Lowell Elizabeth - Diamentowy tygrys.rtf

(825 KB) Pobierz

Prolog

LePiej, żeby Abe Windsor nie żył, bo inaczej sam go zabiję. Ta myśl Jasona Streeta była jednocześnie obietnicą i modli¬twą. Od czasu, kiedy dziesięć godzin temu zadzwonił jego szpieg ze stacji Szalonego Abe'a w Australii Zachodniej, Street nie pierwszy raz powtarzał to zdanie w myślach. Zrobił wszyst-

. ko, żeby jak najszybciej dostać się na położoną na pustkowiu farmę i do kopalń Śpiącego Psa. Najpierw cztery godziny leciał samolotem czarterowym z Perth, a potem przez ciągnące się w nieskończoność czarne godziny siedział za kierownicą poobi¬janej terenowej Toyoty i pędząc na złamanie karku po wybois¬tych drogach, mknął do jednego z najbezludniejszych zakąt¬ków kontynentu.

Jednak to nie szaleńcza szybkość jazdy podsycała wściekłość Streeta, ale strach, że ponad dziesięć lat cierpliwego wyczeki¬wania i sprytnych wybiegów poszło na marne, zniweczone przez pijacki wybryk starego wariata.

Krzyż Południa bladł na niebie" z wolna wchłaniany przez krzykliwą żółć promieni wschodzącego słońca. Na południo¬wo-wschodnim krańcu wyżyny Kimberley temperatura o świcie wynosiła ponad trzydzieści stopni Celsjusza. Upał narastał, w miarę jak wstawał dzień. Gwałtowny strumień światła wydo¬był z mroku trawy spinifeksu i karłowate akacje, czerwony pył i z rzadka rozrzucone skrawki kamienistego gruntu. Nad tym wszystkim wisiało nie zmienne słońce, jedyny prawdziwy mie¬szkaniec Australii Zachodniej.

Kamienie z hukiem przypominającym strzały z pistoletu od¬bija~się od podwozia pędzącego samochodu. Kołysząc się na boki, ślizgając i podskakując na nierównościach, Toyota prze¬mierząła z wysiłkiem szlak, który wyraźniej rysował się w pa¬mięci kierowcy niż w terenie. Street nie miał wątpliwości co do kierunku jazdy. Od dziesięciu lat przemierzał drogę do stacji Abe'a tam i z powrotem, próbując natarczywymi pytaniami, groźbą i podstępem wydobyć ze starego tajemnicę. Teraz był pewien tylko jednego: jeśli wciąż można było zdobyć sekret Abe'a, to jemu się to uda, zanim Krzyż Południa znów wzejdzie nad Australią.

Toyota w tumanie kurzu pokonała szczyt niewielkiego wzniesienia. Przed Streetem ukazało się nędzne gospodarstwo Abe'a. Należące do starego budynki rozrzucone były na obsza¬rze kilku hektarów płaskiej, jałowej ziemi jak szczątki rozbite¬go statku. Stał tam walący się dom, pokryty blaszanym dachem, kilka wypalonych przez słońce zabudowań gospodarczych, ciągniki zniszczone przez rdzę i niewłaściwe użytkowanie, zde¬zelowany sprzęt wydobywczy, porzucone ciężarówki z napę¬dem na cztery koła i pochodzącej z czasów drugiej wojny światowej wrak Dakoty RAAF-u, która rozbiła się w pobliżu farmy kilka dni przed końcem wojny.

Nagle błyszczący, hałaśliwy i bardzo nowoczesny helikopter wyskoczył na niebo zza blaszanego dachu domu. Street z całej siły nadepnął na hamulec i Toyota zatrzymała się z dygotem. Usiłował dostrzec znaki identyfikacyjne, kiedy helikopter za¬kręcił i przeleciał nad jego głową. Spodziewał się zobaczyć herb policji stanowej Australii Zachodniej, symbol Australij¬skich ,Sił Obronnych albo logo Powietrznej Służby Medycznej.

Tymczasem obłe boki helikoptera były gładkie i anonimowe jak skorupka jaja. Jego właściciele, tak samo jak Street, nie chcieli ujawniać swojej obecności na stacji Abe'a Windsora. Wściekły i pełen obaw; uderzył pięścią w kierownicę. Potem wrzucił bieg i ruszył w dół wzniesienia.

Kiedy samochód z poślizgiem zatrzymał się w czerwonym pyle przed domem Abe'a, Street wyskoczył zza kierownicy i padł na ziemię, trzymając w ręku półautomatyczny pistolet. Z precyzją komandosa wybiegł zza osłony samochodu i skrył się za jakąś zardzewiałą maszyną, a potem schronił się za rogiem domu. Zaryzykował i szybko zajrzał przez brudne okno do wnętrza.

Duży pokój oświetlała lampa naftowa. Na środku, na długim stole, leżał bosonogi trup, przy~ty kawałkiem postrzępionego płótna. Jedyną poruszającą się rzeczą była zwykła w australij¬skim interiorze chmara much.

Klnąc przez zaciśnięte zęby, Street zrezygnował z zachowa¬nia czujności i posłużył się ciężkim butem jak taranem. Górne zawiasy odpadły z futryny, zamek ustąpił, drzwi zakołysały się chwiejnie i stanęły otworem. Zastarzały odór śmierci rozniósł się po rozgrzanym dziedzińcu. Street rozejrzał się po pokoju znad lufy pistoletu. Nie spostrzegł nikogo. Dusząc się odorem podszedł do stołu i odchylił róg płótna. Stado much poderwało się do lotu.

Sądząc po stanie ciała, Abe Wmdsor nie żył już od jakiegoś czasu. Wziąwszy pod uwagę upał i wilgoć, jakie zwykle panują w październiku, kiedy zbliża się pora deszczowa, Street domyślił się, że stary zmarł co hajmniej trzy dni temu, może trochę wcześniej. Nie było jednak wątpliwości, że pod tym płótnem leży Abe Windsor. Gruba blizna na lewym nadgarstku lepiej oparła się niszczycielskim procesom niż miękkie ciało wokół niej.

Street odwrócił się z okrzykiem obrzydzenia i rozejrzał się.

Wątpił, czy pasażerowie helikoptera zostawili po sobie cokol¬wiek oprócz much. Z drugiej strony było możliwe, że zaskoczył ich, zanim skończyli przeszukiwać farmę. Krzywiąc się dotknął zwłok, odsunął brudny podkoszulek i zaczął szukać welweto¬wego woreczka, który zwykle wisiał na szyi Abe'a. Woreczek zniknął. Street zerknął na półkę z surowego drewna nad buja¬nym fotelem Windsora. Starego blaszanego pudełka również nie było.

- Ty stuknięty staruchu, poszedłeś sobie na ostatni spacer po buszu, co? - wymamrotał. - Jak zwykle zabrałeś ze sobą to pudełko, co? Może twój sekret umarł razem z tobą? I kto jeszcze, do cholery, cię obserwował?

Odpowiedział mu tylko ohydny grymas śmierci. Przez chwi¬lę Street miał wrażenie, że starzec jeszcze żyje i nadal się z niego naśmiewa.

- Od początku wiedziałeś, o co mi chodzi, prawda? Chry¬ste, uwielbiałeś się ze mną drażnić! Do diabła z tobą, stary. Ty umarłeś, a ja żyję.

Za kuchennymi drzwiami rozległo się ciche skrzypienie zbutwiałych desek podłogi. Ktoś chciał wymknąć się z domu.

Street wpadł do ciemnej kuchni. Był na tyle szybki, że w ostatniej chwili dostrzegł jakąś ciemno ubraną postać wyśliz¬gującą się na zewnątrz. Znów rozległ się obcy dźwięk, tym razem pośpieszny tupot nagich stóp, biegnących po pylistej ziemi.

Street rzucił się do otwartych drzwi i szybko wystrzelił. Kula dosięgła uciekającego, zanim zniknął za rogiem jednego z bu¬dynków gospodarczych. Padł twarzą na ziemię. Street ostrożnie podszedł do niego i sprawdził, czy nie ma broni. Nic nie znalazł. Wstał i nogą odwrócił leżącego na plecy. Chu, kucharz Abe'a, spojrzał na niego przez zmrużone oczy, w których widać było ból. Street wycelował pistolet prosto w czoło.

- Gdzie jest pudełko, ty złodzieju?

Chu skrzywił się z bólu i syknął przez zęby, ale nic nie odpowiedział.

- Słuchaj no. - Street naparł płaską podeszwą buta na zranione ramię Chińczyka. - Mów, gdzie jest pudełko i welwe¬towa sakiewka!

Chu jęknął i odparł coś po chińsku, prośbę o litość albo przekleństwo.

Street mocniej nacisnął butem na ramię Chińczyka. Kątem oka zauważył ledwo dostrzegalne poruszenie. Ktoś wyskoczył z cienia . budynku gospodarczego. Street odruchowo odwrócił głowę.

Chu, korzystając z okazji, zwinął się we dwoje i zamierzył się, żeby kopnąć przeciwnika w krocze. Atak z dwóch stron był szybki i skoordynowany, więc Street od razu odgadł, że wpadł w pułapkę zastawioną przez zawodowców. Jego reakcja była równie szybka i groźna. Bez namysłu strzelił do Chu, jedno¬cześnie robiąc unik tak, że cios kucharza chybił celu.

Na ułamek sekundy, zanim kula weszła w ciało, pięta Chiń~ czyka uderzyła nieszkodliwie w muskularne udo Streeta. Płyn¬nym ruchem rzucił się na bok, jednocześnie mierząc pistoletem w drugiego napastnika. Padając na ziemię oddał dwa strzały. Żaden nie był celny, ale ten manewr pozwolił mu uchylić się przed wymierzonym w głowę kopniakiem, który roztrzaskałby mu czaszkę.

Nieznajomy napastnik przemknął obok przeciwnika, który wciąż jeszcze toczył się po ziemi w obronnym uniku. Street padł na brzuch, natychmiast się odwrócił i spokojnie dwa razy strzelił uciekającemu w plecy. Słysząc krzyk bólu i padające ciało Street domyślił się, że to była kobieta - była, bo już nie żyła. Jego mózg rejestrował tę informację, kiedy ponownie przetoczył się po ziemi, oczekując kolejnego ataku. Stanął na ugiętych nogach, plecami do muru, mając w polu strzału cały

dziedziniec farmy.

W odległości pięćdziesięciu metrów wystraszone strzelaniną stado jasnych kakadu skrzeczało hałaśliwie w gałęziach karło¬watych drzew. Po dłuższej chwili papugi uspokoiły się i znów na stacji Abe'a Windsora zapanowała śmiertelna, niczym nie zakłócona cisza. W gorącym październikowym słońcu porusza-

ły się tylko wszechobecne muchy.

Street szybko obszukał ciała dwojga ludzi, których przed chwilą zabił. Nie znalazł ani śladu blaszanego pudełka i welwe¬towej sakiewki. Cierpliwie jeszcze raz sprawdził każdy szcze¬gół, w nadziei, że dowie się, kto przysłał napastników i dlacze¬go. Ani Chu, ani jego wspólniczka Chinka nie mieli przy sobie nic, co pozwoliłoby ich zidentyfikować, żadnych dokumentów, metek na ubraniu ani broni.

Street zmarszczył brwi, przykucnął i uważnie przyjrzał się zwłokom. Chu od lat pracował na farmie, ale Street nigdy przedtem nie dostrzegł odcisków na jego stopach i dłoniach . Takie odciski widuje się u ludzi uprawiających sztukę walki, a nie u prostych służących. Ręce kobiety były podobnie stwar¬dniałe. Oboje pracowali jako zespół, gotowy zabić lub zginąć.

Teraz nie żyli, a Street nie wiedział, dla kogo pracowali, ani nie był choćby o krok bliżej rozwiązania tajemnicy kopalni Szalonego Abe'a.

Splunął na czerwoną ziemię i odwrócił się plecami do zwłok. Istniała bardzo nikła szansa, że na farmie zostało coś wartościowego, ale po dziesięciu latach czatowania na okazję nie mógł pozwolić, żeby przez zdenerwowanie coś przeoczyć. Możliwe, że pudełko zawierające kiepskie wiersze napisane przez Abe'a i jego testament jest wciąż ukryte gdzieś w pobliżu.

Odór wewnątrz domu się nie zmienił. Street przeszukał Wszystlge pomieszczenia wprawnymi ruchami kogoś, kto już nie raz to robił. Jak zwykle, nie znalazł nic nowego. Nie było też pudełka. Otarł z oczu kurz i pot i stanął nad ciałem starca, który teraz, tak samo jak za życia, nie dawał mu się rozszyfro¬wać.

- Dziesięć lat wczytywania się w "Pawia z Antypodów" _ warknął więznącym w gardle głosem. - Dziesięć lat twojego smrodu i chytrego rechotu. Żebyś się usmażył w piekle, Abe. I niech smaży się w piekle ten, kto odziedziczy Kopalnie Śpią¬cego Psa.

 

Rozdział pierwszy

D woje ludzi zginęło, żeby mi to dostarczyć.

Cole Blackbum spojrzał na małą zniszczoną sakiewkę z wel¬wetu.

- Warto było? - zapytał.              

- Ty mi powiedz - odparł Chen Wing. Światło załamywało się i drżałą, kiedy dziesięć przezroczystych kamieni potoczyło się po blacie, uderzając o siebie z cichym, krystalicznym podzwania¬niem. Na pierwszy rzut oka sprawiały wrażenie dużych, niestaran¬nie zrobionych kulek do gry, poobijanych od częstego używania. Dziewięć z trzynastu kamieni było bezbarwnych. Trzy miały kolor różowawy, a jeden intensywnie zielony, jak głęboka rzeka.

Ręka Cole'a natychmiast zacisnęła się na zielonej kulce, wielkości czubka jego kciuka. Kamień okazał się zaskakująco ciężki jak na swój niewielki rozmiar. Potarł go między palcami. Wydawał się śliski, jakby natarty drogocennymi olejkami. Ob¬racał kamień w dłoni, aż znalazł płaską, gładką powierzchnię, tam gdzie odprysnął niewielki odłamek. Chuchnął na nią deli¬katnie. Na płaszczyźnie osadziła się para.

Cole poczuł ostre ukłucie podniecenia. Bez słowa podszedł do ustawionego pod ścianą barku na kółkach. Wziął ciężką kryształową szklankę i pytająco spojrzał na Winga, który skinął głową. Szybkim, płynnym ruchem przesunął zielonym kamie¬niem po krysztale.

Kamień z łatwością wyżłobił w nim głęboką rysę, a sam pozostał nie naruszony. Cole-brał kolejne kamienie i pocierał nimi o szklankę. Pojawiły się nowe rysy. Na kamieniach nie widać było najmniejszego zadrapania. Wyjął starą lupę jubilerską, ustawił odpowiednio lampę na biurku i przez szkło obej¬rzał zieloną kulkę.

Wypawało mu się, że pogrąża się w oceanie jaskrawoszma¬ragdowego blasku. Jednak to nie był szmaragd. Chociaż nie oszlifowany, wychwytywał i rozpraszał światło tak, jak to się dzieje tylko w przypadku brylantów. Przy każdym lekkim poru¬szeniu dłoni migotał między palcami. Błyski drgały, odbijały się od nierównej powierzchni i gromadziły się w jego świetlistej głębi. Cole nie dostrzegł żadnych pęknięć, tylko dwie maleńkie skazy, nie mające wpływu na wartość diamentu, ponieważ znajdowały się tuż pod jego powierzchnią, skąd można je było usunąć przy cięciu i szlifowaniu.

Cole obejrzał jeszcze kilka kamieni, zanim schował lupę do kieszeni.

- Biały papier - powiedział krótko.

Wing otworzył szufladę biurka, wyjął arkusz nieskazitelnie białego firmowego papieru z nagłówkiem Pacifk Traders Ltd. i położył na blacie. Cole wyciągnął z kieszeni irchowy wore¬czek, w którym przechowywał nie oszlifowany diament o do¬skonałej barwie.

Diament miał kanciasty, ośmiościenny kształt. Wyglądał niemal jak sztuczny obok poobijanych, nieregularnych kamieni Winga. Cole rozłożył diamenty na papierze. Jeden delikatnie zmienił kolor z różowego na koralowy. Odcień pozostałych różowych pogłębił się. Większość białych kamieni nabrała niebieskawego blasku, dokładnie takiego, jak diament Cole'a. Kilka ujawniło delikatne żółte zabarwienie, na które zwróciłby uwagę jedynie ekspert.

Zielony diament płonął jeszcze jaskrawiej, jak szmaragdowy ogień na śniegu.

Cole odsunął lupę i jeszcze raz bez szkła dokładnie mu się przyjrzał. Klejnot wciąż lśnił wewn,ętrznym światłem, jedno¬cześnie gorącym i zimnym. Wiele lat temu, w Tunezji, widział klejnot, który niemal dorównywał temu. Przemytnik, właściciel diamentu, twierdził, że kamień pochodzi z Wenezueli, ale Cole w to wątpjł. Jednak zanim zdobył wystarczającą ilość gotówki, żeby wydobyć od niego prawdę, ktoś na zawsze zamknął usta przemytnika, podrzynając mu gardło.

Cole był zaskoczony, że za te diamenty zapłaciło życiem jedynie dwoje ludzi. Nigdy jeszcze nie widział zbioru równego temu, który spoczywał przed nim na białym papierze. Te kamienie zawdzięczały swój kolor naturalnym warunkom, w jakich powstały, a nie barwie otoczenia.

Schował swój wzorcowy diament i obejrzał woreczek z cie¬mnego welwetu, leżący na mahoniowym blacie biurka. Mate¬riał był bardzo stary, więc czas i twarda powierzchnia przecho¬wywanych w sakiewce diamentów zniszczyły go tak, że miej¬scami stał się cienki jak jedwab. Sakiewka to martwy przed¬miot, więc było jej wszystko jedno.

Natomiast kamienie nie wydawały się martwe. Połyskiwały jakby ożywione światłem, czasem i nienasyconą ludzką żądzą posiadania wszystkiego, co rzadkie.

- Czego chcesz ode mnie? - zapytał Cole, przyglądając się zielonemu kamieniowi zamyślonym spojrzeniem szarych oczu.

Przez chwilę Wingowi zdawało się, że pytanie jest skierowa¬ne do diamentu. Ten biznesmen z Hongkongu znał Cole' a od wielu lat, jednak nie był w stanie zrozumieć ani przewidzieć skomplikowanych procesów myślowych amerykańskiego bada¬cza.

- Czy to są diamenty? - zapytał cicho Chińczyk.

- Tak.

-  Żadne oszustwo nie jest możliwe?

Cole wzruszył ramionami. Ten gest spowodował ruch świat¬ła na jego sylwetce. Surowy jedwab, z którego uszyta była sportowa marynarka Amerykanina, połyskiwał czernią. Jego włosy miały równie lśniący i głęboki odcień. Skóra Cole ście¬mniała od przebywania w naj dzikszych miejscach globu. Deli¬katne zmarszczki, rozchodzące się promieniście od kącików powiek, były efektem długich miesięcy spędzonych w blasku pustynnego słońca lub w świetle lampki górniczej. Nad lewą skronią w gęstej czuprynie widać było srebrne nitki. Cole miał trzydzieści cztery lata, ale wyglądał o wiele dojrzalej i rzeczy¬wiście po wieloma względami był bardziej doświadczony, niż wskazywałby na to jego wiek.

- Oszustwo zawsze jest możliwe - odezwał się. - Ale jeśli te diamenty zostały wykonane przez człowieka, to oznacza to ruinę dla wszystkich wydobywców i dla wszystkich kopalni diamentów na świecie. - Wing uśmiechnął się. - Jeśli to cię niepokoi - ciągnął Amerykanin - to mogę znaleźć w Darwin kogoś, kto ma przyrząd do badania bezwładności cieplnej. Tej maszyny jeszcze nikomu nie udało się oszukać.

Tym razem Wing wzruszył ramionami.

- Nie ma na to czasu, chyba że przyniosłeś ten instrument ze sobą• Za kilka godzin kamienie muszą wyruszyć w drogę.

- Dokąd?

- Do Ameryki.

- Skąd ci je przywieziono?

- Z KimberIey.

Cole zamilkł. Kiedy się znów odezwał, przemówił obojęt¬nym tonem.

- Złoża południowoafrykańskie są dość dokładnie zbadane.

- Nie chodzi mi o Kimberley w Afryce, tylko o wyżynę KimberIey, tutaj w Australii - wyjaśnił Wing. Uśmiechnął się, jakby zadowolony, że zna różnicę między tymi dwoma miejscami. Ludzie często je mylą. Zwykle diamenty kojarzą się z Afryką, chociaż największa kopalnia świata, Argyle, jest usytuowana na bezludnej pustyni w tropikalnym stanie Zachodnia Australia.

Cole odpowiedział Chińczykowi uśmiechem, ale w twardej linii jego ust nie było wesołości.

- Czy rodzina Chen zainwestowała w Argyle kierując się wartością tych diamentów?

- Nic nie mówiłem o Argyle, tylko o KimberIey.

Cole w milczeniu rozważył wszystkie możliwości. Jeśli ka¬mienie pochodzą z Argyle, oznacza to, że kartel, który kontro¬luje światowe wydobycie diamentów, dokonał znaczącego od¬krycia i dzięki temu jeszcze trochę się wzbogaci. Lecz jeśli kamienie pochodzą z nowego źródła, to do diamentowej roz¬grywki dołączył nowy gracz i wkrótce rozpęta się piekło.

W każdym razie, dla człowieka, który trzyma w ręku tak silną kartę, jak ten zbiór kamieni, życie stanie się bardzo emocjonujące, a gra nabierze rumieńców.

- Kimberley w Australii? - powiedział Cole przygważdża¬jąc Winga spojrzeniem szarych oczu, tak czystych jak lodowiec. - Czy tam je znaleziono

Chińczyk po raz pierwszy się zawahał.

- Stamtąd mi je dostarczono, ale gdzie zostały znalezione ...

- Rozłożył wąskie dłonie.

- Czy jest ich więcej? - zapytał Amerykanin, wskazując ruchem głowy na rozrzucone kamienie.

- Dostałem tylko tyle - odparł ostrożnie Wing.

Cole podszedł do okna i spojrzał na palmy, otaczające fron¬towy trawnik państwowego kasyna w Darwin, na australijskim Terytorium Północnym, niemal dwa tysiące pięćset kilometrów od wyżyny Kimberley. W ostrym tropikalnym słońcu, pod za¬mglonym wilgocią niebem, morze TImor wyglądało jak kłęby aluminiowego drutu.

Żar słońca promieniował przez podwójne szyby okna obok Cole'a. W tle słychać było cichy szum klimatyzacji. Maszyneria kasyna wyciągała dym papierosowy z sal gier na niższych piętrach, jednocześnie chłodząc parne, przytłaczające rozgrza¬ne powietrze tropikalnego października. Zaczęła się już pora przejściowa między suszą a jesiennymi deszczami, czas, w któ¬rym zwierzęta padają, a ludzie tracą zmysły.

Cole rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Australijskie tropiki w październiku były jednym z niewielu miejsc na ziemi, gdzie nawet on nie mógł wytrzymać. Z jakiegoś powodu trudniej mu było znieść upał i wilgoć przesycającą powietrze weukaliptu¬sowych i akacjowych zaroślach Australii niż podobne warunki klimatyczne panujące w Wenezueli lub Brazylii.

Jednak maszyny zbudowane przez człowieka nie wpuszczały tropikalnego upału do wnętrza kasyna. Dostarczały technicznie przetworzone powietrze, które w niczym nie przypomina tego, którym trzeba oddychać na zewnątrz. Gdyby nie aborygeńskie malowidła na ścianach, ten pokój mógłby znajdować się gdzie¬kolwiek między Hongkongiem a Johannesburgiem, Londynem a Los Angeles lub Tel A vivem a Bombajem. Meble zrobione były z europejskiego drewna, ale według wschodniej tradycji. Ubrania obu mężczyzn uszyto z tkanin wschodu, lecz zgodnie z najlepszymi włoskimi wzorami.

- Czy te diamenty wydobyto w Kimberley? - zapytał wprost Amerykanin, ponieważ wiedział, że dyplomatycznie niczego więcej się nie dowie.

- Miałem nadzieję, że ty mi to powiesz.

Cole zmrużył oczy pod czarnymi brwiami. Wing zwykle nie udzielał wymijających odpowiedzi, szczególnie kiedy mu na czymś zależało. Jednak równie rzadko zdarzało mu się nosić w kieszeni diamenty wielkiej wartości. On i jego rodzina byli zbyt pragmatyczni, żeby zawracać sobie głowę surowcem mi¬neralnym, którego cenę rynkową kontrolował potężny kartel. Chenowie zajmowali się głównie wydobywaniem i przetwarza¬niem rud metali, których nazwy były znajome jedynie specjali¬stom od lotów kosmicznych i produkcji broni.

- Nie mogę z całą pewnością określić, skąd pochodzą te diamenty - oznajmił wreszcie Cole. - Mogę tylko powiedzieć, że nie z Argyle.

- Kamienie do ciebie przemówiły? - z Powątpiewaniem zapytał Chińczyk. Cole czekał. - Skąd masz taką pewność? _ dopytywał się Wing. - W końcu w Argyle też znajduje się różowe diamenty.

- Kopalnia w Argyle dostarcza niemal wyłącznie przemy¬słowego śmiecia. Jasne, że spotyka się tam także różowe kamienie, ale te są ciemniejsze, czystsze i o wiele większe niż jakiekolwiek inne znane mi brylanty australijskie. Żeby z wy_ dobywanej w Argyle drobnicy zrobić biżuterię, trzeba cierpli¬wości indyjskiego szlifierza.

Wing czubkiem palca poruszył kamienie. Światło zamigota¬ło i omyło ich powierzchnię, jakby były mokre.

- Chcesz powiedzieć, że nie pochodzą z Australii?

- Nie. Twierdzę jedynie, że nie wykopano ich w Argyle. Do diabła, Wing, na wyżynie Kimberley działa siedemdziesiąt różnych spółek wydobywczych. Żadna nie znalazła tam nic oprócz surowca klasy przemysłowej. - Cole przerwał i po chwili dodał: - Tak przynajmniej utrzymuje ConMin.

Wing mruknął coś pod nosem, równie sceptyczny jak Cole.

ConMin oznajmiał światu jedynie to, co Sam uznawał za stosowne.

- Co jeszcze kamienie ci powiedziały?

- Że są aluwialne.

- Jaśniej proszę.

- Dawno, dawno temu zostały wymyte z pierwotnego złoża.

- Czy to źle?

Cole potrząsnął głową.

- Chryste, nadal znasz się na diamentach jak kura na pieprzu, co?

- Nie wyśmiewałeś moich pytań, kiedy byliśmy wspólni¬kami.

- Kiedy byliśmy wspólnikami, nie kusiłeś mnie garścią najwspanialszych surowych diamentów, jakie w życiu widzia¬łem - odparował Cole. - Te kamienie to sama śmietanka z jakiegoś starego, zerodowanego złoża. Sztuki ze skazami i drobnica zostały zniszczone przez czas. Te, które przetrwały, mają wygładzone krawędzie i dlatego straciły naturalny dla siebie kształt kryształu.              

- To dobrze czy źle? - niepewnie zapytał Chińczyk.

- Jeśli chodzi o cięcie, to dobrze. Kamienie wydobyte prosto z pierwotnego złoża tracą przy obróbce połowę wagi. Aluwialne stracą nie więcej niż dwadzieścia procent w drodze między kopaln.ią a palcem jakiejś rozpuszczonej damy.

- Więc te kamienie są przynajmniej o trzydzieści procent droższe od niealuwialnych diamentów o tej samej wadze? - zapytał szybko Wing.

Cole uśmiechnął się. Wing nie musiał wiele wiedzieć o dia¬mentach, żeby dokonać w myślach sprawnego bilansu ich war¬tości. To był jeden z powodów, dla których Cole ufał byłemu wspólnikowi. Wiedział, co go napędza: zysk.

- Biorąc pod uwagę nie tylko wielkość, ale również barwę, masz na biurku diamenty łącznej wartości co najmniej miliona dolarów. Pocięte i oszlifowane będą warte o wiele więcej.

- Ile?

- To zależy od tego, jak bardzo ktoś ich pożąda., Kolorowe błyskotki ...

- Kolorowe błyskotki? - przerwał mu Chińczyk.

- Diamenty o wyjątkowo pięknych barwach. Występują cholemie rzadko, a prawdziwie zielone są rtajrzadsze ze wszystkich. Nie wiem, skąd pochodzą te okazy, ale to prawdzi¬wy skatbiec Pana Boga.

- Czy istnieją kopalnie, które można by tak nazwać?

- W Australii? Ja o takich nie słyszałem.

- A gdzie indziej na świecie? - dopytywał się niecierpliwie Wing.

- Słyszałeś kiedy o Namaqualandzie? Leży na południowo- -zachodnim wybrzeżu Afryki, poniżej ujścia rzeki Orange. _ Wing potrząsnął głową. - Jakieś sześćdziesiąt lat temu geolog Hans Merensky badał tam tereny należące do spółki Crown. Natrafił na diamenty zgromadzone w jednym miejscu na po¬wierzchni ziemi, jak jajka w gnieździe przepiórki. - Wing nic nie powiedział, tylko wyprostował się w fotelu i nachylił bliżej do Cole'a. - Gdziekolwiek Merensky spojrzał, znajdował nowe diamenty - ciągnął Amerykanin. - Wkrótce nie mieściły mu się w dłoniach. Większość z nich była zbyt duża, żeby przejść przez szyjkę jego manierki. Musiał je chować w pudełka po cukierkach.

Wing jęknął cicho i spojrzał na niewielką kupkę diamentów na blacie biurka. Wyobraził sobie, co by czuł, gdyby natrafił na jeszcze bogatsze znalezisko.

- Tak - odezwał się cicho Cole. - Ja też się tak czułem, kiedy pierwszy raz usłyszałem tę historię. Każdemu poszukiwa¬czowi diamentów zdarza się leżeć bezsennie w środku nocy i marzyć o znalezieniu takiego skarbca.

- Więc takie skarbce naprawdę się spotyka?

- Skarbiec, pułapka na diamenty, diamentowy deszcz; nazwij to jak chcesz. To takie miejsce, gdzie czas, woda i siła ciążenia wykonały za ciebie ciężką pracę wydobycia kamieni. Skruszyły miękką skałę, usunęły odpady i zebrały diamenty w jednym punkcie.

- Nie rozumiem.

Cole zdusił w sobie zniecierpliwienie i tłumaczył dalej:

- Diamenty są cięższe i wiele twardsze niż większość mine¬rałów, więc w spokojnych miejsćach opadają na dno rzeki, zbierają się pod kamieniami albo w korzeniach drzew, niekiedy gromadzą się w zagłębieniach. Złoto zachowuje się podobnie z tych samych powodów. Jest ciężkie. Wielkie diamenty najcz꬜ciej znajdowali poszukiwacze złóż aluwialnych złota.

- Co się stało z Merenskim?

- Napełnił pół tuzina blaszanych pudełek po cukierkach diamentami, wśród których zdarzały się nawet osiemdziesięciokaratowe. Wszystkie były klasy jubilerskiej. Sprzedał swoją działkę za milion funtów, co w tamtych czasach było królewską fortuną•

- Kto ją kupił?

_ Daj spokój, Wing. Wiesz równie dobrze jak ja. - Chińczyk skrzywił się i zaklął przez zęby. - To jest twoje zdanie o Con¬Minie. Akcjonariusze mają o nim jak najlepszą opinię•

_ Sądzisz, że te diamenty należą do kartelu? - zapytał Wing, zerkając na rozłożone na biurku kamienie. - Nie.

- Taka szybka odpowiedź? Skąd ta pewność?

_ Straciłbyś więcej niż dwoje ludzi, gdybyś chciał odebrać kartelowi kamienie tej klasy - oznajmił sucho Cole. - Ale kartel byłby nimi zainteresowany? Amerykanin zaśmiał się drwiąco.

_ Jeśli te diamenty pochodzą z jednego miejsca, które w do¬datku jest nowym znaleziskiem, kartel zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby przejąć nad nim kontrolę. Archimedes powiedział, że poruszyłby Ziemię, gdyby dostał odpowiednio długą dźwignię. Kopalnia, która dostarcza takich diamentów, jest właśnie taką dźwignią•

Wing jęknął.

_ Co jeszcze możesz mi powiedzieć o tych kamieniach? Zależy mi na każdej informacji, nawet błahej.

_ Mam przeczucie, że nie pochodzą z Mryki. Przede wszystkim ich barwa jest inna. Zbyt wiele tu różowych. Nie widzę żółtych, charakterystycznych dla południa Mryki. Nie¬które z tych białych to kryształy bliźniacze. Australia z nich słynie. Ten zielony na pewno nie pochodzi z Afryki, może z Brazylii, ale jego odcień jest intensywniejszy i bardziej ogni¬sty niż Angielskiego Diamentu Dresden, który jest jednym z najlepszych kamieni brazylijskich. Ogólnie rzecz biorąc, moż¬na powiedzieć, że ten zbiór to reprezentatywna próbka znale¬ziska jakiegoś poszukiwacza i wątpię, żeby pochodziła z Afry¬ki. Związek Radziecki jest drugim poważnym dostawcą Con¬Minu, ale Rosjanie nie słyną z produkcji diamentów jubilerskich, nie mówiąc już o niebieskawobiałych. Ich kamienie mają lekko zielonkawy odcień.

- Więc te pochodzą stąd, z Australii?

- Możliwe. W Ellendale trafiały się zielone diamenty klasy jubilerskiej, ale oczywiście nie tak duże i piękne jak ten, bo w takim wypadku rząd australijski rozbudowałaby raczej tę kopalnię, a nie Argyle.

- Chcesz powiedzieć, że wszystkie te kamienie pochodzą z jakiegoś jednego znaleziska w Australii?

Szybkie spojrzenie na twarz Winga upewniło Cole'a, że nie może już ufać Chińczykowi, ponieważ w grę wchodziło coś więcej niż tylko korzyść finansowa. Nie raz widział już byłego wspólnika w pogoni za zyskiem. Teraz nie dostrzegał w nim nic z jowialnego przedsiębiorcy; Wing był skupiony, zacięty i goto¬wy do skoku niczym drapieżne zwierzę.

- Jak bardzo zależy ci na tej informacji? - zapytał spokojnie Amerykanin.

- Nie mnie. Nam. Tobie i mnie.

Wyraz twarzy Cole'a zmienił się ledwie dostrzegalnie. Stał się twardszy.

- Nam? Nie jesteśmy już wspólnikami. Pięć lat temu sprze¬daliśmy BlackWing Resources Ltd. twojemu wujowi.

- Myślę, że byłoby rozsądnie, gdybyśmy znowu zawiązali spółkę - oparł Wing. Sięgnął do szuflady i wyjął plik papierów. - To jest umowa spółki, bardzo podobna do tej, którą podpisa¬liśmy tworząc BlackWing.

Cole spojrzał na papiery, ale nie sięgnął po nie.

- Zbyt wolno czytam - skłamał cicho. - Przełóż mi ten żargon na ludzki język, ale nie zasypuj mnie niezrozumiałymi prawniczymi terminami, bo zaraz stąd wyjdę i pierwszym samolotem wrócę do Brazylii.

Wing bez wahania położył umowę na biurku. Czubkami palców prawej dłoni niemal pieszczotliwie pogładził kosztow¬ny, chropowaty papier. Przemówił wolno, głosem człowieka, który ostrożnie dobiera słowa.

- Dziesięć lat temu stworzyliśmy BlackWing Resources opierając się na twojej doskonałej znajomości geologii i moich zdolnościach do prowadzenia interesów. To była dobra spółka, p'rzynosiła dochody, dlatego że każdy z nas robił dla niej to, co umiał najlepiej.

_ Nasza współpraca szła dobrze, bo zatrudniałeś geologów, żeby sprawdzali moje raporty, a ja wynajmowałem księgowych, którzy sprawdzali twoje - zauważył ironicznie Cole.

Wing skinął głową•

_ Nasza spółka opierała się przynajmniej w takim stopniu

na inteligencji, jak na zaufaniu. Rodzina Chen znowu potrze¬buje twojej inteligencji. Jesteś nam potrzebny.

- Do czego?

_ Podejrzewamy, że być może jesteś współwłaścicielem złoża, z którego wydobyto te diamenty.

Przez długą chwilę jedynym dźwiękiem w pomieszczeniu był szum klimatyzacji. Cole przyglądał się uważnie Wingowi.

_ Nie raz w życiu kupowałem, sprzedawałem i zamieniałem działki, na których znajdowały się złoża diamentów - odezwał się w końcu Amerykanin. - Chcesz powiedzieć, że przeoczyłem coś tak niezwykłego?

_ Podpisz tę umowę, a odpowiem na twoje pytania. Jeśli nie podpiszesz, niczego więcej się nie dowiesz.

Wing zebrał diamenty i po jednym zaczął wkładać do zniszczonej welwetowej sakiewki. Cole obserwował go, dopóki w jej wnętrzu nie zniknął zielony kamień. Wtedy wziął papiery i zaczął czytać.

 

Rozdział drugi

Gwiazda Polarna jednakowym blaskiem oświetlała tun¬drę, rzekę i góry. Była połyskliwym centralnym punktem, wo¬kół którego w lodowatym przepychu krążyła noc. Księżyc zna¬czył srebrem wody rzeki. Swiatło było nieziemskie i zimne jak śnieg. Czarny wiatr z nieznanej przyszłości szumiał w długiej dolinie, szepcząc opowieści o pnidawnych lodowcach i nad¬chodzącej północy, która nie zna świtu.

Właśnie to chciała uchwycić Erin Shane Windsor, subtelność i chłód wieczności namalowane światłem księżyca na powierz¬chni rzeki, która z wolna zmieniała się w lodową taflę. Nie zważając na mróz i samotność na rozległych przestrzeniach Alaski, Erin dokonała ostatnich poprawek w ustawieniu apara¬tu i odstąpiła o krok od statywu. Nacisnęła gruszkowaty wy¬zwalacz palcami zbyt zesztywniałymi od zimna, żeby czuć jego dotyk. Migawka otworzyła się i zamknęła z wyczuwalnym opo- . rem, odmierzając czas ekspozycji, który wybrała Erin. Na wszelki wypadek zrobiła jeszcze kilka zdjęć. Długi, jedwabiście szeleszczący dźwięk mechanizmu przewijającego film wydawał się głośny na tle arktycznej ciszy.

Wykonawszy ostatnie ujęcie natychmiast zaczęła na nowo przygotowywać aparat. Kiedy ustawiła ostatnie parametry, zaklęła pod nosem, a jej oddech zmienił się w połyskujący obłoczek srebrzystej pary. Traciła cierpliwość; zostało jej niewiele czasu na wykonanie zamierzonego zdjęcia. W tej chwili księżyc świecił pod odpowiednim kątem i oświetlał trzy kręte zakola rzeki, którym jakby echem odpowiadały faliste kształty gór.

Niestety, kula ziemska wciąż SIę obracała, a wiatr zbijał chmury w jednolitą masę. Każda chwila nieodwołalnie zmie¬niała najważniejszy element całej scenerii - światło.

Zegarek Erin zapiszczał ostrzegawczo. Nie zwróciła na niego uwagi. Był to dopiero pierwszy z sygnałów alarmowych, jakie zaprogramowała. Często tak postępowała, ponieważ kie¬dy robiła zdjęcia, reszta świata przestawała dla niej istnieć. Jej zdolność koncentracji miała swoje dobre i złe strony. Oddalała ją od cywilizacji, gdzie czas trzeba dzielić na małe odcinki, nie mające znaczenia poza murami wielkich miast.

_ Cholerne ręce! Cały czas się trzęsą - wymamrotała. Ze¬sztywniałymi od mrozu palcami starała się ustawić na aparacie odpowiedni czas i przesłonę•

Zegarek znów się odezwał.

Chociaż Erin odsuwała od siebie ten dźwięk, część jej świadomości niechętnie przyznawała; że istnieje świat poza obiektywem aparatu i w tym innym świecie musi zdążyć na samolot i wrócić do cywiliza«ji, której przez ostatnie siedem lat . starała się unikać. Jak dzikie gęsi i ptaki przybrzeżne, które fotografowała' w tundrze; jak wieloryby fotografowane z łodzi tubylców, Erin wyruszała na południe. Jednak w przeciwień¬stwie do ptaków i wielorybów ona miała przed sobą dni po¬dzielone na godziny, minuty i sekundy, bez chwili swobody

i zapomnienia.

Nacisnęła wyzwalacz, przesunęła film i znów nacisnęła, uru-

chamiając aparat. Wsłuchiwała się w cichy trzask migawki, która zapisywała ulotne chwile, uwalniając je spod władzy zegara i czasu odmierzanego biciem serca.

Skupiona, cierpliwa, drżąc z zimna, którego nie czuła, Erin jeszcze raz ustawiła aparat, zauroczona surowością czarno-sre¬brnego krajobrazu. To zdjęcie było jej pożegnaniem z ukocha¬ną krainą. Tutaj odnalazła jakieś mityczne piękno, które od pierwszej chwili ją przyciągało. To piękno odciskało się na życiu ludzi, między którymi mieszkała, Eskimosów i Aleutów, polujących, żeby przeżyć.

Razem z tubylcami, płynąc w skórzanym canoe między polarną krą, polowała na wieloryby. W tych chybotliwych łodziach dowiedziała się, że ludzie prymitywni boją się, ko¬chają i czczą zwierzynę, na którą polują• Człowiek cywilizowany po prostu zabija nowoczesną bronią, nic nie ryzykuje i niczego się nie dowiaduje ani o sobie, ani o zwierzynie, ani o życiu, śmierci i sprawach transcendentalnych. Erin znała takich ludzi, ludzi nowoczesnych. Wolała bezosobowy chłód Arktyki.

Sygnał zegarka odzywał się coraz częściej, aż wreszcie przeszedł w jednostajny pisk, przypominając Erin o pilnym telegramie, który tego ranka przeczytano jej przez krótkofa¬lówkę•

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin