!William Goldman - Bracia.doc

(1278 KB) Pobierz
Wiliam Goldman

Wiliam Goldman

Bracia

 

 

Dedykuję siostrom ...

 

przed początkiem... ...

 

nad Karaibami zapadał zmrok... olbrzym wynurzył się ze spokojnych wód, wyprostował się, podążył w kierunku plaży... "olbrzym" to niewłaściwe słowo, nie miał bowiem odpowiednich rozmiarów... skojarzenie to nasuwało się jednak, gdyż jego nagie ciało, tak bardzo opalone w słońcu, dawało wrażenie potężnej siły... i był duży... szczególnie ramiona... z jakiejś małej, opuszczonej wysepki dało się słyszeć ptaki, które wyśpiewywały swe nocne wokalizy... przez tyle lat były jego głównymi kompanami... ile to już lat?... ...być może ptaki wiedziały... ...on z pewnością nie wiedział, nie obchodziło go to... w równym stopniu jak to, jaki jest w tej chwili miesiąc... lub dzień tygodnia... ...wiedział jedynie tyle... dzisiejszy dzień był dniem pływania... to niezupełnie prawda, ponieważ każdego ranka przez jakiś czas przebywał w wodzie... ale tego właśnie dnia wyruszył o świcie, płynął do momentu, gdy słońce stało wysoko na niebie, następnie zawrócił, popłynął z powrotem na wyspę... a gdyby pomylił kierunki, przepłynął obok wyspy, co wtedy? ...być może ptaki wiedziały... ...on wiedział tylko tyle, że po dniu pływania następował dzień, w którym trzeba było wzmocnić ręce... kiedyś potrafił zabijać każdą z nich, ale umiejętność ta, to nie to samo, co jazda na rowerze, można było ją stracić - i to szybko; a więc pracował nad rękami, gdyż ich siła mogła się jeszcze okazać przydatna... a po dniu ćwiczenia rąk przychodził dzień na ćwiczenie reszty ciała... a po dniach ćwiczeń przychodził dzień, który spędzał nad książką... a potem następny dzień przeznaczony na pływanie bez końca... cały tydzień ścieśnił do czterech dni... nic dziwnego, że nie miał poczucia upływających miesięcy... ...ptaki śpiewały coraz ciszej... ...podążył do jedynej części wyspy, gdzie istniała jakaś cywilizacja, podszedł do przybudówki ze spadzistym dachem, gdzie znajdowało się urządzenie do oczyszczania wody... zaczerpnął wody z metalowego kubka... wypił jeszcze parę łyków... potem jadł owoce i orzechy, które zebrał tego ranka, zanim wyruszył w drogę... jadł... i znów pił... słońce chyliło się ku zachodowi... wyciągnął się na ziemi... ziewnął... po pływaniu zawsze czuł się senny... ułożył się wygodniej, pod opaloną skórą widać było wyraźnie napięte mięśnie... był niezwykle przystojnym mężczyzną... a może byłby taki, gdyby jego ciemne oczy miały w sobie więcej życia... trudno powiedzieć, co kryło się w tych oczach... ...być może ptaki wiedziały... ...doprawdy nadzwyczajne dzieło sztuki - można tylko podziwiać... ale nie doskonałe... blizna była zbyt widoczna... nawet po tylu latach ciągnęła się niczym czerwona droga po płaskim brzuchu... wąska droga, lecz długa, a zadana kiedyś rana była głęboka... nic dziwnego, że... w końcu zabiła go... ...nastał już brzask... zjadł śniadanie: orzeszki, jagody, czysta woda... przeciągnął się... wskoczył do wody i szybkim kraulem opłynął wyspę... ...już wysuszony przechadzał się po białej plaży w poszukiwaniu doskonałego miejsca... nie, nie doskonałego, wszędzie było tak samo - szeroka plaża, blady piasek... tego właśnie szukał... wybrał miejsce, ukląkł, zacisnął mocno prawą pięść i uderzył energicznie w piasek... rozległ się cichy odgłos... ...ale ptaki usłyszały... zaskrzeczały; trzepocząc skrzydłami, ze wszystkich stron zlatywały w kierunku najbliższych drzew... nigdy nie wiedział, dlaczego to było dla nich czymś fascynującym, to był problem do rozwiązania, problem dla niego... ...a więc zabrał się do dzieła... ...prawa ręka uderzyła ponownie, dokładnie z taką samą siłą jak uprzednio, potem powtarzał to wiele razy - setki, tysiące razy... pięść wydrążyła w piasku dziurę... walił ręką coraz mocniej i szybciej, a dziura stawała się coraz głębsza, aż w końcu gdy była już tak głęboka, że mieściło się w niej całe ramię, rozłożył palce na dnie i lewą ręką szczelnie zasypał dziurę... teraz zaczął obracać ręką, natrafiając na opór piasku... ...nie wiedział, oczywiście, ile to trwało minut, ale, kierując się wschodzącym słońcem, doszedł do wniosku, że przeminął odpowiednio długi czas... wtedy uwolnił prawą rękę i zaczął uderzać lewą... było to ważne - a właściwie jedyne, co miało znaczenie: ręce powinny posiadać identyczną siłę... identyczną siłę zabijania... faworyzowanie jednej ręki w walce osłabiało pozycję walczącego... dawało przewagę wrogowi, a to przecież było niekorzystne, należało mieć przewagę - jeśli chciało się wygrać... oczywiście w walce nikt nie wygrywał, ale jeśli się chciało przetrwać, to trzeba było przeważać w każdym calu... ...a czy on sam chciał przetrwać...? ...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...przestał o tym wszystkim rozmyślać i z powrotem zajął się piaskiem... robił to do momentu, gdy słońce znalazło się w zenicie, wskoczył ponownie do wody, aby popływać, gdyż jego ciało ociekało potem; chciał nabrać siły do zadawania ciosów... potem znów przyklękał i uderzał aż do momentu, gdy słońce zaczęło się chylić ku zachodowi... zwykła kolacja, woda, a kiedy było już ciemno, położył się pod zadaszeniem i zamknął oczy... ...był tam Babe... - Cholera. ...usiadł, znów przyklęknął... złą stroną tych dni kiedy ćwiczył siłę rąk, było to, że od czasu do czasu, choć niezbyt często, nie był na tyle wyczerpany, by zasnąć natychmiast... nigdy nie mógł przewidzieć, kiedy zdarzy się to ponownie, ale gdy już się zdarzało, pojawiał się wtedy jego ukochany braciszek, Babe... i w takich właśnie chwilach chciał zrzucić z siebie cały ten balast i biec przez ciemny piasek, a potem walić w wodę jak cepem i nie bacząc na wysiłek i odległość dzielącą go od stałego lądu, dopływał do miejsca, gdzie czekał samolot, następnie leciał tam, gdzie akurat znajdował się Babe; brat czekał już na lotnisku, potem obydwaj płakali, obejmowali się i... ...i takim oto żenująco sentymentalnym gównem był ów sen na jawie... nawet gdyby się kiedykolwiek spotkali - a to miało nie nastąpić - nie byłoby spontanicznych uścisków ani łez... ponieważ Babe miał pewność co do jednego: jego starszy brat nie żyje... a co więcej, wyglądał teraz zupełnie inaczej, niewielu ludziom znany był jego obecny wygląd... - On nie żyje, mój brat nie żyje, kim ty jesteś? - takie słowa wypowiedziałby Babe... i słowa te byłyby uzasadnione... ...rozłożył się znów na ziemi, całą mocą swego umysłu próbował wyrzucić z pamięci tę wizję, a jego umysł posiadał potężną siłę, pracował nad nim równie wytrwale, jak nad swoim ciałem, aby i jedno, i drugie podporządkować swojej woli - co w końcu udało mu się osiągnąć... tak było prawie zawsze... ale były noce, rzadkie i niespodziewane, gdy umysł wymykał się spod kontroli; przywoływał wtedy pamięć o Babie, o ich dzieciństwie, także o rzeczach złych, choć najczęściej tych dobrych... i te noce były ciężkie, bardzo... ...wysoko w niebie... był na wierzchołku drzewa tropiąc ptaki, gdy nagle usłyszał... wrrrrr... dochodziło z bardzo daleka, jednak rozpoznał to... wrrrrr... ptaki znajdowały się kilka gałęzi niżej i jakiś głos podpowiedział mu, że powinien zejść szybko na ziemię, natomiast inny głos mówił, że ptaki lubią te igraszki... miał nadzieję, że lubią... a więc skoczył za nimi w dół... wspaniale potrafił się teraz wspinać po drzewach... początkowo wchodził na drzewa, aby ćwiczyć zwinność... oczywiście siłę również... setki razy podciągał się na grubszych gałęziach... ale zwinność była dla niego najważniejsza, liczyła się też szybkość, tak więc zaczął wspinać się wysoko i doszedł do wniosku, że ptaki nie mają właściwie nic przeciwko temu... z początku skrzeczały i uciekały w różnych kierunkach, z czasem jednak nabrały odwagi i zdarzało się - tak przynajmniej podejrzewał - że przysuwały się bliżej, aby naigrawać się z niego, gdy starał się dopędzić je skacząc na niższe gałęzie... oczywiście nigdy nie zdołał złapać żadnego, a nawet gdyby mu się to udało, to i tak nie zrobiłby im krzywdy... ...wrrrrr... wrrrrr...! ...silnik helikoptera warczał coraz głośniej... z gracją zsunął się w dół po gałęziach, stanął na piasku, zerknął ukradkiem... maszyny nie było jeszcze widać, ale wkrótce miała się pojawić - a to oznaczało, że jego pobyt na wyspie zakończył się... ...był im potrzebny... ...a co sam myślał na ten temat?... ...niewystarczająca ilość dowodów, Wysoki Sądzie... ...ale nie można było zaprzeczyć, że w pewnym sensie czuł się podniecony, usiadł, słuchał warkotu silnika, zamknął oczy, usłyszał głos Perkinsa, najlepszego przyjaciela w Dywizji, słowa te wypowiedział wiele lat wcześniej... -...będę się streszczał: byłeś właściwie martwy, wróciłeś z bardzo daleka, tyle nad tobą pracowaliśmy, że powinieneś choć mrugnąć powiekami albo ścisnąć mnie za palec, czy potrafisz to zrobić? ...no dobrze, lekarze myślą, że na razie nie może być lepiej, chyba że zastosuje się jakieś radykalne metody - jeśli okażą się skuteczne, to i tak możesz stać się czymś, co przypomina jarzynę - ta rana rozerwała twój żołądek, a ja obiecuję, że nie pozwolę na to, byś był jarzyną, zbyt wiele ci zawdzięczam, zabiję cię własnymi rękami, zanim pozwolę, by się to stało, ale mam pomysł, musisz posłuchać - posłuchać, jaki to pomysł - teraz nie ma z ciebie żadnego pożytku i może tak zostać na zawsze, ale jeśli wyciągniemy cię z tego, zyskasz coś, co da ci olbrzymią przewagę - wszyscy inni wiedzą, że nie żyjesz - no więc jeśli przetrzymasz noc i wszczepimy w twoje ciało trochę siły, wtedy zamienię cię w kogoś innego - odciski palców, twarz, głos, wszystko zgodnie z najnowszymi osiągnięciami chirurgii - zajmie to całe lata; dostaniesz fałszywe papiery; będziesz poddawany kolejnym zabiegom przechodząc z jednego szpitala do drugiego, czy zaryzykujesz? To będzie powolne jak agonia i niesłychanie bolesne, niesłychanie, a więc zamrugaj albo ściśnij mnie za palec... ...zammm...rrugajjj... -...no dobrze - jest taka wyspa, odizolowana od reszty Karaibów, nie przelatują tam żadne samoloty, nie przepływają tamtędy statki - polecimy tam razem helikopterem; w drodze powrotnej pilot zostanie odstawiony na boczny tor, a więc tylko ja będę o tym wiedział - jeśli umrę, nikt nigdy po ciebie nie pośle, ja też mogę tego nie uczynić - jeśli to zrobię, to tylko z jakiegoś niezwykle ważnego powodu, będziesz najbardziej samotnym człowiekiem na Ziemi - jeśli umrzesz na wyspie, nikt się nie dowie, jeśli postradasz zmysły, nikt nie będzie wiedział - spędzisz tam całe lata, ale w tym czasie musisz przygotować się na przyjęcie sygnału do powrotu - jestem pewny, że znów będziesz miał w sobie dość sił - chodzi po prostu o to: czy chcesz uciec z tego świata, być może na zawsze? ...zamrugaj i ściśnij... - Udało się - powiedział Perkins - no i klamka zapadła. Helikopter, który obniżył swój lot, stał się teraz widoczny. Mieszkaniec wyspy przebrnął przez piach, podszedł do zadaszenia, szybko odszukał ubranie, w którym tu przybył, włożył je koszulę, spodnie, buty. Okropnie krępowały mu ruchy, ale pasowały. Przynajmniej osłaniały ciało. Helikopter zniżał się teraz do lądowania. Przez chwilę, wpatrując się w niego, poczuł dziwny chłód. Tak bardzo się starał, aby odzyskać całą swoją siłę, ale jedynymi przeciwnikami były dla niego drzewa, piasek, woda Karaibów. Co by się stało, gdyby teraz go wzywali, a on zawiódł? Tak wiele eksperymentów kończy się niepowodzeniem. Zanim przydzielą mu jakieś zadanie, zostanie z pewnością poddany ciężkiej próbie. Jeśli spisze się dobrze, to w porządku; jeśli nie, będzie szybko odstawiony na boczny tor. Podszedł do drzewa. Na poziomie jego ramienia znajdowała się dość gruba gałąź. Nie taka jak pień, ale znacznie grubsza od innych. Uderzył w nią lewą ręką, potem prawą. Złamana spadła na ziemię. Popatrzył na ręce. W ogóle nie poczuł bólu, to z pewnością dobry znak. Być może był nadal skałą Scylli - a nie jedynie pozostałością po niej. Jakaś część jego osobowości miała nadzieję, że tak właśnie było. Ta część, która była ciekawa świata. Ryczący helikopter świadczył bowiem o tym, że nie wzywają go po to, by wykonywał jakieś dziecinnie łatwe zadanie, nie każą mu przecież strzyc trawników lub sprzątać zabawek. Nie; gdzieś tam musi się dziać coś strasznego... `pk Rywale I. Eksperyment w Tring To dziwne, ale braci nikt nie opłakiwał. Z pewnością byli braćmi, gdyż pomimo różnicy wzrostu wyglądali na bliźniaków - takie same fryzury, szkolne mundurki, taki sam schludny wygląd, dzieciaki jak z filmu Disneya; jeden, cudowny, być może ośmiolatek, drugi, lubiący jeszcze dziecięce pieszczoty, liczył prawdopodobnie sześć lat - i tak oto, w typowo angielskie, łagodne popołudnie szli obok siebie podnieceni, w doskonałej zgodzie i harmonii. Była sobota, początek lata, dwa tygodnie przed Wimbledonem, słońce stało wysoko, bladoniebieskie brytyjskie niebo, czując się jakby samotne, przyozdobiło się dla towarzystwa białymi chmurkami. Chłopcy szli wzdłuż Spruce Mews w miasteczku o nazwie Tring, uważając, by trzymać się krawędzi drogi; szli żwawym krokiem, ale gdy zobaczyli przed sobą skrzyżowanie z High Street, przyśpieszyli jeszcze bardziej. Młodszy z nich przystanął, następnie wybełkotał w podnieceniu: - Jestem pewny, że przy śniadaniu słyszałem brzydkie słowo. Wiesz, co znaczy słowo fallus? - Och, oszczędź mi tego - odpowiedział ośmiolatek. - No co, wiesz, wiesz? - Jego głos miał teraz ton konspiracyjny. - Mama użyła tego słowa, kiedy wchodziłem, ale gdy zobaczyła mnie, zaczęła mówić szeptem - tak jak to zwykle bywa, gdy nie chce, abyśmy coś usłyszeli - a tatuś dał znak, aby zamilkła, co tylko utwardziło mnie w podejrzeniach. - Chyba utwierdziło, Ollie, wydaje mi się, że słowo "utwierdziło" byłoby bardziej odpowiednie. - Dziękuję, Stan. Tak lubię, jak nie wyśmiewasz się ze mnie, a tylko poprawiasz moje błędy. Nie lubię, gdy przesiadasz w krytykowaniu mnie. - Przesadzasz. Musisz pomyśleć, zanim coś powiesz, głowy nie używa się tylko od okazji do okazji; pamiętaj, że masz ją na karku cały czas. - Czasem mówię takie głupstwa. To podniecenie. Stan pokiwał głową, zatrzymał się na rogu High Street. - Wiem. Weź mnie za rękę, Ollie, kiedy będziemy przechodzić na drugą stronę. Ollie wyciągnął rękę, Stan podał swoją i znów, w idealnej zgodzie, przebiegli w podskokach na drugą stronę, gdzie znajdowała się cukiernia. - Stan, czy jesteśmy niesamowicie mądrzy? Starszy chłopiec zastanowił się nad odpowiedzią. - Być może, przypuszczam, że tak. To nie nasza wina. Myślę, że tak jest. Ollie zamrugał oczami. - Jeszcze raz, proszę! - Zanim zapytałeś czy jesteśmy niesamowicie mądrzy, chciałeś wiedzieć czy znam słowo fallus. Właśnie odpowiedziałem. Ollie wybiegł przed starszego chłopca i zagrodził mu drogę. - Powiedz, powiedz. - Nie powiem ci, co to za słowo, zrobię coś więcej, podam ci jego pisownię. Zaczyna się od litery p. - Dobrze, co dalej? - Następną literą jest e. - Pe... i co dalej? - Pen... - Chyba już wiem, chyba wiem, no dalej! - Ostatnią literą jest z. Fallus, to znaczy peniz. W tym momencie ruszyli dalej, trzymając się za ręce. - Peniz? - powiedział Ollie, najwyraźniej rozczarowany. - Czy to brzydkie słowo? Dla mnie wcale nie brzmi brzydko. Kiedy mówi się szczać, to inna sprawa. Szczać! Stan, chyba peniz nie należy do tej samej kategorii słów. - Jestem pewny, że mam rację. Kiedyś wystarczyło nazwać kogoś "peniz", aby zostać spoliczkowanym i następnego dnia o świcie wyzwanym na pojedynek. Ollie szurał butami o chodnik. - No, skoro tak mówisz, to pewnie tak jest, ale... Nagle zatrzymał się i zrobił szybki krok w taki sposób, że prawie cały schował się za Stana. W tym momencie pojawiła się przed chłopcami kobieta w średnim wieku. Była ciężka, ale dość ładnie ubrana, a jej uśmiech był z pewnością miły. Ollie nie mógł się powstrzymać i wlepił wzrok w jej prawe oko, które prawie całkowicie przykrywała zwisająca powieka. - Musicie mieć odwagę - zaczęła - sami na ulicy. - Ponieważ jest nas dwóch - powiedział Stan - nie jesteśmy zupełnie sami. - To prawda, ale nie jesteście w towarzystwie nikogo dorosłego. - Acha. Nie pierwszy raz jestem sam na ulicy, dla Olliego to specjalny dzień - jutro kończy siedem lat i wyszliśmy, aby kupić jakieś słodycze. - No proszę, siedem lat - szybkim ruchem ręki dosięgnęła stojącego za Stanem Olliego i uszczypnęła go w policzek. - Ollie nie lubi być szczypany - powiedział Stan. - Nie sądzi, aby świat odnosił z tego jakąś korzyść. I mnie też proszę nie szczypać, ponieważ mamy takie same upodobania. - Jest mi bardzo przykro - odrzekła kobieta z obwisłą powieką i szybko cofnęła rękę. - Przyglądałam wam się po prostu, gdy szliście w moją stronę, wyglądaliście na takich wspaniałych i szczęśliwych chłopców. - Dziękuję, pani jest bardzo uprzejma - odpowiedział Stan. - Musicie pozostać tacy na zawsze - dodała kobieta z obwisłą powieką. - Obiecajcie, że przynajmniej spróbujecie. Z upływem lat staje się to nieco trudniejsze. - Ślubujemy - powiedział Stan, podnosząc prawą rękę, zaś stojący za nim Ollie jakby potaknął. Kobieta z obwisłą powieką uśmiechnęła się i poszła w swoją stronę. Ollie stanął obok brata i obaj obserwowali, jak odchodziła. - Myślałem, że chce nas wytargać za uszy, Stan. - Oj! Oszczędź mi tego. Za często oglądasz telewizję. Miała uprzejmy uśmiech, a to zwykle oznacza, że nie ma powodu do obaw. Po prostu odczuwała samotność. Ollie zaczął wtedy mówić szeptem. - To dlaczego chodzi po ulicy i straszy ludzi, mrużąc to swoje oko? - Nie robi tego celowo. - Nie robi? - Nie, to wada urodzona - Stan potrząsnął głową. - Narodzona. - Znowu potrząsnął głową. - Szczać. - Peniz - zawtórował Ollie i obydwaj zaczęli chichotać, kontynuując wędrówkę do cukierni. Fern poczuła ulgę, słysząc ich śmiech. Wiedziała, że tego mniejszego zaintrygowało jej oko i że dla bezpieczeństwa schował się za plecami brata. Opadająca powieka była czymś, co towarzyszyło jej już tak długo, że często o niej zapominała. Ułomność nie przeszkadzała jej aż tak bardzo, sama powieka nie przypominała zresztą blizny i nie była odrażająca. Dorośli nie zwracali na nią specjalnej uwagi być może dlatego, że Fern zawsze była uśmiechnięta - a uśmiech był niezaprzeczalnie jej mocną stroną. Jednakże od czasu do czasu zdarzało się, że powieka Fern wywoływała w jakimś dziecku strach - a tak stało się właśnie w tej chwili - dlatego kobieta czuła się poirytowana do momentu, gdy głośny śmiech upewnił ją, że jej osoba rzuciła jedynie krótkotrwały cień, nie wywołując poczucia zagrożenia. Odczuwała więc ulgę - ci chłopcy byli taką cudowną parą. Miała zamiar nawiązać z nimi krótką rozmowę, a potem zdać relację na temat związanych z tym odczuć. Zastanawiała się, czy opowie o nieprzepartej chęci uszczypnięcia mniejszego chłopca w policzek? Wykonała ten gest, aby uspokoić go; ale nie tylko - chciała wyrazić tym gestem, że chłopcy byli dokładnie tacy, jak powiedziała: wspaniali, szczęśliwi. I mieli dobre maniery. I byli ładnie ubrani. Większość młodzieży w dzisiejszych czasach - pomyślała Fern - przynosiła wstyd swojemu domowi, szkole i kościołowi - oczywiście, jeśli młodzi ludzie w ogóle uczęszczali na mszę. Byli tacy nieuprzejmi, nie okazywali innym szacunku. Dobry Boże, zmiłuj się nad tym światem, gdy to pokolenie dzieciuchów przejmie sprawy w swoje ręce za jakieś dwadzieścia pięć lat! Ale ci dwaj - istna doskonałość. No, niezupełnie. Być może zbyt sprytni i odrobinę wyniośli. Nie było jednak sensu zaprzeczać, że gdyby mogła wziąć ich ze sobą do domu - zrobiłaby to. I przyrządzałaby im smaczne posiłki. I brałaby ich na niedzielne spacery, chwaląc się przed wszystkimi ich zaletami. I jakby chciała krzyknąć: popatrzcie, oto moje dzieło. Popatrzcie na moje... W tym miejscu jej potencjał wyobraźni wyczerpał się. Stała nieruchomo na High Street, wpatrując się w wystawę małego sklepu tytoniowego, jej myśli zaczęły biec wolniej. Prawda była taka: prawie w ogóle nie miała wyobraźni. I właśnie to, w stopniu większym niż wszystko inne, stanowiło tajemnicę jej sukcesu. Była doskonała, jeśli chodziło o wykonanie jakiegoś polecenia. "Mała Fernie? Pierwsza w klasie - wystarczy raz jej coś powiedzieć i rozumie, o co chodzi, wszyscy inni zapomną, ale ona zapamięta. Głupie polecenia - niestety też. Jaka szkoda, że nie ma więcej takich, jak stara poczciwa Fern." Tego dnia miała wykonać dwa polecenia. Pierwsze zostało już wykonane i polegało na tym, że miała znaleźć jakieś dzieci, pogawędzić z nimi chwilę i następnie, w stosownej chwili, opowiedzieć o związanych z tym wrażeniach. Z jej doświadczenia wynikało, że wykonanie drugiego polecenia było czymś ważniejszym. Przy końcu High Street, w miejscu, gdzie ulica ta krzyżowała się z Tring Mews, miał stać stary porysowany niebieski ford. Drzwi miały być lekko uchylone, a kluczyk miał się znajdować przy pedale gazu. O godzinie wpół do drugiej miała wsiąść do samochodu, zapalić silnik, skręcić w lewo w ulicę Tring Mews za domem oznaczonym numerem 16. Miała minąć dwa domy i zwolnić przed domem nr 18. Dalsze instrukcje miała w tym miejscu otrzymać od Blondynki. Wiedziała tylko tyle - i nic więcej. Niektóre kobiety, rzecz jasna, nie zgodziłyby się na przyjmowanie poleceń od innej kobiety, której samo przezwisko, Blondynka, sugerowało, że mogła być piękna. To wszystko nie miało dla Fern znaczenia. Obok ograniczonej wyobraźni posiadała jeszcze jedną wielką cnotę: charakteryzowała się niemal zupełnym brakiem ciekawości. Nie obchodziło jej, dlaczego musiała pogawędzić z małymi chłopcami. Zupełnie nie interesowała się tym, co ma się stać, gdy zatrzyma samochód naprzeciwko domu nr 18. A jeśli Blondynka okaże się piękną dziewczyną bez żadnych ułomności w postaci opadającej powieki? Do tego również nie przywiązywała żadnej wagi. Fern lubiła nie wiedzieć zbyt wiele. Zdawała sobie sprawę, że powodem, dla którego wykorzystują ją w ten właśnie sposób, było to, że gdyby pojawiły się jakieś problemy, nie musiałaby niczego ukrywać - po prostu nie miałaby zbyt dużo do powiedzenia. Godzina #/1#28. Fern szła powoli w kierunku Tring Mews. Minęła skrzyżowanie, kierując się w stronę miejsca, gdzie stał porysowany niebieski ford, zatrzymała się obok niego o godzinie #/1#29. Godzina #/1#30 - poczuła, że staje się roztargniona. #/1#30 - jej biedne serce przestaje pompować krew. #/1#30 - w jej dotychczasowy świat wtargnęło coś niewiarygodnego: o godzinie #/1#30 sięgnęła ręką ku drzwiom samochodu, palcami już dotknęła klamki - i pociągnęła za nią. Zapominając o włożeniu rękawiczek. Przypomniała sobie o tym, ale zbyt późno, by odwrócić bieg wypadków - popełniła błąd! (Co to oznaczało? Przypadkowe potknięcie, czy też początek poważniejszego kryzysu?) Dotknięcie czegokolwiek nawet koniuszkami palców było w tym wypadku jednoznaczne z pozostawieniem odcisków. Na klamce od drzwi. Na kluczyku od stacyjki. Na kierownicy. A jeśli niedługo miała polać się krew - z jej doświadczenia wynikało, że było to niemal regułą - wtedy pozostawienie odcisków palców mogło okazać się fatalne w skutkach. To prawda, nie mogła zbyt wiele wyjawić, gdyż sama niedużo wiedziała. Jednak ci, którzy udzielali jej telefonicznych instrukcji, nie zamykali grona osób, z którymi była w kontakcie. Byli też i inni. I właśnie oni mogli jej zaszkodzić. "Mała Fernie? Z tyłu klasy. W rogu, z nasuniętą ciasno na głowę czapką z oślimi uszami. Zwykła nie popełniać błędów, teraz są jej specjalnością. Fern, cóż za wstyd." #/1#31. Rękawiczki nałożone, kluczyk w umówionym miejscu; podnosi go, wkłada do stacyjki, zapala silnik, wciska lekko pedał gazu, skręca w Tring Mews, mija dom nr 16. Zatrzymuje się przy domu nr 18. Czeka na Blondynkę. Fern siedziała nieruchomo, jej powieka opadała bardziej niż zwykle. Dlaczego popełniła tak straszny błąd? Musiał być jakiś powód. Ręce mocno zacisnęła na kierownicy. #/1#34 - i stało się. Zakłócenie rytmu biologicznego wskutek podróżowania samolotem. Dawniej nie podróżowała wiele, teraz jednak kazali jej robić to bardzo często. Przynajmniej w jej odczuciu podróże były zbyt częste. Powitanie jakichś dzieci poza Londynem w sobotę, oprowadzanie nauczycieli po Nowym Jorku w piątkowe popołudnie. Problemem było to, że musiała jeździć tam i z powrotem. Z poczuciem ulgi zaczerpnęła powietrza, zwolniła uścisk dłoni na kierownicy, zaczęła liczyć mijające minuty. Czekała na pojawienie się Blondynki. I dalsze instrukcje. Fern przemyślała ponownie to, co kazano jej zrobić. Odnaleźć samochód - zrobiła to. Skręcić w lewo w Tring Mews - w porządku. Minąć dom oznaczony numerem 16 - i to wykonała. Minąć dwa domy i zatrzymać się przy domu numer 18. Tu właśnie znajdowała się w tej chwili.To jasne, że chodziło o dom numer 16. Inaczej nie kazaliby jej mijać tego domu. Powiedzieliby tylko: - Kiedy dojedziesz do domu numer 18, zatrzymaj się. - Na pewno chodziło więc o numer 16. Spojrzała za siebie na mały, wolno stojący dom blisko ulicy. Był ładny. Ale gdyby miała zgadywać, powiedziałaby, że ktokolwiek w nim mieszkał, byłby szczęśliwszy mając jakiś inny adres. Jakikolwiek inny adres na świecie. Ollie wstrzymał oddech, gdy wchodził za Stanem do cukierni I gdy byli już wewnątrz, dalej nic nie mówił, rozglądał się tylko wokół, robiąc wielkie oczy. - Cóż za skarby - wyszeptał. Nie był to duży sklep, ale wyśmienicie zaopatrzony. Piękne półki z nugatami i lizakami, z tofi i irysami, cukierkami i kremówkami. Mężczyzna za ladą był stary i gdyby nie fakt, że był otyły, nie wyglądałby na kogoś, kto prowadzi tego typu sklep. Spojrzał nieprzyjaźnie na chłopców, zignorował podniecenie mniejszego z nich i postukał palcami po tekturowej wywieszce, która głosiła, że sklep zamykany jest w soboty dokładnie o godzinie drugiej Od pół godziny nie miał żadnego klienta i zastanawiał się, czy nie zamknąć sklepu wcześniej, gdy nagle weszli ci dwaj i zakłócili ciszę. Ollie przysunął się do Stana. - Jak tu pięknie. Gruby właściciel ponownie zastukał w wywieszkę. - Proszę pana - zwrócił się do sprzedawcy Stan - jesteśmy poważnymi klientami, proszę się nie obawiać. - To prawda - powiedział Ollie. - Na moje urodziny mogę wydać pół funta i kupie, co zechcę. - Nieprawda - krzyknął Stan. Zwrócił się do właściciela - Proszę w to nie wierzyć. - Ależ Stan... - zaczął Ollie, w tej chwili trochę zmieszany. - Znowu ten płaczliwy głos? Nie cierpię tego, nie cierpię. - Ależ Stan, mama mówiła... - Wiem, słyszałem, co mówiła. Pół funta. Powiedz mi, czy to wygląda na pół funta? - W tym momencie wyciągnął z kieszeni banknot jednofuntowy i pomachał nim w powietrzu - To wygląda jak cały funt. I tyle właśnie możesz wydać. Ollie wpatrywał się w banknot, którym Stan wymachiwał coraz wyżej podnosząc rękę. Jeszcze bardziej skołowany niż przedtem, wyszeptał: - Ale skąd się wzięły dodatkowe pieniądze? - Kogo to obchodzi? - Słuchaj, Stan, nie chcę zrobić czegoś niewłaściwego. A może te pieniądze nie są przeznaczone dla mnie? Stan zastanowił się przez dłuższą chwilę, zanim odpowiedział. - Moje kieszonkowe należy tylko do mnie i mogę z nim zrobić, co zechcę. A chcę, żebyś ty właśnie wydał te pieniądze. - Położył banknot na ladzie przed grubym mężczyzną. - Proszę to zatrzymać. Pod groźbą tortur nie przyjmujemy reszty. Właściciel wziął funtowy banknot i pomyślał, jak bardzo się pomylił co do tych dwóch klientów. W momencie, gdy weszli do sklepu pomyślał, że będą z nimi same kłopoty. Bogaci - a ci bez wątpienia byli zamożni, o czym świadczył ubiór oraz akcent prosto z Maifair - byli zwykle kłopotliwymi klientami. Sam sposób patrzenia na sprzedawcę - jakby był robakiem; sposób traktowania go, podobnie zresztą, jak wszystkich innych, jakby byli służącymi. A czego oni dokonali? Zostali poczęci w łonie bogatej matki. Nie dawało im to prawa do tego, aby górować nad otoczeniem. On sam pracował ciężko w sklepie, był jego właścicielem, zaopatrywał się w najlepsze towary, na jakie było go stać, nie zważając na godziny pracy utrzymywał sklep w czystości i porządku. Chciał, aby sklep przejęły jego dzieci, ale dzieci w tych czasach nie chciały przez całe życie sprzedawać słodyczy. Zresztą jego dzieci nie znosiły się nawzajem. W tym momencie, na środku sklepu, Ollie próbował rzucić się z radości na Stana, ale ten odskoczył, wymykając się z zasięgu rąk brata. - Chcę cię uściskać - powiedział Ollie. - Jesteś taki słodki. - Ja? Słodki? Mylisz się, Ollie. - To mówiąc, wskazał ręką na ladę. - To jest słodkie. - Odczekał chwilę, jego twarz wyrażała przez moment rozczarowanie. - Głuptasie, dlaczego nie zaśmiałeś się, to był przecież świetny żart polegający na grze słów. - Doskonały dowcip, Stan, obiecuję, że będę się śmiał, ale później, gdy nie będę już taki podniecony. Właściciel dał znak, aby Stań przybliżył się. - Czy to kieszonkowe, to pewna sprawa? Chcę ci powiedzieć, że moi chłopcy nie zachowaliby się tak jak wy. Nie cierpią się nawzajem. - Och, ja też nie cierpię Olliego, i to bardzo często, ale nie dzisiaj. - Powiedz mi, Ollie - właściciel zwrócił się do chłopca, rozkładając przy tym ramiona, by wskazać na zawartość wszystkich półek sklepowych - na co masz ochotę? Ollie zaczął odpowiadać, przerwał, potrząsnął głową, nie mogąc się zdecydować. - Ollie lubi czekoladę, czekoladę, czekoladę, czekoladę i jeszcze raz czekoladę - powiedział Stan. Potakując głową, Ollie nie mógł się powstrzymać, aby nie zachichotać. Gruby mężczyzna pochylił się nad ladą, jego głos nabrał teraz ciepła. -...mam specjalny rodzaj czekolady, najlepszy, jaki jest, ta czekolada jest taka dobra, że nawet nie jest na sprzedaż, zamawiam ją tylko dla siebie... - Co w tej czekoladzie jest takiego szczególnego? - zapytał Ollie. Gruby mężczyzna jeszcze bardziej pochylił się nad ladą, jego głos stał się jeszcze bardziej delikatny... - Ona jest... jest biała... Ollie szybko zwrócił się do Stana. - Czy on z nas żartuje? - Nie, ależ nie... - Zaczekajcie - to mówiąc gruby mężczyzna skrył się szybko za kotarą i udał się na zaplecze sklepu. - Zamknijcie oczy - powiedział po chwili. - Jak myślisz, Stan, zamknąć oczy czy zerkać ukradkiem? - Ja zamykam, ty rób, co chcesz. - Oczy zamknięte? - Tak, proszę pana. - Dobrze, otwórzcie usta - powiedział gruby mężczyzna, zbliżając się do chłopców. - Teraz włożę wam coś malutkiego do ust, a wy ugryźcie to i powoli rozpuszczajcie, potem powiecie, co to może być. Ugryźli, rozpuścili w ustach, otworzyli oczy. - Och, Stan - powiedział Ollie. Stan pokiwał głową na znak, że zgadza się z odczuciami brata. - No i jak? - zapytał gruby mężczyzna. Ręce trzymał za sobą. - Rozumiem, że jesteśmy zgodni co do jakości. - Ollie może już nigdy nie być tym samym chłopcem - zauważył Stan. - A jakiego to jest koloru? - zapytał tryumfalnie właściciel, wyjmując zza pleców dwie tabliczki białej czekolady. Ollie wlepił w nie oczy, następnie dał znak Stanowi, aby pochylił się nieco i szepnął mu coś do ucha. - Co powiedział? Ja, Abromson, żądam, aby mi to powiedziano. - Chciał wiedzieć, czy ktoś ją pomalował - odpowiedział Stan. - Pomalował? Gdzie? - mówiąc to, połamał tabliczki w różnych miejscach, udowadniając Olliemu, że wszędzie miały taki sam kolor. Ollie znów szepnął coś do ucha Stanowi. - Czy mógłby mu pan zapakować trochę tej czekolady, powiedzmy, za pół funta? To właśnie chciałby dostać na urodziny, panie Abromson. Pan Abromson potrząsnął głową. - Nie na sprzedaż, mówiłem już wcześniej. - Ale... - zaczął Stan. - Jeśli chodzi o ten specjalny biały gatunek, nie ma żadnego ale. Zamawiam go tylko dla siebie. Poza tym jest zbyt drogi. Pochodzi ze środkowej Szwajcarii. Za te pieniądze można kupić tylko odrobinkę, ale cóż to byłby za prezent? Jedna taka tabliczka - mówiąc to podniósł obydwie do góry - warta jest wiele, wiele funtów. Ollie przygryzł wargę. - Za jednego funta mógłbym wam dać całkiem niezły zestaw różnych słodyczy. Gwarantuję wysoką jakość. Chcecie? - Dziękuję - powiedział Ollie i stał patrząc na pana Abromsona, który do cienkiej brązowej torebki włożył trochę miętowych cukierków, mleczną czekoladę firmy Cadburg i - jak to wytłumaczył - cukierki z Ameryki opakowane w srebrny papierek; po chwili pakunek był już gotowy. - Kto będzie niósł? Ollie wyciągnął małe rączki i wziął torebkę. - Zaglądajcie do mnie - powiedział pan Abromson. - Kilka minut temu byliście nowymi klientami, teraz będę was traktował jak starych znajomych. Zwrócili się w kierunku drzwi. - Wrócimy tu - powiedział Stan. - Któregoś dnia. Kiedy stali już odwróceni, pan Abromson zapytał: - Czy wyświadczycie mi przysługę? Popatrzyli na niego. Wyciągnął dwie tabliczki białej czekolady. - Widzicie? Każda z nich jest nadgryziona. Jadam tylko całe tabliczki, boję się zarazków. Już na nic mi się nie przydadzą, nie znacie przypadkiem kogoś, kto chciałby je dostać? - Ja chciałbym, ja chciałbym - wykrzyknął Ollie. - Gdzie twoje maniery? - napomniał go Stan. - Proszę, ja chciałbym, ja chciałbym - powtórzył Ollie. Stan potrząsnął głową. - Beznadziejny przypadek. Pan Abromson włożył białą czekoladę do cienkiej brązowej torebki. - Dziękuję - powiedział Ollie, powtórzył to jeszcze raz i w podskokach dobiegł do drzwi, które już wcześniej otworzył Stan; gdy byli już na chodniku, obydwaj pomachali do sprzedawcy i pobiegli dalej, wesoło podskakując - Stan robił to znacznie lepiej - aż dotarli do skrzyżowania High Street i Tring Mews; tu Ollie wziął Stana za rękę i przeszli na drugą stronę ulicy; gdy poczuli się już bezpiecznie, zaczęli razem biec, podskakując od czasu do czasu dla podkreślenia wspaniałego nastroju, minęli dom numer 1 przy Tring Mews, a następnie dom numer 2. Była godzina #/1#37, gdy dobiegli do domu oznaczonego numerem 16 i nic nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek mieli się zatrzymać. Jednak o godzinie #/1#37 Ollie potknął się, a cienka brązowa torebka wyśliznęła mu się z ręki, zawartość wysypała się na ziemię, uderzając o krawędź chodnika; widząc tam swe skarby, do połowy zanurzone w błocie, Ollie zdobył się tylko na tyle, by wrzasnąć: - Stan! Była godzina #/1#36, kiedy Fern zrozumiała, że jej przewidywania co do płci Blondynki okazały się niesłuszne. Siedząc w niebieskim samochodzie, którego silnik pracował na wolnych obrotach, zobaczyła mężczyznę, który kierował się w jej. stronę, idąc bezpośrednio od domu nr 18, dwa domy dalej od pechowej szesnastki - miejsca, co do którego była pewna, że okaże się centralnym punktem mających nastąpić wydarzeń; otóż była w tej chwili pewna, że mężczyzna idący w jej stronę zatrzyma się, przechodząc obok jej samochodu. I z pewnością spojrzy na nią i powie: - Sam środek popołudnia, mała Fernie - ona zaś skinie głową, a później... to, co miało nastąpić później, to już jego zmartwienie. Fern nigdy nie potrafiła postępować z mężczyznami, ale nawet jeśli założymy, że było inaczej i że rozumiała ich zwyczaje i wiedziała, jak sprawia się im przyjemność, to jednak ten jasnowłosy osobnik idący w tej chwili w jej kierunku znajdował się pod tym względem poza zasięgiem jej możliwości. Miał na sobie szare obcisłe spodnie, białą dopasowaną koszulę oraz niebieski elegancki krawat. Marynarkę miał przewieszoną przez ramię. Niósł małą walizkę. Gdyby nie był blondynem, mógłby jej przypominać ukochanego Gable'a. Ciało miał silne, ale poruszał się zwinnie. Jego oczy były takie blade, takie duże, iż dominowały nad jasnymi włosami, nawet nad uśmiechem. - Sam środek popołudnia, mała Fernie. Skinęła głową, zastanawiając się przy tym, jak by to było, gdyby taki mężczyzna uganiał się za nią, pieścił jej mało atrakcyjne ciało, całował jej zdeformowaną powiekę, wypowiadał słowa wzbudzające jej zaufanie, zachęcające do odpowiedzi na pieszczoty, słowa takie... takie jak... Jej wyobraźnia znów zawiodła. Nie mówiła nic, trzymając ręce na kierownicy. Mężczyzna poruszał się szybko, otworzył tylne drzwi samochodu, rzucił marynarkę na siedzenie. Następnie otworzył walizkę i wyciągnął z niej jakiś gumowy elastyczny przedmiot przypominający procę, potem jeszcze coś, co wyglądało jak gruszka, z tą różnicą, że było metalowe i w kolorze granatu. - Jak tylko zacznę wsiadać ruszaj natychmiast. Jasne? Dziwny akcent. Nie angielski. Słowo "jasne" przypominało wyraz niemiecki, ale nie w czystej formie - a więc nie był również Niemcem. Skąd pochodził? Zastanowiła się nad tym przez chwilę, jakby to miało jakieś znaczenie. Była godzina #/1#38, gdy przyłożył do ust metalową gruszkę, odkręcił w niej coś zębami, włożył do elastycznego przedmiotu i używając wielkiej siły, zaczął nią kręcić; kiedy owa gruszka znalazła się nagle w powietrzu, a mężczyzna wskoczył na tylne siedzenie, Fern spojrzała w lusterko i zobaczyła dwóch pięknych chłopców, którzy zatrzymali się przy Tring Mews numer 16 - i kiedy szybko odjeżdżała z tego miejsca w towarzystwie supermężczyzny, zastanawiała się, jak mógł to zrobić. Gdyby miała więcej wyobraźni, mogła sobie również zadać pytanie: dlaczego? - Och, Ollie, lepiej wstań - powiedział Stan, gdy braciszek klęcząc na ziemi próbował oczyścić z błota białe tabliczki czekolady, które następnie włożył z powrotem do torebki. Ollie pozostał na ziemi. - Słuchaj, na świecie jest jeszcze tyle czekolady. - Ale nie takiej specjalnej - odpowiedział młodszy przytłumionym głosem. - Proszę. Wstań natychmiast. Zrób to dla mnie. Dla Stana. Ollie wstał. - I nie płacz. - Nie mogę się powstrzymać. - Jeśli będziesz płakał, koniec ze mną. - Przepraszam. - Rozejrzyj się wokół, Ollie, ile pięknych rzeczy nas otacza, a ty ich nie dostrzegasz. Słońce. Niebo. Popatrz... - i wskazał ręką na drugą stronę ulicy. - Widzisz tego mężczyznę wymachującego procą? Myślę, że świetnie się bawi, tylko popatrz, czy to wszystko nie osusza twoich łez? Ollie potrząsnął głową. Stan obserwował przedmiot, który leciał z drugiej strony ulicy. Leciał bardzo wysoko, prawie tak wysoko, jak wierzchołki drzew, zanim łagodnym ruchem zaczął spadać w ich stronę. Ollie patrzył na zniszczoną czekoladę, był cały we łzach. - Chcesz się przytulić? - zapytał Stan. Czy Ollie mógł odmówić? Zniszczenie domu nr 16 przy Tring Mews wzbudziło niewielkie zainteresowanie gazet - to prawda, że eksplodował kocioł parowy i zginęły dwie osoby, większą uwagę opinii publicznej skupiło jednak w tym czasie aresztowanie na lotnisku Heathrow jakiejś gwiazdy rocka zamieszanej w przemyt kokainy. Według wzmianki w gazecie, właścicielem domu był Frederick Webster amerykański biznesmen. Co do płci, gazeta nie myliła się. Ale nie nazywał się Webster i nie miał nic wspólnego z biznesem, natomiast jedyną rzeczą, jaka wiązała go z Ameryką był fakt, że stamtąd pochodził jego pracodawca. Właściciel miał kochającą żonę i piętnastoletnią córkę. W momencie eksplozji robiły zakupy u Harrodsa. Kiedy wróciły na Tring Mews około czwartej, cały teren był zabarykadowany. Gdy żona usłyszała o tym, co się stało, niemal wpadła w histerię. Udało jej się zapanować nad sobą jedynie przez chwilę, czego nie można powiedzieć o jej córce. Dochodząca posługaczka, która kończyła właśnie swoją codzienną czarną robotę w domu pod numerem 16, również zginęła. Nie miała męża, ale jej trójka dzieci zareagowała na wiadomość o popołudniowym wypadku bardzo gwałtownie; dzieci dowiedziały się o wszystkim od policjantów, którzy rzecz jasna, spełnili swój obowiązek bez entuzjazmu. Były małe, matka była dla nich jedynym źródłem utrzymania i żadne z całej trójki nie mogło sobie wyobrazić, że zabraknie nagle osoby, która brała ich wózkiem na spacer. Nie była wykształcona, ale niezwykle dobra i zrównoważona, jej śmierć była bolesną stratą dla wielu. Krótko mówiąc, wiele osób okazało po jej śmierci szczery ból. Niewiele uczuć tego rodzaju wywołała śmierć Stana i Olliego. Właściwie nie wywołała żadnych uczuć. Po ich śmierci nikt nie uronił ani jednej łzy. Braci nie opłakiwał nikt. Ii. Dezodorant Standisha Connie była jeszcze naga, osuszając ciało po wzięciu prysznica, wiedziała już jednak, że tego wieczoru powinna włożyć niebieską jedwabną bluzkę. I zapiąć ją dokładnie na wszystkie guziki. Tego wieczoru chciała po prostu wyglądać skromnie. Ale włoży ją ciasno do dżinsów - tak więc jej piersi nie będą takie zupełnie niewidoczne. Chyba tylko dla Stevie Wondera - ale nie dla zwariowanego i do cna zepsutego świata. Rzuciła ręcznik w kierunku kosza na bieliznę, lecz chybiła, wzruszyła ramionami, odwróciła się, aby obejrzeć odbicie swego ciała w lustrze; lustro pokryte było jeszcze parą, tak więc nie mogła zobaczyć swej sylwetki w całej okazałości. Connie ponownie wzruszyła ramionami, stanęła bokiem do lustra, wciągnęła brzuch - i w takiej pozie stała przez dłuższą chwilę. Para zaczęła powoli znikać, a jej odbicie stawało się coraz bardziej widoczne. Boże, ależ miała figurę. Nie w takim znaczeniu, że widząc jej twarz chciało się podwinąć ogon i uciec. Ładne, długie brązowe włosy, dość ładne brązowe oczy. Nie była jednak wysoka - pięć stóp i jeden cal, jej waga nigdy nie przekroczyła stu pięciu funtów. Najwięcej - myślała czasem - ważyły piersi. Myślała już tak, gdy miała dopiero trzynaście lat. Towarzystwo mężczyzn nie było dla niej, jak dotąd, czymś ważnym. W tej chwili jej odbicie stało się wyraźniejsze, a więc zrezygnowała ze studiowania swego profilu, stanęła przodem do lustra, pochyliła się do przodu; kiedyś, w przyszłości, kiedy to zrobi jej piersi będą zwisać. Ale jeszcze nie teraz. Nawet nie przed ukończeniem dwudziestu pięciu lat, zwłaszcza jeśli będzie ćwiczyć hantlami raz, a może i dwa razy dziennie. W każdym razie chodzi o te wszystkie ćwiczenia na piersi. Aby poduszeczki zachowały jędrność, ale były równocześnie delikatne jak aksamit. Arnie był pierwszą osobą, która nazwała je poduszeczkami. Była to prawdopodobnie pierwsza rzecz, która jej z kolei spodobała się u niego. Nie była to rzecz ostatnia -- bynajmniej, nie znosiła jednak sposobu, w jaki mówili o nich inni chłopcy; cycki, zderzaki - nie cierpiała tych wszystkich świńskich słów. Ale poduszeczki - sugerowało to delikatność charakteru. Pewną łagodność. Co nie znaczy, że zawsze był dla niej czuły, właściwie całkiem często zdarzało się, że był zupełnie inny. Z lustra znikła już para, gdy Connie stanęła na palcach i wykonała powolny obrót, studiując dokładnie swe odbicie. Lato miało dopiero nadejść, ona jednak zdążyła już wygospodarować kilka godzin, by wyjść na dach ze swoim walkmenem, wyciągnąć się wygodnie w stroju bikini i chwytać promienie słońca. Przed nadejściem sierpnia będzie prawie czarna, w tej chwili nie była jeszcze opalona, ale jej skóra zaczęła już zmieniać kolor. Była to zmiana na korzyść. Oczy wydawały się większe, włosy jaśniejsze. Skóra... już raz wystawiła ją na działanie promieni słonecznych - raz, ale porządnie. Skóra nabrała jakby pierwszych rumieńców. Niekiedy przychodziło jej do głowy, że zbyt dużo wagi przywiązuje do wyglądu, ciągłe przeglądanie się w lustrze mogło zamienić się w jakiś nieznośny nawyk, ludzie mogliby pomyśleć, że dziewczyna, która kręcącym zadkiem i wciągniętym brzuchem potrafi zatrzymywać samochody na ulicy, może czuć się z tego powodu zarozumiała, ale jeśli samochody przystawały nawet na Apple - cóż, być może był to powód do zarozumialstwa. Wiedziała również, że ma szczęście. Poduszki były już znane w Ameryce, znane od czasów Harlow. Czytała o tym kiedyś w jakimś intelektualnym szmatławcu, na który przypadkowo natknęła się w salonie fryzjerskim. Był tam długi artykuł o tym, że piękno znajduje się w oczach każdej osoby, która patrzy na coś ładnego; wyczytała następnie - naprawdę było tak napisane - że kiedy greccy homoseksualiści rządzili światem tysiące lat temu, mieli obsesję na punkcie penisa - i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dziką namiętność wzbudzały w nich penisy o małych rozmiarach. Im mniejszy członek, tym wspanialszy mężczyzna. Gdyby Arniemu przyszło żyć w tamtych czasach, byłby najbrzydszym z Greków. Ona zaś czułaby się jak pies żyjąc w latach dwudziestych, epoce odważnych i niekonwencjonalnych kobiet, które krępowały piersi dla wywołania pożądliwości chłopców. Z tego właśnie powodu Connie była wdzięczna temu Komuś na Górze za to, że urodziła się w latach sześćdziesiątych, dojrzewała w siedemdziesiątych, a teraz, mając dwadzieścia cztery lata, w roku 1985, nigdy nie narzeka na brak towarzystwa - brak męskiego towarzystwa. Wyszła z łazienki, odnalazła ulubione, niemożliwie wręcz obcisłe dżinsy, położyła się na łóżku i po wielkich jak zwykle bojach przecisnęła je przez uda. Następnie włożyła sandały, podeszła do szafy, aby wyjąć niebieską jedwabną bluzkę; trzymając ją z wielką ostrożnością, drugą ręką sięgnęła do szuflady z bielizną i wyciągnęła biustonosz. I tu zawahała się. A może go nie wkładać? Sam jedwab na gołym ciele. Znów zawahała się, w końcu co w tym złego, do cholery, że ktoś zobaczy - tak więc rzuciła biustonosz na łóżko, włożyła bluzkę, zapięła ją, przejrzała się w łazienkowym lustrze. Bluzka była na tyle obcisła, że uwydatniała sutki. Czy to było w dobrym guście? Zaczęła chodzić tam i z powrotem po łazience, obserwując bacznie sposób, w jaki poruszały jej się piersi. Nie były obwisłe ani nie miały żadnych innych wad - od tego dzieliły ją jeszcze całe lata - nie można było jednak nie zauważyć, że przy chodzeniu poruszały się. Do diabła, pomyślała Connie, kontynuując tę prywatną paradę; miała naprawdę ochotę wyjść właśnie tak ubrana - ze sterczącymi sutkami i poduszeczkami wykonującymi swój taniec... ...i pewnego dnia... ...ale to dopiero zdarzy się kiedyś, w przyszłości. Postanowiła, że w tej chwili jest po prostu zbyt nieśmiała, by ryzykować. Tak więc ściągnęła bluzkę, włożyła biustonosz, przeklęła własną skromność - sama Madonna mogłaby paradować całą noc po Czterdziestej Drugiej ulicy mając na sobie tylko jedwabną bluzkę - zapięła bluzkę po samą szyję, przejechała grzebieniem po włosach, chwyciła torebkę i wyszła. Była godzina #/10#10, kiedy znalazła się w Taj Mahal, w miejscu jak z dowcipu, o równie dowcipnej nazwie; była to śmierdząca nora w najgorszej części Alei C, być może jedynym miejscu w Nowym Jorku, w którym jeśli nie jest się handlarzem narkotyków, uchodzi się za dziwaka. Przynajmniej było tak jeszcze dwa miesiące temu. A więc wtedy, gdy jedną przecznicę dalej otwarto Blythe Spirit, dyskotekę, która kojarzyła się z dużym szmalem, tak dużym, że zamieszczanie ogłoszeń w gazetach nie było już konieczne. Liza i Bianca Andy i wielu innych przyjechało na otwarcie wynajętymi limuzynami - i tak się zaczęło. Tłumy każdego wieczoru. Dzieciaki, które upodobniły Boy George'a do Nancy Regan, błagały, by pozwolono im przejść przez linę zabezpieczającą wejście. Niekiedy ci, dla których zabrakło już miejsca, odwiedzali dzielnicę ubogich - czyli po prostu szli do Taj. Yuppies. Faceci z dyplomatkami. Niektórzy z dziewczynami, inni sami. Mieszali się ze starymi klientami Taj, z których większość dokonywała akurat jakichś transakcji albo też spała po kątach. O godzinie #/10#11 Connie zamówiła kufel Miller Lite, dała Mulcahy'emu, właścicielowi Taj, pięć zielonych i poprosiła o dwudziestopięciocentówki, wzięła piwo i resztę i podeszła do dwóch automatów do gry. Blue Skies, jej ulubiony automat, znajdował się najbliżej, więc wrzuciła 25 centów, wypiła łyk piwa i zaczęła grać. Zdarzało się, że Yuppies przecierali ze zdumienia oczy, widząc takie automaty do gry. To było jak przejście w jakiś inny wymiar czasu - bez gier wideo. Kiedyś pewien sprzedawca przekonał Mulcahy'ego, aby zakupił nowy automat do gry. Automat uległ jednak zniszczeniu już następnego dnia, gdy jakiś rozgniewany klient - handlarz narkotyków - wyładował na nim swą złość. #/10#15 Connie grała w skupieniu na automacie Blue Skies, gdy nagle z boku usłyszała: - Mój Boże, nie widziałem takich od czasu, kiedy byłem na drugim roku. - Popatrzyła na faceta. Był duży, wysportowany. Miał białą koszulę, marynarkę przewieszoną przez ramię. Connie nie odpowiedziała, wzięła następną kulę do gry. - Wpadłem na dyskotekę - ciągnął dalej. - Śmiertelna nuda. Będzie tak jeszcze kilka godzin. Będziesz później? Connie przestała grać, popatrzyła przez chwilę na dużego faceta i powiedziała: - Niech pan posłucha; mam chłopca, nazywam się Connie, jestem zajęta. - Następnie sięgnęła ręką, zbliżając się jednocześnie do mężczyzny, w kierunku drugiego automatu i umieszczonej w rogu popielniczki. Wzięła ją do jednej ręki, tracąc przy tym nieznacznie równowagę. Czy to była jej wina, że musnęła sutkami jego koszulę? Czy to była jej wina, że spojrzał na nią w ten sposób? Gdzie wyszła? Na zewnątrz. Co zrobiła? Nic... Od samego początku życie dawało Arniemu porządny wycisk. Być może inni na jego miejscu staliby się kimś w rodzaju Matki Teresy. Ale nie Arnie. On walczył. Przeciwko wszystkiemu i wszystkim. We wszystkich domach, gdzie mieszkał, we wszystkich szkołach, do których chodził. Szedł na całość. Kłopot polegał na tym, że był zawsze najmniejszy, więc wszyscy dawali mu tęgi wycisk. Niektóre dzieci dorastały z naciągniętymi uszami. Arnie dorastał z zakrwawionym nosem. Kiedy miał trzynaście lat, jeden z księży zainteresował go ćwiczeniami z hantlami, tak więc zaczął ćwiczyć i nabrał tężyzny fizycznej, jednak był ciągle mały. W wieku szesnastu lat podskoczył do pięciu stóp dziesięciu cali i nabrał ciała, osiągając wagę stu sześćdziesięciu funtów. I znalazł upodobanie w boksie. Miał szybkie nogi i mocną kontrę z lewej, lewą rękę miał jednak słabszą od prawej. Zaczął poważnie trenować z myślą o karierze na ringu i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin