Księga Całości 4 - Pani Dobrego Znaku (m76).rtf

(1741 KB) Pobierz

 

Feliks W. Kres

Pani Dobrego Znaku

Księga Całości tom 4

 

 


PROLOG

Puszcza Bukowa była największą knieją Szereru. Leżała na dartańsko-armektańskim pograniczu, niczym porzucona tarcza uchodzącego z pola bitwy wojownika. Należała do Dartanu. Stanowiła istny skarbiec, kryjący nieprzebrane zasoby wszelkich bogactw - choć od czasu nastania imperium przetrzebiono mocno jej obrzeża. Armekt, podbiwszy cały Szerer, mógłby łatwo sięgnąć po tę knieję. Jednakże Puszczą od dawien dawna władał, niczym udzielnym księstwem, jeden z najpotężniejszych rodów dartańskich. Pomimo całkowitego uzależnienia Złotej Prowincji od Kirlanu, stolicy Armektu, politycznym błędem byłoby zrażanie do cesarstwa niezwykle wpływowej rodziny, której dobra, pozostawione w spokoju, tak czy owak zapewniały napływ znacznych sum do imperialnej szkatuły. Ściągano przecież podatki - i to niemałe... Oto była pierwsza przyczyna, dla której Puszczę Bukową zostawiono w rękach prawowitych właścicieli.

Drugi powód łączył się z pierwszym. Względna niezależność władców Puszczy nie była czymś wyjątkowym, podobnymi swobodami cieszyło się bardzo wiele Domów magnackich i rycerskich. Armektańska polityka wobec podbitych krain (a zwłaszcza wobec Dartanu) była polityką rozsądku; przecież utrzymywanie przywilejów stanowiło najlepszy sposób sprawowania kontroli. Tu i ówdzie powtarzano złośliwie (ale nie bez racji), że trzosy Dartańczyków wypchane są... lojalnością wobec Kirlanu. W rzeczy samej: nic tych trzosów nie mogło odchudzić skuteczniej niż właśnie brak lojalności, dostrzeżony u ich posiadaczy.

Wreszcie trzecia przyczyna, z pozoru najmniej ważna, lecz w istocie najbardziej złożona. Nie mająca nic wspólnego z polityką i trudna do ogarnięcia dla kogoś, kto nie znał armektańskiego sposobu myślenia. Oto Armekt, kraj wielkich jak morze, otwartych równin, po prostu nie wiedział, co począć z tak gigantyczną knieją. Były lasy i w Armekcie, oczywiście. Na dodatek wcale niemałe. Przecież stanowiły zaledwie plamki na bezkresnych trawiastych przestrzeniach, należały do nich i w nich się zawierały. Gdy tymczasem Puszcza Bukowa stanowiła omal świat osobny, rozpostarty na przestrzeni stu mil, z własnymi jeziorami, bagnami, rzekami i wzgórzami... Ba, mówiono nawet, że pośród najdzikszych ostępów, w których nigdy ludzka noga nie postała, jest prawdziwe morze śródlądowe. Taki kraj był obcy wszelkiej armektańskiej tradycji i obyczajowości, obcy wszystkiemu, co syn Wielkich Równin rozumiał i co przyjmował za swoje. Można by więc pewnie włączyć Puszczę Bukową do Armektu - ale tylko na mapie. Żaden Armektańczyk nigdy nie nazwałby tego kraju, takiego kraju, Armektem. Było to po prostu niemożliwe i równie niedorzeczne jak próba zmuszenia żeglarza, by zaczął mianować nie tylko wody, ale i lądy, morzem. Pusty nakaz, za którym pójść nie mogło żadne przekonanie.

 

* * *

Wbrew powszechnym mniemaniom Puszcza Bukowa nie wszędzie jest tak samo dzika, nieprzebyta i groźna. Skrajne jej połacie dawno padły pod ciosami siekier, ustępując miejsca licznym wsiom, zwłaszcza od strony Potrójnego Pogranicza, gdzie stykają się Armekt, Dartan i Grombelard. Zbudowano też trakt przecinający, na przestrzeni parunastu mil, południowo-zachodni skraj lasu, by skrócić nieco podróż między dwoma najważniejszymi miastami Szereru: Kirlanem i „Złotą” Rollayną. Ponadto, jadąc od dartańskiej stolicy, wystarczy przebyć dwudziestomilowy (bagatela...) pas kniei, by odnaleźć coś, czego dla ogromnych rozmiarów tej przestrzeni, prawie niepodobna nazwać polaną. Ów pofałdowany nieco obszar przecina kilka strumieni, a nawet małych rzek, zrodzonych na północnym wschodzie, gdzie ostępy dźwigają się ku niebu. To pasmo dość wysokich pagórków nazywane jest Młodym Lasem Yenett. Polana zaś nosi nazwę Sey Aye; sey po dartańsku znaczy „dobry”, ale w rozumieniu „przyjazny”, zaś stare słowo aye ma kilka różnych znaczeń - tradycyjnie nazywa się tak tarczę herbową, lecz w potocznym użyciu aye to tyle, co „symbol” albo „znak”.

Od kilku miesięcy Dobrym Znakiem, odwieczną siedzibą Domu K.B.I., władała jej wysokość Ezena. Armektanka, której imię nie schodziło z ust wysoko urodzonych Dartańczyków, największy skandal Dartanu. Była wyzwoloną niewolnicą. Niewolnicą, którą niepojęty kaprys umierającego, bezdzietnego pana Sey Aye, podniósł do godności małżonki i wyłącznej dziedziczki wszystkich dóbr. Prawo Wiecznego Cesarstwa, nie zezwalające na adopcję wyzwoleńców, milczało w sprawie zawierania takich małżeństw. Były chyba jakieś precedensy, ale nie w Dartanie - a żyli przecież krewni zmarłego. Puszcza Bukowa warta była procesu. O, warta była dziesięciu procesów. Jednak wytoczono tylko jeden: o unieważnienie małżeństwa. „Jej godność wyzwolona niewolnica”, tak nagle podniesiona do rangi jednej z pierwszych kobiet prowincji, przegrała ów proces, jeszcze zanim wyznaczono termin wstępnej rozprawy. Bo choć Puszcza Bukowa była częścią Wiecznego Cesarstwa, to jednak bardziej jeszcze była częścią Dartanu...


TOM PIERWSZY

Wieczny pokój

CZĘŚĆ PIERWSZA

Polana

1.

Tuż przy drodze hurkotał młyn. Spiętrzona woda biła w łopatki nasiebiernego koła, kipiała w dole i rwała spienioną strugą, rozlewając się szeroko dopiero za niewielkim mostkiem. Tam, rozleniwiona, już nie niosła ze sobą drobin piasku. Duże okrągłe kamienie umożliwiały dostęp kobietom urządzającym pranie.

Mężczyźni pochłonięci pracą rozmawiają z rzadka; na słowa jest czas w chwili przerwy, gdy można rozluźnić mięśnie i rozprostować kości. Jednak przy strumieniu pracowały same kobiety i żadnych przerw nie było. Młyńskie koło huczało z całej siły, syczała gniewnie woda, ale ponad wszystkim królował nieprawdopodobny jazgot praczek, wkładających w rozmowę dwa razy tyle wysiłku, ile pochłaniało samo pranie. Zresztą słowo „rozmowa” nie jest tu na miejscu; przecież żadna z tych kobiet nie słuchała drugiej... W ościennym Grombelardzie powiadano, że Szerń zrobiłaby słuszniej, dając kobiecie zamiast głosu rozum.

Taka też była pierwsza myśl młodego mężczyzny stojącego na mostku. Człowiek ten, wyraźnie zdrożony, trzymał za uzdę wierzchowca, daremnie próbując za pomocą okrzyków i gestów zwrócić na siebie uwagę. Wreszcie, rozzłoszczony, przywiązał konia do drewnianej barierki, zszedł z mostu na drogę, po czym zsunął się z niewielkiej skarpy ku rzece. Grzęznąc w błocie, a potem w mokrym piachu, ślizgając się i potykając na kamieniach, mężczyzna wymachiwał ramionami, próbując utrzymać równowagę. Począł kląć - na szczęście nic nie było słychać. Zbliżywszy się do praczek, zauważył, że w większości były młode i dość zgrabne, więc gniew trochę mu minął; stare babska zelżyłby bez cienia litości. Nie chcąc wchodzić do wody, uniósł dłonie do ust i zawołał raz jeszcze. Odniósł sukces: jedna z pochylonych dziewczyn odrzuciła rudy warkocz na plecy i rozejrzała się dokoła, zdezorientowana. Ujrzawszy przybysza, którego strój i miecz przy boku wyraźnie wskazywały, że człowiek ten należy do dobrze urodzonych, krzyknęła na swoje towarzyszki, potem jeszcze raz, aż po trzeciej próbie cisnęła w którąś zwiniętą mokrą szmatą. Tamta obejrzała się z gniewem i zamilkła. Po chwili wszystko, co siedziało w strumieniu, gapiło się na mężczyznę, wytrzeszczając zielone, niebieskie, brązowe i czarne oczy. Zaległa błoga cisza, jeśli nie liczyć huku młyna i szumu pędzącej wody.

Przybysz pokazał na migi, że chce rozmawiać, ale nie zamierza krzyczeć ani brodzić w wodzie. Jedna z dziewczyn machnęła ręką i wskazała most, po czym zaczęła wyżymać i wrzucać do koszyka sztuki wypranej bielizny. Podróżny wrócił do swojego konia. Odwiązał go, powoli zszedł z mostu na drogę i czekał. Długowłosa brunetka zręcznie wspinała się na skarpę, jedną ręką przytrzymując na głowie ciężki kosz z bielizną. Stanąwszy na drodze, uśmiechnęła się do przystojnego pana, jednocześnie odwijając zatkniętą za pas spódnicę. Zdążył zauważyć, że miała zgrabne łydki i ładne kolana. Kapiąca z kosza woda zmoczyła gors białej koszuli, która przylepiła się do ciężkich, bardzo dużych piersi. Mężczyzna otworzył usta, lecz dziewczyna ubiegła go z nieoczekiwaną śmiałością.

- Nie jesteś z Sey Aye, panie! - zawołała, przekrzykując łoskot koła młyńskiego.

Było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Tak czy owak, zakrawało na zuchwalstwo; musiała przecież wiedzieć, że nie stoi przed równym sobie. Mężczyzna zmarszczył brwi, ale nie umiał gniewać się na czupurną młodą praczkę, która znów się uśmiechnęła, pokazując równe zęby. Miała zabawny wyraz oczu. Nagle spostrzegł, że jedno jest zielone, drugie zaś czarne.

Wskazał pobliskie rozwidlenie dróg. Wcześniej powiedziano mu, że jadąc prosto, trafi do celu; nie było mowy o rozstajach.

- Do twojej pani którędy?

Spojrzała we wskazanym kierunku.

- Do pani Sey Aye? - upewniła się.

Począł tracić cierpliwość.

- Czy masz inną panią?

Szybko potrząsnęła głową, odwracając wzrok.

- Nie, nie mam - powiedziała, dziwnie spłoszona. - To tutaj, zaraz. Poprowadzę... poprowadzę waszą godność. Proszę mi pozwolić.

Pokazał, żeby szła, po czym dosiadł wierzchowca.

Droga rozwidlała się, omijając płaskie wzgórze, porośnięte przez kilkaset wielkich świerków. Lewy trakt wiódł hen! prosto jak strzelił, ginąc dopiero pośród jakichś zabudowań. Prawe odgałęzienie zdawało się okrążać pagórek; dziewczyna ruszyła tą drogą. Jeździec sięgnął ręką do tyłu i skrzywiony przycisnął dłoń do krzyża, z trudem prostując plecy. Ścisnął kolanami boki konia. Jadąc, w zamyśleniu obserwował bosonogą przewodniczkę. Z niesionego na głowie kosza nadal sączyła się woda, mocząc pasma czarnych, granatowo połyskujących włosów. Powoli zbliżał się wieczór, ale słońce wciąż mocno dawało się we znaki i jeźdźcowi zaświtała w głowie myśl, że sam chętnie skorzystałby z takiej samej ochłody, jakiej zaznawała dziewczyna. Najpierw przyglądał się okrągłym, bardzo kobiecym biodrom, kołyszącym się pod spódnicą - miała na czym usiąść, bez dwóch zdań... Potem, znużony, utkwił wzrok w jej plecach, popadając w głęboką zadumę.

Oto już za chwilę miał stanąć u celu swej podróży... i mocno się tego obawiał. Racje, które przemawiały za podjęciem tej niezwykłej wyprawy, wydawały się dobre tam, w Rollaynie. Lecz minęło trochę czasu, przemierzył puszczański trakt... Ach, trakt! Wiele razy słyszał o drodze przez góry Grombelardu, wiodącej do starej stolicy tej prowincji - miał to być najgorszy szlak Szereru, konie łamały na nim nogi. Wyobrażał sobie teraz, że wyboista ścieżka, wijąca się pośród bagien, czasem wprost wiodąca przez mokradła, musiała być mocno do tamtego gościńca podobna. Cóż tu robił właściwie? Oto dotarł do kraju odciętego od Rollayny, od Dartanu, ba! od całego Wiecznego Cesarstwa. Pasma Szerni zapomniały o tej ziemi, to pewne. Czy możliwe, by istotnie ten kawałek świata przedstawiał taką wartość? Gdy padały cyfry, wszystko wydawało się jasne. Lecz podróż przez leśne ostępy uczyła niejednego - i rodziła poważne wątpliwości. Łatwo oszacować, doprawdy, wartość ziemi uprawnej: tyle to a tyle worków zboża, które pójdzie morzem na Garrę albo do Grombelardu. Ale tutaj? Jak właściwie obliczyć, co warte są bory, których nikt do końca nie przemierzył? I jeszcze ta polana - dość wielka, by pomieścić własne lasy, wzgórza, strumienie i pola uprawne, drogi, młyny... Sey Aye. Uniósł wzrok i rozejrzał się dokoła, odruchowo szukając granic tej przestrzeni, borów napierających ze wszystkich stron świata. Odbiegłszy daleko myślami, najpierw nie pojął, co widzi, a gdy pojął - mimowolnie szarpnął wędzidłem, osadzając konia. Trwał przez chwilę zupełnie nieruchomo, czując przyspieszone bicie serca.

Za wzgórzem opasanym przez drogę znajdowało się drugie - niewysokie, ale niedostępne i strome. Wieńczyły je mury zameczku, będącego chyba najstarszą zachowaną budowlą Dartanu. Prapoczątki rodu K.B.I. ginęły w mrokach przeszłości; to pewne, że ten sam mrok dziejowy pochłonął imię pierwszego mieszkańca warowni. Wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek jeszcze korzystał z tych omszałych murów.

Tym bardziej że nie było takiej potrzeby. Warownia na wzgórzu przyciągała spojrzenie - ale tylko na krótką chwilę. Rozłożysta, olbrzymia budowla, wyłaniająca się z lewej strony, obejmowała zameczek wraz z pagórkiem, jakby chcąc ochronić i podtrzymać stare mury. Niedorzeczny, a zarazem dziwnie wzruszający był to widok: pyszny biały pałac, jakby przeniesiony wprost ze Złotych Wzgórz w środkowym Dartanie, roztaczał opiekę nad chorym i zniedołężniałym starszym bratem. Ale nie, na Szerń... Złote Wzgórza? Ten dom nie miał sobie równych ani na Złotych Wzgórzach, ani w Rollaynie, ani nigdzie na świecie! To było niczym miasto, parterowe miasto, bo nie szczędzono tu miejsca i dom zbudowano w starym stylu dartańskim, wypaczonym później przez pałace Rollayny - stolicy, w której każda szanująca się rodzina musiała znaleźć miejsce dla siebie. Dartańska architektura już się nie podniosła po ciosie, jaki jej zadała ciasnota (tak, ciasnota...) największego miasta Szereru. Kto nie mógł mieć smukłego, wielopiętrowego pałacu w obrębie murów Rollayny, ten wznosił taki pałac gdzie indziej, za wszelką cenę próbując chociaż przez wygląd rezydencji zbliżyć się do stołecznych elit. Dartańskie mury wystrzeliły więc ku niebu. Wszędzie, ale nie tutaj. Nie w Sey Aye.

Młody przybysz nie wierzył własnym oczom. Oto znalazł się w świecie baśni, świecie legend. Ależ tak, bo czasy, gdy wznoszono takie budowle, już dawno przeszły do legendy. Stały się częścią tajemniczej, może pięknej, ale bardzo odległej przeszłości, kiedy Dartan był jedyną rycerską perłą Szereru, mając za sąsiadów dzikie ludy grombelardzkie, a dalej armektańskie księstewka, w których miecz i dziwaczne tradycje były prawem, a ogłada słowem nieznanym.

Przewodniczka oddaliła się znacznie, lecz młody Dartańczyk już jej nie potrzebował. Popędziwszy konia, wyprzedził dziewczynę nie rzucając jej nawet drobnej monety, co najpierw zamierzał uczynić. Zapomniał. Okrążywszy uwieńczony zameczkiem pagórek, znalazł się pomiędzy wygiętymi skrzydłami pałacu - i trafił wprost na dziedziniec, wyłożony wielkimi, prostokątnymi płytami. Znów wydało mu się, że śni. Było dokładnie tak, jakby baśniowy wielkolud przyniósł skądś ten pałac na dłoni i położył go w miejscu całkiem przypadkowym: zakurzona droga urywała się jak ucięta nożem, od razu ustępując równym płytom dziedzińca; z innych stron tak samo podchodziły trawy i zarośla, a strumyczek o mocno zabagnionych brzegach wił się w odległości najwyżej stu kroków od pióropusza delikatnej fontanny... Wszystko to było nierealne, nieprawdopodobne. Jakim cudem opowieści o tym miejscu nie krążyły po całym Dartanie? Dlaczego uczeni Przyjęci woleli wyczytywać historię ze stronic starych ksiąg, gdy tutaj całą przeszłość mieli jak na dłoni?

Nigdzie nie było służby; podjechawszy do samego domu, jeździec zeskoczył z siodła wprost na stopnie wiodące do szerokich drzwi i czekał. Po obu stronach wejścia czuwali dwaj żołnierze w pełnych zbrojach i zamkniętych przyłbicach, zwieńczonych pękami granatowych, zielonych i szkarłatnych piór, wsparci na dwuręcznych obnażonych mieczach. Spojrzał na prawo i lewo, ale wciąż nie było widać nikogo, kto zająłby się koniem, czy choćby dostrzegł przybycie gościa... Może i dom ten był najbardziej dartański w Dartanie, ale że nie znano tu rycerskich obyczajów, to pewne. Pozostawiwszy wierzchowca samopas, przybysz powoli ruszył w górę schodów. Głowy żołnierzy zwróciły się ku niemu, ale gdy podszedł bliżej, zauważył, że opuszczone zasłony hełmów wcale nie mierzą prosto w niego. Oczy patrzące przez wąskie wizury skierowane były gdzie indziej. Przystanął...

Wciąż z koszem na głowie minęła go jego przewodniczka, wbiegając po schodach.

- Dalej, dalej wędrowcze - rzuciła mimochodem. - Chodź śmiało, koniem zaraz się zajmą.

Stalowe rękawice huknęły o blachy zbroi, gdy strażnicy uderzyli się w piersi, salutując. Machnęła ręką i minąwszy ich, zniknęła w drzwiach pałacu.

 

* * *

Stał jeszcze na schodach, pocierając dłonią podbródek, zdumiony, ale i rozgniewany dziwnym żartem, jaki mu spłatano, gdy nagle pałac ożył. Jacyś ludzie pojawili się jak wyczarowani z powietrza, pochwycili jego konia i powiedli gdzieś; zaraz potem wysoki mężczyzna, w granatowej narzucie ze szkarłatną dartańską koroną na piersi, wieńczącą zielony herb rodu, ukazał się w drzwiach i lekkim ukłonem dał do zrozumienia, że czeka właśnie na niego. Ruszył powoli. Został wprowadzony do sali, której wielkie okna uzbrojone były w najdroższe szyby z Llapmy, co ocenić mógł dopiero teraz, spoglądając przez nie na zewnątrz. Te szkła, doskonale przejrzyste, prawie nie zniekształcały. Postanowił, że będzie odtąd ślepy. Tak, ślepy. Nie chciał widzieć i szacować tego, co go otaczało. Nie był przecież nędzarzem; przeciwnie... Ale wokół wybuchała nie zamożność, nie bogactwo, a przepych. Na dwadzieścia szklanych tafli, sprowadzanych ową leśną „drogą”, dowożono tu może jedną. To nie były małe szybki, osadzone w ramkach z ołowiu. Tafle, szklane tafle, długie i szerokie na dwa łokcie. Zważywszy, ile tego potłuczono w drodze, gdyby w te okna wstawiono srebrne blachy, koszta byłyby niższe, dużo niższe! Nikt w Dartanie nie miał takiego domu. Czyli nikt w całym Wiecznym Cesarstwie, nikt nigdzie w całym Szererze... Więc o to - o to właśnie chodziło! Przecież warto było nie tylko wytoczyć proces, ale zgoła rozpętać wojnę, by zdobyć sam ten dom.

Potem, gdy wiedziono go przez liczne sale, opanował nieco wzburzenie. Spostrzegł, że dokoła nie ma nawet śladu dartańskiego rozmachu. Tylko dom. Wnętrza, świetne i wykwintne, urządzone były jednak z niezwykłą prostotą. Widywał już takie wnętrza. W Armekcie...

To spostrzeżenie sprowadziło go na ziemię. Panią tego domu była Armektanka.

Został wprowadzony do niewielkiej komnaty, której całe wyposażenie stanowiło kilka foteli oraz mały stół. W wielkiej misie pyszniły się rozmaite owoce. Ze ścian spływały ku posadzce aksamitne, błękitno-białe kotary. Poproszono go, by odpoczął. Usiadł zatem i próbował zebrać rozbiegane myśli, skupić je na celu, który go tu przywiódł. Nie było to łatwe. Zbyt wiele zaskoczeń, niespodzianek. Wspaniały dom. Pobiegł spojrzeniem do góry, wysoko, gdzie na białym suficie pyszniły się świetne stiuki. Wspaniały, baśniowy dom...

Gdy weszła, wciąż w tej samej mokrej koszuli i szarej prostej spódnicy, boso, z potarganymi granatowoczarnymi włosami, wyzbył się ostatnich wątpliwości - ale też ogarnął go niespodziewany, wielki spokój. Próg absurdu został przekroczony; przestało go dziwić cokolwiek. Wstał. Z czystą, niezmąconą ciekawością patrzył, jak dziewczyna opada na fotel i opiera skrzyżowane w kostkach nogi na stole, omal nie zrzucając półmiska z owocami. Stopy miała okropnie brudne, w pięty wgryzł się pył drogi. Zręcznie złapała jabłko, staczające się z blatu. Ugryzła soczyście, z apetytem.

- No, witam - powiedziała z pełnymi ustami. - Co jest źle? Że prałam w strumieniu?

Pokręcił tylko głową.

- Witam waszą wysokość - powiedział. - Przyznam, że jestem całkowicie zagubiony. Sytuacje, które znałem, nie pasują do niczego, co zobaczyłem w Sey Aye. Ale jestem tu... na razie... tylko gościem. I chętnie przyswoję sobie wszelkie tutejsze formy. Najpierw chcę zapytać: czy powinienem się przedstawić? Być może miejscowy obyczaj nakazuje, bym najpierw uczynił coś innego. Jeśli tak, to co?

Czekała, zatopiwszy zęby w jabłku. Gdy skończył, odgryzła nowy kęs. Aprobująco skinęła głową.

- Ładnie - oceniła.

Miała dość słaby armektański akcent i przez chwilę zastanawiał się, dlaczego nie spostrzegł tego od razu? Ale przypomniał sobie huk młyńskiego koła, będący tłem pierwszej ich rozmowy... Nie wyglądała zresztą na Armektankę; była za wysoka i nie miała skóry tak smagłej, jak większość cór Wielkich Równin. Może tylko te czarne włosy. Były jednak aż nazbyt czarne. Chociaż, może nie czarne. Dziwne, wyjątkowe.

Zmarszczyła lekko brwi.

- Rządzę tym wszystkim tutaj - oznajmiła z namysłem. - Mogę robić, co mi się podoba. No to piorę w strumieniu, na przykład. Jeszcze nie tak dawno chodziłam do strumienia, bo musiałam. Lubię te dziewczyny. Z dnia na dzień zostałam królową łysiny w największych krzakach Szereru i nie bardzo wiem, co z tym począć.

Wzruszyła ramionami.

- Mogę robić, co mi się podoba - powtórzyła, jakby sama nie do końca była o tym przekonana. - Ale nie wiem, co mi się podoba. Jeszcze nie wiem. Na razie kazałam wyrzucić połowę rupieci z tego domu. Mówisz, panie, że czujesz się tu zagubiony. A ja?

- Naprawdę nie ciekawi cię, pani, komu opowiadasz to wszystko? - zagadnął, patrząc uważnie.

- Ciekawi. No właśnie, komu?

- Nazywam się Denett. K.B.I.Denett, wasza wysokość. Jestem bratankiem człowieka, który wytoczył ci proces. Jestem też jedyną i ostatnią twoją szansą, pani.

Zamilkł, czekając na reakcję.

Spoglądała z namysłem. Odniósł dziwne wrażenie, że zielona część jej oczu ściemniała.

- Denett. K.B.I.Denett - powtórzyła. - Bratanek. I czym jesteś jeszcze, ostatnią szansą? Ech, powiedziałabym ci panie, czym jesteś. Ale ci nie powiem, bo jem jabłko. Posłuchanie skończone. Możesz, panie, przenocować na dziedzińcu, bo nie jestem specjalnie gościnna. Jutro nie chcę cię widzieć w Sey Aye. Wyruszysz o świcie, z kopyta.

Pokazała drzwi.

- No? Wynocha.

Rozejrzał się dokoła, jakby szukał pomocy.

- Nie, na Szerń... - wymruczał. - Ja śnię. Nikt nie mówił, że brak jej piątej klepki... Tu nie trzeba żadnego procesu, ta kobieta jest pomylona.

- Fruwaj stąd, wasza godność - przerwała z niezmąconym spokojem. - Jeszcze słowo, a połamią cię kołem, ale wcześniej obedrą ze skóry. Potem każę nakarmić tobą psy. Nie żartuję - ostrzegła. - Jedno słowo, no? Czekam. Wypowiedz dowolne słowo.

Nigdy w życiu nie widział tak poważnych oczu. Nie, nie żartowała. Pomylona czy nie - na pewno nie żartowała.

Czy rzeczywiście wystarczyłoby słowo?...

Jeśli nawet nie obłąkana, to na pewno była nieobliczalna. Dość, że uwierzył jej tak dalece, iż w milczeniu odwrócił się i wyszedł.

 

* * *

Przyprowadzono mu konia. Wiodąc go za uzdę, wolno przemierzał dziedziniec. Kilkakrotnie obejrzał się na pałac - znów nierealnie cichy, spokojny. Tylko straże przy drzwiach...

Pani domu obserwowała go przez okno.

- Co myślisz? - zapytała.

Stojący za jej plecami wysoki mężczyzna, czterdziestopięcioletni lub niewiele starszy, ten sam, który wprowadził gościa, nieznacznie wzruszył ramionami.

- Dalej, Yokes! - ponagliła przez ramię. - Nie po to wyręczałeś służbę, bawiąc się w odźwiernego, by teraz stać i milczeć. Chciałam, żebyś mu się przypatrzył.

Znów zaległo milczenie.

- No?! - prychnęła.

- Czego oczekujesz, pani? Jestem komendantem prywatnych oddziałów Sey Aye - nie powiedział „twoich oddziałów”. - Nikim więcej. Wydaj rozkaz, a ja go wypełnię.

- „Prywatnych oddziałów Sey Aye” - wytknęła, odwracając się ku niemu. - Które nigdy nie będą wojskami jakiejś tam Armektanki, co?

Spokojnie wytrzymał jej wzrok.

- Wiesz, co myślę, pani. Jestem na prywatnym żołdzie właścicieli tej ziemi. Ten, kto mnie wynajął i opłacił, dał ci wolność i monogramy swoich imion rodowych. W ten sposób stałaś się spadkobierczynią, albo raczej współwłaścicielką, wszystkich jego dóbr i praw. Prosiłem o zwolnienie ze służby; odmówiłaś. Winien ci jestem pani bezgraniczną lojalność jeszcze przez pół roku.

- Ale wytoczono mi proces... - podsunęła zjadliwie.

- Ale wytoczono ci proces - podchwycił ze spokojem. - I jeśli sądy imperialne zawieszą twoje prawa do czasu, aż zapadnie wyrok, natychmiast przestanę wykonywać twe polecenia. A gdy twoje małżeństwo, pani, zostanie unieważnione, niezwłocznie oddam się pod rozkazy prawowitych - zaakcentował prawie niedostrzegalnie, być może mimowolnie - właścicieli Sey Aye.

- Niezwłocznie i z rozkoszą - skomentowała gniewnie.

- Niezwłocznie i bez żadnych rozterek - poprawił. - Z rozkoszą? Nie. Może z ulgą, ale z rozkoszą?

- Wiesz, że przegram ten proces.

- Tak uważam.

- Pomimo, iż własnym podpisem poświadczyłeś zawarcie tego małżeństwa!

- Przykro mi, pani. Żałuję, że zaszła taka... przykra i smutna pomyłka.

- Jego wysokość... mój mąż był w pełni władz umysłowych.

- Co nie wyklucza popełnienia omyłki.

- Oczywiście - powiedziała. - Tu nie chodzi nawet o majątek, prawda? Choćbym nic nie dostała, nic, zupełnie, oprócz nazwiska... I tak byłby proces, prawda? I tak samo bym go przegrała. Przecież Dartańczyk takiego rodu nigdy nie uczyniłby czegoś podobnego, nie dodałby imion swych najznamienitszych przodków do imienia jakiejś niewolnicy. Musiała zajść pomyłka, choćby cały świat zaświadczał, że nie zaszła. I dartańskie sądy natychmiast tę sprawę rozstrzygną.

- Imperialne sądy, nie dartańskie.

- Imperialne - przytaknęła szyderczo. - Imperialne sądy w stolicy Dartanu.

Na twarzy oficera odbiło się pewne znużenie.

- Tak, w stolicy Dartanu, wasza godność - powiedział. - To już chyba po raz piąty rozmawiamy o tym. Po co? Przekonania i prywatne opinie najemnika nikogo nie powinny obchodzić. Obowiązany jestem ci służyć, więc służę. Muszę też okazywać ci szacunek. Okazywać. Ale nie muszę wcale go odczuwać. Proszę mnie nie zmuszać do podobnych wyjaśnień.

- Lecz ja właśnie żądam tych wyjaśnień.

- Nie masz prawa, pani. Dysponujesz moim mieczem i życiem, ale myślami... tylko do pewnych granic. Żądaj wyjaśnień dotyczących twojego bezpieczeństwa. Kwestii spokoju i porządku w Sey Aye. Wojny jakiejkolwiek i z kimkolwiek. Służę opinią i radą. Jeśli tylko zechcesz ich słuchać.

Pokiwała głową.

- Dobrze, zostawmy to.

- Tak najlepiej, pani.

Wróciła spojrzeniem do okna. Jego godność K.B.I.Denett nie kwapił się z odjazdem. Stał na samym skraju dziedzińca, jakby mimo wszystko czekał na zaproszenie, wierząc, iż władczyni Sey Aye odwoła swą pochopną decyzję. Uniosła leciutko brwi, zdając sobie sprawę, jak kosztowne musiało być dla tego mężczyzny takie... oszukiwanie własnej dumy.

- Właściwie powinnam cię ukarać. Czy nikt nie pilnuje drogi do Sey Aye? W jaki sposób ten człowiek pojawił się tutaj tak nagle?

Yokes skinął głową.

- Przyjmuję wymówkę, pani. Oczywiście, odpowiadam za to.

- Ani słowa usprawiedliwienia?

- Nie mam nic na swoją obronę. Ścieżka powinna być pilnowana. I na pewno jest, bo nie wierzę, by strażnicy leśni zaniedbali obowiązki. Ale dalej ścieżka rozgałęzia się na kilka odnóg, potem te odnogi znowu się zbiegają. Jego godność Denett chyba zmylił drogę, i wyminął strażników, nawet o tym nie wiedząc. Potem znowu wrócił na szlak. Ale to dowodzi jedynie, że placówki wartownicze rozstawione są w złych miejscach. Zbadam, jak wygląda sprawa i zarządzę co trzeba.

- Co myślisz o tym człowieku? Pytam jeszcze raz, bo to może dotyczyć sprawy spokoju w Sey Aye - zauważyła. - No więc...? Nie przejechał przez puszczę sam, bez bagaży, z pewnością towarzyszy mu poczet. Gdzie są ci ludzie? Dlaczego nie przybyli razem z nim? Czy może z tego wyniknąć jakieś zagrożenie dla mnie? A może ktoś chce przyspieszyć wyrok sądu? - pytała. - Usunięcie niewolnicy-oszustki, która wyłudziła czyjś majątek, to chyba żadne przestępstwo?

Zmarszczył brwi. Po chwili zaczerpnęła tchu, ale ubiegł jej złość.

- Poczekaj, pani. Milczę, bo myślę, nic więcej. Zagrożenie? - Pokręcił głową. - Nie, nie sądzę. W każdym razie nie miał złych... no, może raczej wrogich intencji, wybierając się tutaj. Pozwoliłaś mi słyszeć rozmowę; jego godność Denett przyjechał z jakąś propozycją. Niestety, wyrzuciłaś go, pani, nim zdążył powiedzieć dwa słowa.

- Wolno mi, to mój dom.

- Ależ pani, wolno ci wszystko. Założyć sobie pętlę na szyję też ci wolno.

- Chciałbyś, prawda?

Na twarzy oficera po raz drugi pojawił się wyraz znużenia.

- Stracisz mnie. A jestem najlepszym i najdroższym żołnierzem w Dartanie, wasza god... wasza wysokość.

- Odejdziesz?

- Rozchoruję się, pani. Bo zaleje mnie nagła krew.

- Propozycja. Oferta Denetta - przypomniała po długiej chwili.

Znowu milczał. Tym razem czekała cierpliwie.

- Nikt w Dartanie palcem nie kiwnie, by cokolwiek odbierać ci przemocą, pani. Nawet życie, a może zwłaszcza życie. Ono, tak naprawdę, nikogo w Rollaynie nie obchodzi.

Przygryzła dolną wargę, bo wiedziała, że taka jest prawda.

- Wkrótce odbędzie się rozprawa - ciągnął Yokes - i zapadnie wyrok, wiesz jaki. Pomimo to jego godność K.B.I.Denett odbywa długą, uciążliwą, a nawet niebezpieczną podróż, by złożyć ci jakąś ofertę. Co takiego masz, czego nie odbiorą ci sądy, pani, a co warte byłoby wyprawy tutaj?

- Nie wiem. Zupełnie nie wi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin