PAWEŁ JASIENICA
Po piętnastu latach od śmierci Pawła Jasienicy wciąż nie znamy całości jego dzieła. W wyniku osobliwej polityki wydawniczej podtrzymuje się pozory stałej obecności twórczości Jasienicy na rynku czytelniczym; wszak uchylony został zakaz publikacji, jakim przez wiele lat obłożono już nie pojedyncze utwory pisarza, lecz wszystko, cokolwiek napisał. Nie naprawiona została (czy to zresztą w ogóle było możliwe?) krzywda, uczyniona jemu i jego dobremu imieniu, ale książki Jasienicy, ostatnio nawet z nieco większą częstotliwością, są wydawane.
Do tej pory nie doczekała się jednak edycji najbardziej osobista, niedokończona wypowiedź pisarza - „Wspomnienia”. Publikacja wybranych fragmentów w „Przeglądzie Katolickim (według kryteriów przede wszystkim „cenzuralności”) nie może zastąpić wydania pełnego tekstu.
„Wspomnienia” Pawła Jasienicy publikujemy na podstawie jednego z odpisów. Nie mieliśmy możliwości skolacjonować go z maszynopisem autorskim (jeżeli taki istnieje; Jasienica pracował nad „Wspomnieniami” w ostatnich miesiącach życia).
WEZWANIE
DZIĘKUJEMY REDAKCJI „WEZWANIA” ZA UDOSTĘPNIENIE TEKSTU
Poniedziałek, 5 stycznia 1970 roku
To musiał być wczesny wieczór: z góry padało już na stół silne światło lampy naftowej, lecz nas z bratem jeszcze nie zapędzono do łóżek. A może rodzice nie mieli wówczas głowy po temu? Pochyleni nad jakimś papierem, nad listem czy gazetą, debatowali zawzięcie. Zahaczyły mi się o pamięć ich słowa dotyczące tajemniczych spraw - zamarzniętej rzeki, przerębli w pobliżu mostu, czyjegoś kalosza porzuconego na lodzie.
Łatwo mi dzisiaj rozszyfrować znaczenie owych urywków wspomnień, bez błędu dopasować tamten wieczór do chronologii wydarzeń powszechnie uznawanych za historyczne, nawet za „wstrząsające światem”. Był to po prostu sam początek roku 1917, któryś z jego najpierwszych dni. Polska para inteligencka, zamieszkała w miasteczku Maksaticha guberni twerskiej Imperium Rosyjskiego, roztrząsała świeżo otrzymaną wiadomość o gwałtownej śmierci Grzegorza Rasputina. - Stary porządek pękał o własnych siłach.
Upłynęło pięćdziesiąt trzy lata (znowu jest wczesny wieczór styczniowy, wigilia Trzech Króli), szmat czasu wystarczająco rozległy by móc stwierdzić, że wbrew gromkim zapowiedziom pewnego wieszcza „kobyła historii” wcale nie została zajeżdżona. Ruszyła wtedy ostro z miejsca, wzięła sporo barier, lecz i zawlekła niektórych, imponująco zresztą licznych swych pasażerów w regiony zjawisk osobliwych, z filozoficznego punktu widzenia zdecydowanie zabawnych.
Rozpocząwszy przed dwoma miesiącami siódmy krzyżyk, zasiadłem oto do pisania mej dwudziestej pierwszej książki, czyli pamiętnika. Cóż bardziej normalnego u literata, który od najwcześniejszego dzieciństwa przejawiał nałogowe zainteresowanie dla historii, w jej zakresie odbył studia uniwersyteckie, poświęcił jej większość swych wspomnianych przed chwilą wypracowań i był świadkiem interesujących zjawisk dziejowych? W pewnych okolicznościach postępowanie logiczne może się okazać karygodną lekkomyślnością. Nie wiem, nikt nie może mi zaręczyć, jaki będzie los tych pokrytych pismem kartek, czemu i komu one posłużą. Mój dom wcale nie jest moją twierdzą. Nie jestem panem szuflady własnego biurka.
Pisarzowi nie przysługuje dziś w Polsce swoboda twórczości. W pełni cieszą się za to czynniki polityczne.
W lutym 1968 roku trzej starsi panowie - Zygmunt Mycielski, Juliusz Żuławski i autor tej książki - zastanawiali się wspólnie nad potrzebą i sensem wysłania do przewodniczącego Rady Państwa listu, protestującego przeciwko zdjęciu ze sceny „Dziadów” Mickiewicza. Szacowni gentelmeni debatowali przez cały wieczór, następnego zaprosili do swego grona jeszcze jednego rówieśnika, Jerzego Andrzejewskiego oraz przedstawiciela pokoleń młodszych, pięćdziesięcioletniego Pawła Hertza. Rozprawiano, wypito sporo kawy, sporządzono projekty listu i postanowiono ostatecznie nic nie pisać. Wkrótce potem swoboda twórcza zatriumfowała w Warszawie i w całej Polsce. Prasa poinformowała naród o rzeczowej naradzie, odsłoniła jej złowrogi charakter. Z kameralnej, w czterech ścianach prowadzonej i jałowej w rezultacie rozmowy kilku osób uczyniła fragment spisku, mającego na celu zamach stanu, zmianę ustroju oraz inne okropności.
Quae cum ita sint... do czegóż posłużyć może bezbronny maszynopis pamiętnika, którego autor mniema skromnie, że skoro wolno mu mieć prywatny pogląd na czyny i poziom moralny króla Dawida, to tym bardziej na fakty oglądane własnymi oczami? Oczywiście do wykazania, że walka ideologiczna nie tylko trwa, lecz rozpala się groźnie, co wymaga wzmożenia czujności, zdrowego morza na odwilżowe miazmaty. - Posłuch wobec pisarskiego powołania może się niekiedy okazywać czynnością podobną do sączenia oliwy w tryby mechanizmu represji. W lutym 1968 roku tak zwane czynniki nie chciały przyjąć do wiadomości, że protest literatów przeciwko konfiskacie „Dziadów” nie był sprawą polityki, ale sumień. Po rozgadanym lutym nastąpił nacechowany namacalnym konkretem marzec.
Jesienią 1967 roku uczestniczyłem, jako mąż zaufania oskarżonej, w toczonym przy drzwiach zamkniętych, lecz mimo to głośnym na cały kontynent procesie Niny Karsow. Wśród należących do niej papierów znalazły organa śledcze pamiętnik, zaopatrzony na wstępie zastrzeżeniem: do opublikowania w dwadzieścia lat po śmierci autorki. Prokurator uznał to za kamuflaż, samo zaś pismo za materiał przeznaczony do natychmiastowego wywiezienia za granicę w celu drukowania, szkalowania, walki... Na próżno obrońcy - Jan Olszewski i Władysław Siła - Nowicki - wywodzili, że tego rodzaju praktyki, same w sobie niesłuszne i krzywdzące, mogą się w dodatku fatalnie odbić na rozwoju literatury pamiętnikarskiej w Polsce.
Michał Bobrzyński ujemnie oceniał antyukraińskie pomysły generała Tadeusza Rozwadowskiego. Szkodzenie wybitnemu żołnierzowi nie interesowało go jednak, skoro zabronił ogłaszania pamiętnika wcześniej niż w ćwierćwiecze po zgonie autora. Jakoż wydrukowano książkę wtedy, gdy Rozwadowskiemu wszystkie sprawy tego padołu były już od dawna obojętne. Za to wspomnienia galicyjskiego namiestnika nie utraciły znaczenia dla kultury polskiej. Nie przegrała ona na tym, że ekscelencja był samowładnym panem szuflad we własnym biurku.
Minister Kazimierz Świtalski zastrzegł przed śmiercią stanowczo, że jeśli memuary jego mają być ogłoszone, to tylko jako całość. W „Kulturze” warszawskiej ukazały się ich wybrane fragmenty, uzyskane drogą... urzędową.
Znałem takiego, który jesienią 1944 roku, wylądowawszy po rozmaitych przygodach u gospodarza w białostockim, w chwilach wolnych od troski o bydło tudzież od innych zatrudnień parobczańskich, zajął się utrwalaniem piórem swych przeżyć. Był oficerem zawodowym, zrzutkiem - „cichociemnym”, konspiratorem i partyzantem. Którejś nocy funkcjonariusze sowieckiego KGB położyli rękę na zapisanych brulionach, no i na ich autorze. Obiło mi się później o uszy, że kopał on węgiel w stronach niezbyt odległych od Bieguna Północnego.
Tego rodzaju przygody już nie grożą pamiętnikarzom. Jeśli nawet wszystko lub' niemal wszystko zostało u nas po staremu, to jest niewątpliwie wykonywane łagodniej. Nie może to jednak uwolnić od lęku o los własnej pisaniny. System, któremu zagrażają dziś wyłącznie konsekwencje jego własnych błędów, pielęgnuje i nieustannie podsyca mit wszechstronnego zagrożenia. Swobodne wywody i oceny pisarskie mogą posłużyć za pożywkę propagandzie wrogiej wszelkiej swobodzie myśli, nagonkom uprawianym w dodatku przez miernoty, którym cenzura prewencyjna i policyjny zakaz stwarzają jedyną szansę życiową.
Poranek 29 lutego 1968 roku, który to dzień przeszedł do historii jako data protestacyjnego zebrania literatów warszawskich, poranek ten spędziłem na Cmentarzu Powązkowskim, samotnie. Było to zaiste najbardziej właściwe miejsce do rozmyślań o tym, co miało się odbyć wieczorem. Nie łudziłem się ani przez chwilę, nie wierzyłem w doraźnie pomyślny skutek protestu. Co razem wzięte wcale nie. zwalniało od dotkliwie odczuwanego obowiązku. Z własnej inicjatywy, nie naradzając się z nikim, postanowiłem poprzednio, że wystąpię, złożę wniosek o tajne głosowanie, a w przemówieniu podniosę między innymi sprawę antysemityzmu. Nic to nie pomoże, niczemu nie zapobiegnie, lecz zgodne będzie z tą najprostszą i najbardziej słuszną filozofią życiową, która nakazuje przestrzegać przyzwoitości.
Podobne, w ogólnych zarysach, myśli snują mi się po głowie i teraz, kiedy nareszcie zdecydowałem się posłuchać głosu przemawiającego we mnie od lat, od wielu lat, podjąć ryzyko, które nie jest niestety moim ryzykiem osobistym tylko. Wierność samemu sobie na pewno jest obowiązkiem pisarza, trzeba ulegać przymusowi wewnętrznemu. A w dodatku - kto jest z wykształcenia historykiem ten powinien znać cenę pamiętnikarskich wyznań... nawet obciążonych „przekleństwem subiektywizmu”, nawet kłębiących się od mniemań mylnych. „Dłużej klasztora niźli przeora”. Niechże przyszli lokatorzy nadwiślańskiego konwentu, gdy już ustaną nas dzisiaj trapiące, mało powabne monachomachie, zyskają jedną więcej okazję do wyrozumiałych - miejmy nadzieję! - rozważań, do utwierdzania się w zbawiennym przekonaniu, że „quantilla sapientia regitur mundus” - nikła mądrość światem rządzi. Do takiego bowiem wniosku doszedł autor tej książki, którego żywot przypadł na czasy historii skondensowanej, jak nigdy jeszcze.
Bo trudno dopatrzeć się innego niż klanowo użytkowy sens w przyczynach omówionych przed chwilą lęków i zahamowań. Polityczni włodarze utracili miarę nie tylko szkód, wyrządzanych ogółowi, więc samym sobie również, lecz i własnej śmieszności. Wygody administracyjne, możność niekontrolowanego przez plebs smakowania władzy i pożywania jej owoców wydają im się dobrem najwyższym. Z tego to powodu literatura spełniać winna funkcje, które Stefan Żeromski w fantastycznej zresztą opowieści przypisał bardom, otaczającym średniowiecznego monarchę: „A pieśń jasnego pana za nogi obłapia, czołem mu bije...”
Zasiadłem więc do pracy pamiętnikarskiej, nie mając żadnych zapisek osobistych, niczego co przypominałoby dziennik. Przechowuję, owszem, notatniki z wypraw reporterskich oraz zagranicznych. Stwierdzenie, że tego dnia zwiedzałem wykopaliska w Wiślicy, innego bawiłem w Szanghaju, a jeszcze innego w Tours to materiał w miarę istniejących warunków neutralny, względnie bezpieczny. Wprawdzie pewien podający się za literata macher polityczny twierdził publicznie, iż nie wybrałem wolności, powróciłem do Polski, aby w porozumieniu ze syjonistami siać w niej uplanowany zbrodniczo zamęt, ale niszczenie owych notatników byłoby ostrożnością przesadną, skoro w sanktuarium Ministerstwa Spraw Wewnętrznych leży paszport, stwierdzający moją obecność we Francji i w Anglii akurat podczas „wojny sześciu dni”.
Nigdy nie interesowały mnie tak zwane dzienniki pisarskie, głoszące, że autor spacerował o zachodzie słońca nad potokiem Nasiczeńskim na przykład, rozmyślał o „Doktorze Faustusie”, wołał w duchu: cóż za głębie!, i uznał za konieczne przekazać tę wiadomość potomnym.
Notatek dotyczących umówionych czy też c' „tych spotkań i rozmów z ludźmi, faktów i ich ocen unikałem jak ognia. Ileż było trwogi w Warszawie, kiedy aresztowany został Jerzy Kornacki, któremu przyszła do głowy działalność opozycyjna, polegająca na masowym rozsyłaniu anonimów nasyconych i przesyconych mało wybredną pornografią. Na same epistoły wzruszano ramionami, całkiem inne sentymenty wzbudzała wiadomość o skonfiskowanym Kornackiemu dzienniku, który zawierał podobno systematycznie co wieczór spisywane relacje konkretne, takie z nazwiskami oraz ze streszczeniem tego, co kto myśli i mówi. Jeden z bliskich mi ludzi miał niewczesny zwyczaj króciutkiego notowania w kalendarzyku kieszonkowym rozmaitych swoich spotkań i pogawędek, a lubił je bardzo. Przy właściwej okazji zabrano mu książeczkę, awansując ją tym samym do rzędu materiałów urzędowych. Żal było patrzeć na człowieka przygniecionego poczuciem odpowiedzialności moralnej za to, co stać się może.
Sądzę, że spełniłem obowiązek historyka ostrzegając ewentualnego czytelnika, wskazując okoliczności, które osłabiają wartość dowodową niniejszego pamiętnika. Zabieram się do pracy, skazany na posługiwanie się pamięcią, wycinkami prasowymi i temu podobnym materiałem pomocniczym. Nie mogło być inaczej.
Muszę jednak wspomnieć, że posiadałem coś w rodzaju pamiętnika, spisanego na gorąco, ze świeżej pamięci. Było tego dobrego z dziesięć grubych brulionów. Po wyjściu z więzienia w roku 1943 spaliłem je i starannie wymieszałem popiół. W porę to zrobiłem. Wkrótce potem ksiądz, który je przechowywał, niepoprawny głosiciel nonkonformistycznych kazań, został aresztowany, osądzony i pożegnał się z wolnością na parę lat. Szkoda relacji z końcowych dni dziejów Armii Krajowej na Wileńszczyźnie, z wydarzeń wojny domowej na Podlasiu w roku 1944 i 1945, z działań brygady „Łupaszki”. Byłaby pewnie cennym materiałem dla historyka każdej barwy politycznej. Gdyby jednak popadła w urzędowe ręce i to wtedy, w tak zwanym minionym okresie... Najbardziej łagodna perspektywa to możność sprawdzenia przy jej pomocy zeznań, składanych w śledztwie przez dziesiątki albo i setki ludzi (a także szczerości tych licznych, co się poprzednio ujawnili). Zapobiegł temu ogieniek rozpalony w żelaznym piecyku, zwanym w Warszawie „kozą”.
Kiedy starannie mieszałem w nim popiół ożogiem, miałem już za sobą kawałek przemierzonej nowej drogi życiowej, byłem od lat paru dość znanym w Polsce publicystą. Znaczy to także, iż rozpocząłem zaprawę w praktyce, która musi tu być wspomniana jako jedna więcej okoliczność usposabiająca nieufnie wobec tego pamiętnika.
Minie wkrótce dwudziesta czwarta rocznica mej zawodowej pracy literackiej. Przez cały ten czas nie napisałem ani jednej stronicy swobodnie. Kreśleniu każdego zdania towarzyszyła świadomość istnienia cenzury prewencyjnej. Ludzie twierdzą, że osiągnąłem znaczną biegłość w pisaniu między wierszami. Ileż wysiłku włożyłem w czynność poniżającą - w wymijanie przewidywanych zahaczeń, niebezpieczeństw takiej mowy, co jasno wyraża myśl. Moje książki nie zawierają kłamstw. Mieszczą się w nich moje własne poglądy... wygłoszone oględnie, lub cząstkowo. Istnieje oczywiście mnóstwo tematów, których nie poruszyłem, aczkolwiek należało. Dzisiaj, przy tym pamiętniku, o którego książkowym wydaniu nawet nie marzę, zatrważa mnie ów długoletni trening w oględności. Nawyki zapaść mogły w podświadomość, teoria odruchów warunkowych, przeistaczających się niekiedy w bezwarunkowe, podsuwa przewidywania mało pochlebne dla pisarskich ambicji. Trudno zepchnąć z siebie... ależ nie!: wyrzucić z własnego wnętrza balast ćwierćwiecza. Tym trudniej, że nie sposób samego siebie do końca skontrolować.
Tego rodzaju wyznania to niezbyt przyjemny start wspomnień. Ale co lepiej, przyznać się otwarcie do wiedzy o nędzy własnej sytuacji, czy zaczynać od tajenia prawdy, czyli - mutatis mutandis - od kłamstwa?
Nie zamierzam roztkliwiać się nad samym sobą, podobny do mego, albo i znacznie cięższy los jest udziałem mnóstwa ludzi zamieszkałych w centrum i na wschodzie Europy, w zasięgu mocy lub politycznego promieniowania kraju, który już za moich czasów wysadził się na taką osobliwość, jak afera wzmiankowanego Grzegorza Rasputina. Wszyscy razem wzięci jesteśmy ofiarami absurdu w postaci czystej. Dziś, w roku 1970, nie można już wątpić, że system komunistyczny osiągnąłby znacznie więcej i funkcjonował bez porównania lepiej, gdyby nie metoda trzymania „myśli w obcęgach”. Korzystałby z dobrodziejstw prawdy, sformułowanej dość dawno przez Hugona Kołłątaja: „Mowa wolności jest całemu światu sympatyczna. Rozumie ją każdy człowiek”.
„O Rosjo, Rosjo! - pisał 24 sierpnia 1915 roku Czesław Jankowski. - Kiedyż nauczysz się robić w porę to, co we własnym twoim interesie musi być uczynione we właściwym czasie!”
Zabawiam się czasem rozmyślaniami o pewnych okolicznościach, które istniały grubo przed datą mego przyjścia na świat a mogły sprawić, że żyłbym i pisał w stronach mniej podległych ideologicznym dyktatom. Mój dziad po mieczu, Ludwik Beynar, uczestnik powstania styczniowego, uskoczył spod ręki Murawjewa do Francji, ożenił się w Tuluzie ze sfrancuziałą Hiszpanką Joanną Adelą Feugas. Ojciec matki, Wiktor Maliszewski, syn powstańca z 1830 roku i członka Wielkiej Emigracji, urodził się w Nantes. Uważał się za Polaka i mówił po polsku, lecz niektóre spółgłoski naszej mowy stanowiły dlań aż do zgonu u obstacle infranchissable. Obaj oni w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku przesiedlili się z powrotem w granice Imperium Rosyjskiego. Pierwszy zmarł jako poddany Aleksandra III, drugi doczekał Sowietów i zamknął oczy w tym samym roku, co Lenin.
Co bym robił i jakie teorie głosił, gdyby nie ich decyzja powrotu, gdyby M. Nicolas Beynar, mój rodzic, ożenił się avec Mile Helene Maliszewski, moją matką, nie w Kijowie, lecz w tymże Nantes? (Starszy brat dziada Ludwika, Teobald, żonaty dla odmiany z Rosjanką, pozostał w Tuluzie, a liczni jego potomkowie, Francuzi już d’origine, nie mają żadnych kłopotów z nazwiskiem, które pochodzi z Wielkiego Księstwa Litewskiego, ma podobno rodowód tatarski, ale i nad Garonną wymawia się gładko, może tam uchodzić za rodzime).
Więc co bym robił, zakładając, że miejsce urodzenia nie wpłynęłoby na zmianę mych zainteresowań i uzdolnień? Może rezydując po paryskich kawiarniach głosiłbym konieczność zburzenia aż do fundamentów cywilizacji konsumpcyjnej, jej obrzydliwych obyczajów i norm, a jednocześnie uznawał prawo do własnej szuflady za rzecz naturalną i oczekiwał od policji pilnej ochrony takowego.
„Głupstwo jest wieczne, głupstwo nie może umierać” - twierdził Słowacki, zapominając dodać, że jest również powszechne.
Dodać jeszcze muszę, że nigdy nie złorzeczyłem własnym dziadom za ich wiadome postanowienie. Jest to zapewne kwestia irracjonalnych sentymentów.
Urodziłem się w Rosji, tam spędziłem wczesne dzieciństwo. W domu mówiło się tylko po polsku, książek - sprowadzanych od p. Idzikowskiego z Kijowa - było zawsze sporo, zwłaszcza powieści historycznych. Mimo to, razu pewnego sprowokowałem w rodzinie straszliwy, chociaż krótkotrwały na szczęście skandal, a to na tle podejrzeń o wynarodowienie, o zaprzaństwo. Znam zresztą tę historię tylko z opowiadania rodziców, bo sam miałem wtedy coś ze cztery lata.
Pojechaliśmy do Kijowa, w odwiedziny do rodziny matki. Rezydowała tam, czuwała i stała na straży jej ciotka, Zofia Kamieńska, herbu Rawicz, stara już pani, a ściślej mówiąc: panna, uczestniczka powstania styczniowego, ubrana zawsze w czerń, z krzyżykiem ozdobionym koroną cierniową na szyi. Kiedy jej najmłodszy brat wyjeżdżał na posadę w głąb Rosji, babka Zofia wyszukała mu narzeczoną i ożeniła go prewencyjnie, żeby się czasem „z Moskiewicą” nie związał. Systematycznie odwiedzała spokrewnione domy i w lepiej sytuowanych konfiskowała przeczytane książki polskie, by je zawieźć uboższym familiantom. - Wy sobie możecie nowe kupić, a ich na to nie stać - mawiała. I oto wkraczając do mieszkania arcykapłanki odezwałem się, zapewne chcąc zrobić jej przyjemność i uprzedzić innych:
- A wot my wam, babuszka, gastiniec priwiezli.
Wyjaśnienia trwały krótko i zabrakło czasu, by spalić mą matkę na stosie. Ja sobie po prostu wyobrażałem, że mowę polską pojmują tylko rodzice, brat i nikt więcej na świecie. No, najwyżej jeszcze - i to piąte przez dziesiąte - służące, które budziły wśród Rosjan sensację haftem na koszuli, naszyjnikiem z korali, białym kożuchem, bo matka zawsze sprowadzała je z Ukrainy.
Zawiłości językowe należały jakoś u nas do tradycji. Dziad Ludwik po wyjeździe z Francji osiedlił się w Sankt Petersburgu, gdzie nieźle mu się powodziło, jako urzędnikowi towarzystwa asekuracyjnego. Jego teściowa mówiła tylko po hiszpańsku, małżonka - czyli moja babka - po hiszpańsku i francusku, służba bywała rosyjska. Przydała się ojcu ta zaprawa, kiedy kończył później we Francji wyższe studia agronomiczne i konserwatorium muzyczne, ale w wieku chłopięcym musiał pobierać lekcje polszczyzny, której w domu prawie nie słyszał.
Tekstu hymnu narodowego nauczono mnie na pamięć wcześnie, zanim zdążyłem dowiedzieć się czegoś na temat historii. Wstydziłem się jakoś zapytać o wyjaśnienie, ale nie mogłem pojąć, co właściwie ten bliżej mi nieznany pan Czarniecki robił na płocie. Dostojnego słowa „zabór” używa się w mowie potocznej, domowej, raczej rzadko, rzeczownik zaś we wszelkim względzie pospolity „zabor” co po rosyjsku płot.
Dzieciństwo spędzone w Rosji, wspomnienia sięgające czasów carskich, to pokusa dostosowania się do jednego z naszych narodowych obyczajów pamiętnikarskich. Kilka lat temu czytałem sentymentalną opowieść o tym, jak malowniczo wyglądała ceremonia froterowania posadzek w bardzo zamożnym domu polskim w Moskwie, celebrowana przez „artiel” brodatych, prawosławnych specjalistów. Inny memuarysta aż dotychczas wsłuchuje się w klaskanie kopyt czwórki zaprzężonej, kłusującej o wilgotnym poranku aleją brzozową, nie zapomina o pięknej pozycji stryjów i wujów, co sługiwali przeważnie w pułkach dragońskich lub huzarskich nawet, marną dolę piechoty odstępując chętnie kacapskiemu pogłowiu.
Nie będzie tu wierności wobec tej tradycji, której samo istnienie poniża nas głęboko. Sentymenty ludzi zamieszkujących uciskany „Kraj Przywiślański” to inna sprawa, ale w głębi Rosji sporo było takich Polaczków, którym smakował i szedł na zdrowie rosyjski chleb - zawsze z masłem, a często i z astrachańskim kawiorem - lecz którym cierpienia ludu rosyjskiego były całkowicie obojętne. Żyło się dobrze, mieszkało wygodnie, ciułając w dodatku ruble - te ówczesne dolary kontynentu europejskiego - a że okoliczny mużyk ciemny był, nędzny, poniewierany i bity to już uchodziło za naturalny los Moskala, istoty niższej. Wobec niego całkiem nie na miejscu byłyby rzewności z „Janka muzykanta”.
Przeczyć jednak trudno - żyło się w Rosji wcale wygodnie. Ojciec wynalazł skuteczny sposób powstrzymywania brata i mnie od saneczkowania po stromej ulicy w pobliżu dworca. Jesienią wynajęci cieśle wkopywali na podwórzu cztery wysokie i tęgie słupy, układali na nich obwiedzioną barierką płaszczyznę z desek. Wychodzącą stamtąd łagodną pochylnię drewnianą przy pierwszym mrozie służące zalewały wodą i prywatny tor saneczkowy był gotów. - Nigdy w Polsce - ani za Sławoja, ani za Bieruta - nie stać by mnie było na zafundowanie podobnej dogodności córce.
Ojciec nie piastował żadnych dostojeństw, pracował jako agronom w „ziemstwach”, czyli w instytucjach samorządowych. Pierwszą pracę dostał na samej granicy Europy, w Ekaterynburgu, dzisiejszym Swierdłowsku, gdzie przyszedł na świat brat (i gdzie w jedenaście lat później zamordowany został Mikołaj II wraz z całą swą rodziną). Stamtąd, stopniowo, przesiedlali się rodzice coraz bardziej na zachód.
W Maksatisze, którą tu opisuję, zajmowaliśmy pięciopokojowy dom z gankiem po jednej i z werandą po drugiej stronie, z podwórzem, ogrodem i innymi dodatkami. Zawsze były w nim dwie służące. Ojciec miał własnego konia, bryczkę i sanie. Do osiągnięcia tych dostatków pomóc coś musiało wiano matki, lecz nie ono chyba rozstrzygało, bo znajomi z warstwy inteligenckiej żyli na tym samym poziomie, bez porównania niższym od kupieckiego chociażby. Decydującą rolę grało pewnie zjawisko, bardzo wyraźnie występujące później w Polsce, w zacofanej gospodarczo Wileńszczyźnie: do uprzywilejowanych należał ten, kto co miesiąc otrzymywał żywą gotówkę, pensję. Rubel carski ze swą ogromną siłą kupna znaczył o ileż więcej niż złoty.
Domek nasz nie zaliczał się do ciasnych. Podczas wojny zaczęli przybywać do Maksatichy uchodźcy i wysiedleńcy z Polski. parę razy do roku przyjeżdżał z Rybieńska ksiądz, w naszym salonie urządzało się ołtarz i jakieś sto osób mogło uczestniczyć w nabożeństwie, niezbyt się nawet tłocząc.
Ludźmi tymi wcale nie najgorzej opiekował się ogólnopaństwowy komitet wielkiej księżniczki Tatiany, w Maksatisze jego przedstawicielką została mianowana moja matka. Po paru latach przyszedł ze stolicy papier z zawiadomieniem o odznaczeniu „na wstędze św. Anny”. Samego medalu adresatka już nie zdążyła otrzymać, bo wielka księżniczka Tatjana utraciła właśnie tytuł i stanowisko.
W tym to salonie świeżo przybyła z Ukrainy i nieświadoma jeszcze tajemnic domowych służąca omal nie umarła z przerażenia, natknąwszy się wieczorem na postać w białej, długiej koszuli, z wyprostowanymi rękami sunąca cicho ku drzwiom.
Muszę po raz trzeci przestrzec ewentualnych czytelników, zawiadamiając ich, że autor niniejszej książki pochodzi z rodziny lunatyków. Bohaterem wspomnianej przed chwilą sceny był brat, w kilka lat później, w Warszawie, matka zdjęła w nocy mą siostrę z parapetu okna na trzecim piętrze. Ojciec za młodu spacerował śpiąc, toż samo czynił dziad. Na mnie pierwszym załamała się rodzinna tradycja. Ale wpadające przez okno światło księżyca nie daje mi spokoju, budzi nader skutecznie.
Warunki domowe pozwalały na rozmaite przyjemności, miejsca było dość, by hodować nie tylko psy, lecz jeszcze jedno zwierzę, nieco rzadziej widywane w mieszkaniach ludzkich. Był to jeż, przyswojony całkiem, zaprzyjaźniony. My ze swej strony przywykliśmy do tupaniny, jaką wyprawiał nocami. Lubiał on szczególnie wdrapywać się po długiej sukni matki i kłaść się jej na kolanach, gdy sobie siedziała pod lampą naftową z lekturą lub wyszywaniem. Gorzej było, jeśli zapominała o lokatorze i wstała nagle. Bardzo nie gustował w nagłym lądowaniu na podłodze, parskał i fukał długo.
Widywało się jednak, zapamiętało rzeczy, do których nie docierało przyjemne i bezpieczne światło wspomnianej lampy naftowej.
Jechaliśmy kiedyś saniami w odwiedziny czy na spacer. Płozy ostro świszczały na zwyczajnym w tamtych stronach mrozie, krajobraz był jednolicie biały, niebo zaczynało ciemnieć. Ojciec powoził, my obaj przytulaliśmy się do matczynej dachy, nieprawdopodobnie ciężkiej opończy z niedźwiedziego futra, używanej tylko do sań. Z przywalonej śniegiem wioski wysypywał się na zamarzniętą Mołogę tłum mężczyzn, wyrostków i chłopców. Już się tam w dole formowały, wyciągały w grube linie dwie grupy. Nie wiem oczywiście, jakie owego dnia obowiązywało kryterium podziału: północna strona sioła przeciwko południowej, żonaci przeciwko kawalerom, czy może jeszcze inaczej. (W jednym z opowiadań Mikołaja Leskowa młodzi mieszczanie stają przeciwko alumnom seminarium duchownego). W każdym razie zanosiło się na doroczną, zapustną rozrywkę - zacząć się miał zaraz „kułacznyj boj”, odbywany w miarę możności na lodzie, z którego często zbierano później trupy. W teorii była to tłumna walka na pięści, ale w garści chłopskiej zmieścić się wszak może kawał podkowy lub odważnik, podatne w użyciu żelastwo.
Niedaleko od domu zajmowanego przez nas w Maksatisze mieszkał prystaw, komendant policji, tuż obok znajdował się areszt - przysadzisty domek drewniany. Przypuszczam, że stale budził on zrozumiałe zainteresowanie dzieciarni, lecz przypominam sobie jeden tylko taki wypadek. Gromada chłopców tłoczyła się pod drzwiami, zaglądając w ich szpary, bo „gorodowyje” przywlekli właśnie z karczmy winowajcę. W płóciennym wnętrzu słaniał się olbrzymi, zupełnie nagi chłop. Przepił wszystko - od butów czy łapci po koszulę. Patriarsza broda wyglądała przerażająco przy gołym, muskularnym cielsku. - Sprawdzam własne wspomnienia i dochodzę do wniosku, że czegoś równie pierwotnego nie dane mi było oglądać przez wszystkie lata późniejsze.
To był jeden z tych, których zachowałem w życzliwej pamięci. Bo na co dzień, dopóki ich coś nie rozkołysało, bywali w naturalny sposób uprzejmi, przychylni, sprawiali po prostu wrażenie ludzi dobrych, skłonnych do chrześcijańskiej zadumy, swoistego filozofowania.
Snuła się po miasteczku stara, bardzo pobożna żebraczka, imieniem Katarzyna. Łobuziaki latali za nią, wykrzykując słowa,. w których skłonny jestem dosłuchać się reminiscencji historycznej, przejętej pewnie od dorosłych: „Katierina, Katierina! - muża umoriła!” Kobiecina odpowiadała bez, gniewu, lecz surowo i zawsze jednakowo: „A prakaznikow skariej umorit nado, cztob mieńsze griechow było”. - Respons bogobojnej staruszki w zabawny sposób zdradzać się zdawał narodową i odruchową niejako tendencję do zbyt może głębokiego regulowania spraw świata. Tak mi się to przynajmniej dzisiaj dopasowuje do pojmowania przeżytych dziejów. Żebraczka z innego kraju uciekłaby się raczej do kija, albo do paru przyziemnych połajanek, załatwiłaby sprawę w sposób obliczony na krótką, doraźną metę.
Stosunki towarzyskie utrzymywali rodzice wyłącznie z inteligencją. Nie brakowało jej w Maksatisze, pewnie ze względu na świetne położenie osiedla. Lasy sosnowe, dwie pokaźne rzeki, mikroklimat zdrowy i do tego wszystkiego kolej żelazna. Można było pracować w mieście powiatowym, a mieszkać w Maksatisze. Znamienne, że przypominam sobie lekarzy, inżynierów, nauczycieli, nadleśniczego, lecz ani jednego urzędnika państwowego. Ci ostatni sami dla siebie stanowili zamknięty krąg.
I wśród inteligencji także występowały niekiedy tradycje omszałego „domostroju”. Osobliwe, przykre ale i egzotyczne wrażenie wywarła na mnie na przykład wiadomość o sposobie ukarania jednego z rówieśników. Wychłostano go niemiłosiernie rózgami, poczem zbolała skóra została jeszcze potraktowana pęczkami pokrzyw. Pamiętniki Gilarowskiego potwierdzają, że ta metoda pedagogiczna była nie tylko znana, ale i uznawana w środowiskach kulturalnych.
W zasadzie jednak inteligencja rosyjska reprezentowała wówczas poziom wysoki, przejęta była ideałami postępu. Nawet i ten techniczny wcale nie był jej obcy. Jeden ze znajomych wzbudził w miasteczku sensację, nabywając pierwszy motocykl, jaki w życiu widziałem. Zdarzenie tyra godniejsze uwagi, że nie przypominam sobie istnienia szosy w okolicach Maksatichy. Maszyna była barwy krwistej - w moich oczach ogromna, tajemnicza i groźna. Trzaski, huki i strzelanina niczym na froncie z oddali zwiastowały wszem wobec, że Iwan Aristarchowicz ruszył w podróż.
Mało pamiętam z Rosji, skłaniam się do przypuszczenia, że właśnie kwestia rozmiarów dystansu pomiędzy środowiskiem inteligenckim a plebejskim zalicza się do najbardziej ważkich w nowszej historii. Z pierwszego wywodzą się prognozy, drugi rozporządza siłą wykonawczą. Hasła postępu, zniesienia starych porządków, równości, inaczej trochę rysują się w wyobraźni wielbicieli Lwa Tołstoja, inaczej zaś u tych, których zewnętrzne okoliczności zbyt długo utrzymywały w zastoju. Z tych różnic wynikać mogą poniewczasie niemiłe rozczarowania, polegające na smutnym stwierdzeniu, że stary i niewątpliwie przestarzały porządek polityczny był w wielu względach znacznie bardziej liberalny i ludzki od nowego. Przejął on w przeciągu dziejów rozmaite normy i metody od krajów bardziej kulturalnych, lecz wezbrana fala prymitywnego oburzenia zmiotła je doszczętnie, jako wymysły obce, niezrozumiałe i śmieszne, uznała je w czambuł za „burżuazyjne priedrazsudki”.
Profesorskie zawiłe wywody Wiktora Czernowa mogły istotnie tylko złościć tłum, nawykły do tradycji „kułacznych” turniejów, skłonny mniemać, że trudności zaraz znikną, byle tylko skutecznie palnąć pięścią. Wiktor Czernow był ministrem Rządu Tymczasowego, czyli pierwszej w historii Rosji władzy, która stroniła od wieszania, rozstrzeliwania i zsyłek. Został przepędzony, poczem wspomniane metody powróciły, a to nie tylko z winy ludu, lecz również inteligentów, tej mianowicie prymitywnej odmiany, która sądzi, że można poznać absolutną prawdę i znaleźć rozwiązania idealne, ostateczne, zamknąć - słowem - historię.
...
StarszyPan