Antologia_Kroki w nieznane_5.rtf

(9382 KB) Pobierz

Almanach fantastyczno–naukowy

 

 

 

Kroki w nieznane 5

 

Wybór Lech Jęczmyk


Od redakcji

 

Tygrys polować musi

I latać musi ptak,

A człowiek musi się głowić:  czemu?

dlaczego? Jak?

Z Księgi Bokonona

 

Jest w tym tomie zastanawiające opowiadanie Mc Laughlina w formie artykułu z prasy przyszłości, uzasadniającego potrzebę wypraw kosmicznych. Najcenniejszą zdobyczą takich wypraw będą według niego nowe pytania. Bo człowiek jest dziwnym zwierzęciem, które oprócz innych pokarmów potrzebuje także wciąż nowych pytań. Odpowiedzi działają na niego usypiająco — paliwem dla ludzkiego umysłu są pytania. Może dlatego tylu uczniów drzemie na lekcjach, że naukę przedstawia im się w szkole jako zbiór odpowiedzi, nie zaś jako zbiór pytań.

W powieści amerykańskiej pisarki Ursuli Le Guin pod tytułem Lewa ręka ciemności przedstawiciel odległej planety tak wykłada zasady swojej filozofii pierwszemu wysłannikowi Ziemi:

 

— Nieznane, nieprzewidziane, nieudowodnione — to są rzeczy, na których opiera się życie. Niewiedza Jest podstawą myśli. Brak pewności jest podstawą działania. Co Jest pewne, nieuniknione, co można przewidzieć z całą pewnością?

— Że umrzemy.

— Tak… Jedyną rzeczą umożliwiającą życie Jest ciągła dotkliwa niepewność, nieświadomość tego, co wydarzy się Jutro.

 

Pytań i zagadek nie brak i na Ziemi, ale nawet największe zagadki oglądane codziennie przestają nas dziwić. Jedynie prawdziwi uczeni i poeci potrafią zachować dziecięcą zdolność do dziwienia się i zadawania pytań. Niektóre z najtrudniejszych pytań dotyczą historii i pochodzenia cywilizacji. Nowe odkrycia odsuwają początki cywilizacji coraz dalej w przeszłość. Jeszcze do niedawna uważano powszechnie, że człowiek przywędrował na kontynent amerykański około 20 000 lat temu przez północny pomost lądowy z Azji. Ostatnio czterej geologowie przedstawili w Dallas narzędzia kamienne z terenu Meksyku sprzed 250 000 lat.

W dziale Fakty, hipotezy, zagadki zamieszczamy rozdział z niewielkiej książeczki radzieckiego autora A. Gorbowskiego omawiającej zaskakującą wiedzę dawnych ludów. Istnieją tu dwa możliwe wyjaśnienia. Jedno rozpowszechniane przez niestrudzonego Ericha von Danikena, to hipoteza o odwiedzinach przedstawicieli wysoko rozwiniętej cywilizacji z Kosmosu. Drugie, nie mniej fantastyczne z punktu widzenia dotychczasowej wiedzy historycznej sprowadza się do twierdzenia, że wiek złoty istniał naprawdę, że na długo przed okresem klasycznej starożytności istniała rozwinięta cywilizacja śmiałych żeglarzy opływających świat.

 

Każdy autor antologii fantastyki naukowej staje wobec problemu określenia jej granic. Fakt, że dotychczas nie znaleziono zadowalającej definicji science–fiction świadczy o tym, że jest ona czymś żywym, rozwijającym się. Przyjmując bardzo szerokie rozumienie fantastyki naukowej włączamy czasem utwory z jej pogranicza, które wydały nam się warte zaprezentowania czytelnikom.

Są więc w naszym tomie tacy znani wszystkim miłośnikom fantastyki tytani, jak Ray Bradbury (ze swoją wersją duszy anielskiej więzionej w czerepie rubasznym), autor przeszło stu książek Isaac Asimov, Arthur C. Clarke, Clifford D. Simak i znacznie od nich młodszy Robert Sheckley. Udało nam się zdobyć opowiadanie Stanisława Lema, który — jak niedawno podliczono — jest najbardziej czytanym autorem SF na świecie. Jego twórczość, znana do niedawna głównie w Związku Radzieckim i europejskich krajach socjalistycznych, zaczyna być tłumaczona na Zachodzie, wywołując tam niemałą sensację.

Opowiadanie Roberta Silverberga, płodnego autora amerykańskiego, który był najpoważniejszym kontrkandydatem Asimova do ostatniej nagrody Hugo, pochodzi z cyklu o miastach przyszłości — mrowiskach.

Kurt Vonnegut jest specjalistą od zadawania trafiających w sedno pytań. Doczekał się on niezwykłego wyróżnienia: w roku ubiegłym prasa doniosła, że dyrekcja jednej ze szkół w Stanach Zjednoczonych nakazała spalenie jego książek. Czyżby chcieli zachęcić wszystkich uczniów do czytania Vonneguta?

B. J. Friedman, należący do czołowych autorów amerykańskich, nie był dotychczas wydawany w Polsce. Obok realistycznych powieści pisze opowiadania, w których obserwacja obyczajowa przeplata się z fantazją.

Victor Contoski jest znanym amerykańskim poetą i tłumaczem polskiej poezji. Yep i Dixon reprezentują najmłodsze pokolenie pisarzy.

Również wśród autorów radzieckich obok dobrze znanego czytelnikom Ilji Warszawskiego przedstawiamy dwóch autorów nowych: Wiaczesława Moroczkę i Michaiła Puchowa.

Jeśli chodzi o polskich autorów, Janusz A. Zajdel ma na swoim koncie dwa tomy opowiadań fantastycznych, Andrzej Czechowski wydał przed laty jeden tomik i pisuje niestety bardzo rzadko, Krzysztof W. Malinowski zaś debiutował w ubiegłorocznym wydaniu Kroków w nieznane.

Tak więc niniejszy zbiór opowiadań stanowi jakby przegląd nurtów i tendencji światowej i krajowej science–fiction od A (jak Asimov) do Z (jak Zajdel). Większość opowiadań tłumaczonych ukazuje się drukiem po raz pierwszy.


Kroki w nieznane


Kurt Vonnegut

Fortitude

Hart ducha

 

CZAS: teraźniejszość. MIEJSCE: północna część stanu Nowy Jork, obszerne pomieszczenie wypełnione pulsującą, wijącą się, dyszącą aparaturą, która pełni funkcje różnych ludzkich organów: serca, płuc, wątroby i tak dalej. Oznaczone różnymi kolorami, według kodu, rurki i przewody połączone z aparaturą wznoszą się ku górze, gdzie zebrane w wiązkę, przechodzą przez otwór w suficie. Z boku znajduje się nieprawdopodobnie skomplikowany pulpit sterowniczy.

DR ELBERT LITTLE, sympatyczny, przystojny, młody internista zwiedza pomieszczenie pod kierunkiem twórcy i kierownika całego przedsięwzięcia, DOKTORA NORBERTA FRANKENSTEINA. Frankenstein, lat sześćdziesiąt pięć, jest zidiociałym geniuszem medycznym. Za pulpitem sterowniczym, w słuchawkach na uszach, obserwując liczniki i migające światełka, siedzi DR TOM SWIFT, pełen zapału asystent Frankensteina.

LITTLE: — O Boże, o Boże…

FRANKENSTEIN: — Taak. To, co pan tam widzi, to są jej nerki. A to oczywiście wątroba. Tam trzustka.

LITTLE: — Zdumiewające. Doktorze Frankenstein, po obejrzeniu tego wszystkiego zaczynam mieć wątpliwości, czy kiedykolwiek byłem lekarzem, czy w ogóle studiowałem na Akademii Medycznej. — (Wskazując) — Czy to jest jej serce?

FRANKENSTEIN: — To jest serce firmy Westinghouse. Oni robią wspaniałe serca. Bo na przykład ich nerki są do niczego.

LITTLE: — To serce jest prawdopodobnie więcej warte niż cały rejon, w którym leczę.

FRANKENSTEIN: — Ta śledziona jest warta tyle, co pański cały stan. Vermont?

LITTLE: — Vermont.

FRANKENSTEIN: — Taaak, za te pieniądze moglibyśmy kupić Vermont. Nikomu do tej pory nie udało się zrobić trzustki, a nam była potrzebna w przeciągu dziesięciu dni; inaczej stracilibyśmy pacjentkę. Więc powiedzieliśmy wszystkim producentom ludzkich organów: „Stańcie na głowie, a my musimy mieć trzustkę. Zaprzęgnijcie do roboty wszystkich ludzi. Koszty nie grają roli, ale musimy ją mieć do wtorku”.

LITTLE: — I zrobili?

FRANKENSTEIN: — No przecież pacjentka żyje, jak pan widzi. Ale to są kosztowne drobiażdżki, może mi pan wierzyć.

LITTLE: — Dobrze, że mogła sobie na to pozwolić.

FRANKENSTEIN: — W każdym razie nie przez ubezpieczalnię.

LITTLE: — Ile przeszła operacji i w ciągu ilu lat?

FRANKENSTEIN: — Pierwszą poważną operację zrobiłem jej trzydzieści sześć lat temu. Od tamtej pory przeszła siedemdziesiąt osiem operacji.

LITTLE: — A ile ona ma lat?

FRANKENSTEIN: — Sto.

LITTLE: — Ależ ta kobieta musi mieć nerwy!

FRANKENSTEIN: — Może je pan sobie obejrzeć.

LITTLE: — Ja… miałem na myśli jej odwagę. Hart ducha.

FRANKENSTEIN: — My ją oczywiście usypiamy. Nie operujemy bez środków znieczulających.

LITTLE: — Ale mimo to…

FRANKENSTEIN klepie Swifta po ramieniu. Swift zsuwa słuchawkę z jednego ucha, zerkając jednocześnie na gości i na pulpit.

FRANKENSTEIN: — Doktor Tom Swift, doktor Elbert Little. Tom jest moim asystentem.

SWIFT: — Cześć.

FRANKENSTEIN: — Doktor Little jest lekarzem z Vermont. Był tu akurat niedaleko i postanowił nas odwiedzić.

LITTLE: — Co pan słyszy w słuchawkach?

SWIFT: — Wszystko, co się dzieje w pokoju pacjentki. — (Podaje Little’owi słuchawki) — Bardzo proszę, pan jest naszym gościem.

LITTLE: (Wsłuchując się) — Nic nie słychać.

SWIFT: — Ją teraz czeszą. Jest tam u niej kosmetyczka. Zawsze jest cicho podczas czesania. — (Bierze od Little’a słuchawki).

FRANKENSTEIN (do Swifta): — Powinniśmy pogratulować naszemu młodemu gościowi.

SWIFT: — Z jakiej okazji?

LITTLE: — Słuszne pytanie. Właśnie: z jakiej okazji?

FRANKENSTEIN: — Słyszałem o wielkim zaszczycie, jaki pana spotkał.

LITTLE: — Ale obawiam się, że ja nie słyszałem.

FRANKENSTEIN: — Pan jest tym doktorem Little, który w ubiegłym miesiącu w ankiecie pisma „Kobieta i Dom” został wybrany Lekarzem Domowym Roku?

LITTLE: — Tak… to prawda. Nie mam pojęcia, jakim cudem do tego doszło. Ale jeszcze bardziej zdumiewa mnie fakt, że wie o tym człowiek z pańską pozycją.

FRANKENSTEIN: — Co miesiąc czytam „Kobietę i Dom” od deski do deski.

LITTLE: — Naprawdę?

FRANKENSTEIN: — Mam tylko jedną pacjentkę, panią Lovejoy. A pani Lovejoy czytuje właśnie „Kobietę i Dom”. W zeszłym miesiącu był o panu artykuł. Pani Lovejoy bez przerwy powtarzała: „Cóż to musi być za wspaniały młody człowiek. Taki wyrozumiały”.

LITTLE: — Uhm.

FRANKENSTEIN: — I oto jest pan we własnej osobie. Mogę się założyć, że ona do pana napisała.

LITTLE: — Owszem.

FRANKENSTEIN: — Ona pisuje rocznie tysiące listów i tysiące listów dostaje. Jest świetną korespondentką.

LITTLE: — Czy ona jest… ogólnie rzecz biorąc, wesoła?

FRANKENSTEIN: — Jeśli nie jest, to zawsze z naszej winy. Kiedy czuje się nieszczęśliwa, to znaczy, że tu na dole pokpiliśmy sprawę i coś nie działa właściwie. Mniej więcej miesiąc temu była w złym nastroju. Okazało się, że nawalił tranzystor bipolarny w pulpicie sterowniczym. — (Sięga Swiftowi przez ramię i manipuluje przy pulpicie. Aparatura przestawia się powoli). — O, teraz na przykład przez parę minut będzie w depresji. — (Znów zmienia ustawienie aparatury). — A teraz bardzo szybko zrobi się znacznie weselsza niż poprzednio. Będzie szczebiotała jak ptaszek.

LITTLE bezskutecznie usiłuje ukryć zgrozę. Przebitka na pokój pacjentki, pełen kwiatów, bombonierek i książek. Pacjentką jest SYLWIA LOVEJOY, wdowa po multimilionerze. To, co z niej zostało, jest właściwie tylko głową połączoną z rurkami i przewodami, wpuszczonymi w otwór w podłodze, ale to okazuje się dopiero później. Pierwsze ujęcie stanowi zbliżenie, na którym widać stojącą za Sylwią GLORIĘ, urodziwą kosmetyczkę. SYLWIA jest wzruszająco przystojną starszą panią, niegdyś znaną pięknością. Teraz płacze.

SYLWIA: — Gloria…

GLORIA: — Słucham panią?

SYLWIA: — Wytrzyj te łzy, zanim ktoś wejdzie i je zobaczy.

GLORIA (sama bliska płaczu): — Dobrze, proszę pani. (Wyciera łzy chusteczką ligninową i sprawdza, jaki jest tego efekt). — No już, już.

SYLWIA: — Zupełnie nie wiem, co mi się stało. Nagle zrobiło mi się tak smutno, że nie mogłam się powstrzymać.

GLORIA: — Każdy musi czasami popłakać.

SYLWIA: — Już mi to przechodzi. Czybyś powiedziała, że dopiero co płakałam?

GLORIA: — Ależ skąd! — (Nie jest w stanie już dłużej panować nad własnymi łzami. Idzie do okna, żeby Sylwia nie widziała, że płacze. Kamera cofa się ukazując klinicznie schludną ohydę głowy, przewodów i rurek. Głowa wsparta jest na trójnogu. W miejscu, w którym powinna być klatka piersiowa, zwisa czarna skrzynka z migającymi kolorowymi światełkami. W zasięgu rąk stoi stolik, a na nim papier, pióro, częściowo rozwiązana krzyżówka i pękaty woreczek z robótką. Z woreczka wystają druty i nie dokończony sweter. Nad głową Sylwii wisi mikrofon).

SYLWIA (wzdychając): — Myślisz sobie na pewno, że jestem stara idiotka. — (Gloria, niezdolna dobyć głosu, potrząsa głową). — Gloria, ty jesteś?

GLORIA: — Jestem.

SYLWIA: — Czy coś się stało?

GLORIA: — Nie.

SYLWIA: — Jesteś moim prawdziwym przyjacielem, Glorio. Chcę, żebyś wiedziała, że czuję to całym sercem. Jestem do ciebie głęboko przywiązana.

GLORIA: — Ja panią też bardzo lubię.

SYLWIA: — Gdybyś kiedykolwiek miała kłopoty, w których mogłabym ci pomóc, mam nadzieję, że mi powiesz.

GLORIA: — Oczywiście, że powiem.

HOWARD DERBY, szpitalny listonosz, wkracza ze stertą listów. Jest to trochę stuknięty stary wesołek.

DERBY: — Listonosz! Listonosz!

SYLWIA (rozpromienia się): — Listonosz! Dzięki Bogu.

DERBY: — Jak się dziś czuje nasza pacjentka?

SYLWIA: — Jeszcze przed chwilą byłam bardzo smutna. Ale teraz, jak cię zobaczyłam, jestem wesoła jak szczygieł.

DERBY: — Dzisiaj mamy pięćdziesiąt trzy listy. Jeden nawet z Leningradu.

SYLWIA: — W Leningradzie jest taka jedna niewidoma. Biedactwo. Straszne biedactwo.

DERBY (rozkładając listy w wachlarz i czytając stemple): — Zachodnia Wirginia, Honolulu, Brisbane, Australia…

SYLWIA wybiera na chybił—trafił jedną kopertę.

SYLWIA: — Wheeling, Zachodnia Wirginia. Zaraz, kogo ja znam w Wheeling? — (Wprawnie otwiera kopertę swoimi mechanicznymi rękami, czyta): — „Droga pani Lovejoy, Pani mnie nie zna, ale ja właśnie przeczytałam o Pani w »Reader’s Digest« i nie mogę powstrzymać łez”. „Reader’s Digest”? Mój Boże, przecież ten artykuł ukazał się czternaście lat temu. A ona go właśnie przeczytała?

DERBY: — „Reader’s Digest” jest niezniszczalny. Ten numer, co leży u nas w domu, ma chyba z dziesięć lat. Zawsze go czytam, jak chcę się podnieść na duchu.

SYLWIA (czytając dalej): — Już nigdy w życiu, bez względu na to, co mnie spotka, nie będę narzekała. Pół roku temu, kiedy mój mąż najpierw zastrzelił swoją przyjaciółkę, a potem sam palnął sobie w łeb, myślałam, że człowiek nie może być już bardziej nieszczęśliwy. Zostawił mnie z siedmiorgiem dzieci i ośmioma ratami do zapłacenia za Buicka Roadmastera, który miał trzy kapcie zamiast opon i nawalony wał korbowy. Ale kiedy przeczytałam o Pani, pomyślałam sobie, że jednak jestem bardzo szczęśliwa.” Czy to nie uroczy list?

DERBY: — Bardzo.

SYLWIA: — Jest jeszcze postscriptum: „Proszę szybko przychodzić do zdrowia, słyszy Pani?” — (Odkłada list na stół). — Czy jest może coś z Vermont?

DERBY: — Z Vermont?

SYLWIA: — W ubiegłym miesiącu, kiedy byłam w depresji, napisałam list, niestety bardzo głupi, egoistyczny i pełen rozczulania się nad sobą, do młodego lekarza, o którym przeczytałam w ,,Kobiecie i Domu”. Bardzo się tego wstydzę. Żyję w ciągłym strachu, co on mi odpisze — o ile w ogóle odpisze.

GLORIA: — A cóż on może odpisać?

SYLWIA: — Może mi napisać o prawdziwym ludzkim cierpieniu, o ludziach, którzy nie mają co do garnka włożyć, tak biednych, że nigdy w życiu nie byli u lekarza. I cóż wobec tego znaczę ja — z całą pomocą, jakiej doznałam, czułą troską, jaką jestem otoczona, i najnowszymi zdobyczami nauki, z których korzystam.

Przebitka na korytarz przed pokojem Sylwii. Na drzwiach widać napis: TUTAJ WCHODŹ ZAWSZE Z UŚMIECHEM! Frankenstein i Little mają właśnie wejść.

LITTLE: — Ona tam jest?

FRANKENSTEIN: — Te jej części, których nie ma na dole.

LITTLE: — Mam nadzieję, że wszyscy przestrzegają tego polecenia.

FRANKENSTEIN: — To należy do terapii. Leczymy całego pacjenta.

GLORIA wychodzi z pokoju, starannie zamyka za sobą drzwi i wybucha głośnym płaczem.

FRANKENSTEIN (do Glorii z niesmakiem): — Jakżeż to można tak głośno płakać? Co się znów stało?

GLORIA: — Doktorze Frankenstein, niech pan jej pozwoli umrzeć. Na miłość boską, niech pan jej pozwoli umrzeć!

LITTLE: — Czy to jest jej pielęgniarka?

FRANKENSTEIN: — Jest za głupia na to, żeby być pielęgniarką! Zasmarkana kosmetyczka. Dostaje sto dolarów tygodniowo za to, że dba o twarz i włosy pacjentki. — (Do Glorii): — Przegrałaś, złotko. Masz tę posadkę z głowy.

GLORIA: — Co?

FRANKENSTEIN: — Bierz swój czek i zjeżdżaj!

GLORIA: — Jestem jej najbliższą przyjaciółką.

FRANKENSTEIN: — Napisz do niej parę słów.

GLORIA: — Jestem jej jedyną przyjaciółką.

FRANKENSTEIN: — Ładna przyjaciółka! Dopiero co prosiłaś mnie, żebym ją zabił.

GLORIA: — Owszem, w imię miłosierdzia.

FRANKENSTEIN: — Taka jesteś pewna, że istnieje niebo? Chcesz ją tam jak najprędzej posłać, po skrzydełka i harfę pewnie, co?

GLORIA: — Wiem w każdym razie, że istnieje piekło. Widziałam je. O, tam. A pan jest jego wielkim wynalazcą.

FRANKENSTEIN (urażony, odpowiada dopiero po chwili): — Boże, jakie głupstwa ludzie nieraz wygadują.

GLORIA: — Czas wreszcie, żeby przemówił ktoś, kto ją naprawdę kocha.

FRANKENSTEIN: — Kocha.

GLORIA: — Pan nie ma pojęcia, co to słowo znaczy.

FRANKENSTEIN: — Kocha — (bardziej do siebie niż do niej). — Czy ja mam żonę? Nie. Czy mam kochankę? Nie. Kochałem w życiu tylko dwie kobiety — matkę i tę tutaj. Matki nie byłem w stanie uchronić przed śmiercią. Właśnie skończyłem medycynę, kiedy konała na raka. „Okay, mądralo, powiedziałem sobie, jesteś ważny doktor z Heidelbergu, zobaczymy, czy potrafisz .uratować swoją matkę od śmierci”. Wszyscy mi mówili, że sprawa jest beznadziejna, a ja na to, że głowy nie dam, ale postaram się coś dla niej zrobić. Ostatecznie uznali, że jestem stuknięty, i wsadzili mnie na jakiś czas do czubków. Kiedy wyszedłem, już nie żyła. Dokładnie tak, jak przepowiedzieli wszyscy mądrzy ludzie. Ale ci wszyscy mądrzy ludzie nie wiedzieli jednej rzeczy: jakich cudów potrafi dokonać technika; ja też wtedy nie wiedziałem, ale miałem się o tym przekonać. Wstąpiłem więc do Instytutu Techniki Massachusetts i przez sześć długich lat studiowałem mechanikę, elektryczność i chemię. Mieszkałem na strychu. Odżywiałem się czerstwym chlebem i serem, którego używają do pułapek na myszy. Kiedy opuściłem instytut, powiedziałem sobie: „No cóż, chłopcze, najprawdopodobniej jesteś w tej chwili jedynym facetem na świecie mającym dostateczne wykształcenie, by uprawiać medycynę dwudziestego wieku.” Zacząłem pracować w Klinice Curleya w Bostonie. Pewnego dnia przywieźli tę kobietę: na zewnątrz piękna, ale w środku — szmelc. Dosłownie skóra zdjęta z mojej matki. Była wdową po człowieku, który jej zostawił pięćset milionów dolarów. Nie miała żadnej rodziny. Mądrzy ludzie i tym razem powiedzieli: „Ta kobieta musi umrzeć”. A ja im na to: „Zamknijcie się i posłuchajcie. Ja wam powiem, co zrobimy”.

Cisza.

LITTLE: — Pasjonująca historia.

FRANKENSTEIN: — To jest historia o miłości. — (Do Glorii): — Ta love story zaczęła się na długie lata przed twoim urodzeniem, ty specjalistko od kochania. I trwa w dalszym ciągu.

GLORIA: — W zeszłym miesiącu prosiła mnie, żebym jej przyniosła pistolet, chciała odebrać sobie życie.

FRANKENSTEIN: — I ty myślisz, że ja o tym nie wiem? — (Wycelowując w Little’a duży palec): — A w zeszłym miesiącu napisała do niego list, w którym prosiła: „Doktorze, jeśli pan ma serce, niech pan mi przywiezie odrobinę cyjanku”.

LITTLE (zdumiony): — To pan o tym wiedział? Pan… pan czyta jej korespondencję?

FRANKENSTEIN: — Musimy wiedzieć, co ona naprawdę myśli. Mogłaby nas oszukiwać, po prostu udawać, że jest szczęśliwa. Mówiłem panu o tej awarii tranzystora bipolarnego w ubiegłym miesiącu. Gdybyśmy nie czytali jej korespondencji i nie słuchali tego, co mówi do takich różnych półgłówków, jak ta tutaj, moglibyśmy w ogóle nie wiedzieć, że cokolwiek nawaliło. — (Urażony do żywego) — Niech pan tam wejdzie. Niech pan zostanie tak długo, jak pan sam uzna za stosowne, i niech pan ją pyta, o co chce. A potem proszę mi powiedzieć szczerze: czy zastał pan tam kobietę szczęśliwą, czy kobietę w piekle.

LITTLE (z wahaniem): — Ja…

FRANKENSTEIN: — No, niech pan wchodzi! Bo ja mam tu jeszcze to i owo do powiedzenia naszej miss roku, szanownej pannie Mizerykordii. Chciałbym jej pokazać ciało, które od lat przebywa w trumnie, niech zobaczy, jaka ładna jest śmierć, której tak pragnie dla swojej przyjaciółki.

LITTLE zastanawia się, co by tu powiedzieć, w końcu wyrazem twarzy daje do zrozumienia, że chce być lojalny w stosunku do wszystkich. Wchodzi do pokoju pacjentki. Przebitka na pokój. Sylwia jest sama, odwrócona tyłem do drzwi.

SYLWIA: — Kto tam?

LITTLE: — Przyjaciel. Ktoś, do kogo pani napisała list.

SYLWIA: — To może być każdy. Chciałabym pana zobaczyć. — (Little pokazuje się jej. Sylwia ogląda go od stóp do głów z rosnącą sympatią.) — Doktor Little, lekarz domowy z Vermont.

LITTLE (kłaniając się lekko): — Jak pani zdrowie, pani Lovejoy?

SYLWIA: — Czy przywiózł mi pan cyjanek potasu?

LITTLE: — Nie.

SYLWIA: — I tak bym go dziś nie wzięła. Taki cudowny dzień. Nie chciałabym go stracić, ani jutra. Czy przyjechał pan na białym koniu?

LITTLE: — Niebieskim Oldsmobilem.

SYLWIA: — A co z pana pacjentami, którzy tak pana kochają i potrzebują?

LITTLE: — Zastępuje mnie inny lekarz. Ja mam tydzień urlopu.

SYLWIA: — Ale nie z mojego powodu?

LITTLE: — Nie.

SYLWIA: — Bo ja miewam się bardzo dobrze. Widzi pan, w jakich cudownych jestem rękach.

LITTLE: — Właśnie.

SYLWIA: — Co jak co, ale drugi lekarz naprawdę mi nie jest potrzebny.

LITTLE: — Jasne.

Cisza.

SYLWIA: — Ale chciałabym mieć kogoś, z kim mogłabym porozmawiać o śmierci. Pan pewnie widział niejedną śmierć, prawda?

LITTLE: — Owszem.

SYLWIA: — I dla niektórych była ona błogosławieństwem?

LITTLE: — Przynajmniej tak mówili.

SYLWIA: — Ale pan sam tak nie mówi?

LITTLE: — Z zawodowego punktu widzenia biorąc, lekarz nie powinien tak mówić.

SYLWIA: — A dlaczego ludzie utrzymują czasem, że śmierć jest błogosławieństwem?

LITTLE: — Ponieważ cierpią i nie można im pomóc za żadne pieniądze, przynajmniej im dostępne. Albo są upośledzeni umysłowo. Brak im piątej klepki, której nie mogą odzyskać.

SYLWIA: — Za żadne pieniądze.

LITTLE: — O ile wiem, nie ma w tej chwili możliwości wyżebrania, pożyczenia czy ukradzenia sztucznego mózgu dla kogoś, kto go stracił. Gdybym zapytał o to doktora Frankensteina, powiedziałby mi na pewno, że to sprawa niedalekiej przyszłości.

SYLWIA: — Bo to jest sprawa niedalekiej przyszłości.

LITTLE: — Mówił to pani?

SYLWIA: — Zapytałam go wczoraj, co będzie, jak mi wy siądzie mózg. Był bardzo pogodny. Powiedział, żebym sobie nie łamała nad tą sprawą mojej ślicznej główki. „Sforsujemy most, kiedy do niego dojdziemy”, powiedział. — (Pauza) — Mój Boże, te wszystkie mosty, które już przekroczyłam!

Przebitka na pokój ze sztucznymi organami, jak na początku. Za pulpitem sterowniczym siedzi Swift. Wchodzą Frankenstein i Little.

FRANKENSTEIN: — Zrobił pan pełną rundę i jesteśmy z powrotem w punkcie, z którego pan wyszedł.

LITTLE: — I w dalszym ciągu mam do powiedzenia tylko to, co na początku: „Mój Boże, mój Boże”.

FRANKENSTEIN: — Trochę trudno będzie po tym wrócić do pańskiej terapii opartej na aspirynie i pigułkach przeczyszczających, co?

LITTLE: — Tak. — (Przerwa). — Która z tych rzeczy jest najtańsza?

FRANKENSTEIN: — Najprostsza. Cholerna pompa.

LITTLE: — Ile może teraz kosztować serce?

FRANKENSTEIN: — Sześćdziesiąt tysięcy dolarów. Są zresztą tańsze i droższe. Ale te tanie są nic niewarte. A...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin