyknął jak umiał najgłośniej. – Zostawcie go! – zamachnął się i z całej siły ude-
rzył najbliższego. Ten krzyknął nie tyle z bólu, ile ze zdziwienia.
Napadnięty, widząc, że ktoś przyszedł mu z pomocą, natychmiast rzucił się do walki, ude-
rzył drugiego.
Ale napastników było trzech. Szybko zorientowali się, że na pomoc przybył tylko jeden
człowiek, toteż rzucili się na niego. Poczuł silne kopnięcie w nogę, a przed ciosem w głowę
zdołał się osłonić, sam nie rezygnując i razem z napadniętym nie żałując ciosów.
Niespodziewanie z boku rozległy się okrzyki:
– Tu, szybciej!
– Milicja! – krzyknął starszy człowiek, byli to jednak studenci z pobliskiego akademika,
ściągnięci odgłosami awantury.
Teraz sytuacja się zmieniła. Tamci trzej od razu odskoczyli i wpadli w krzaki.
– Gońcie, tam, uciekają! – wzywał rozedrganym głosem młody poszkodowany człowiek.
Sam pierwszy rzucił się za uciekinierami, ale student chwycił go za ramię.
– Stój, zwariowałeś? Kto ich znajdzie w lesie? Zaczają się i może być źle.
Od strony latarni rozległ się tupot nóg. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Ujrzeli trzech
ludzi w mundurach i czapkach z paskami pod brodą, biegiem zbliżających się w ich kierunku.
– Jest milicja – stwierdził ktoś.
– Panowie, zmywamy się, jesteśmy już niepotrzebni, władza da sobie radę sama – i stu-
denci, nieciekawi epilogu tej historii, odeszli.
Napadnięty dyszał ciężko. Mężczyzna poczuł zalatujący od niego alkohol. Światło latarni
wydobywało z mroku sylwetkę młodego chłopaka w poszarpanym ubraniu, z potarganymi
włosami, pokrwawioną twarzą. Chciał się do niego odezwać, kiedy nagle stało się coś nie-
przewidzianego.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin