30 Opowiadań (m76).doc

(3184 KB) Pobierz
Henry Kuttner Android

Henry Kuttner        Android

 

 

 

Bradley wpatrywał się jak urzeczony w głowę dyrektora. Żołądek usiłował podpełznąć mu do gardła. Zakręciło mu się nagle w głowie. Wiedział, że zaraz się zdradzi, a to było by absolutnie fatalne w skutkach.

Sięgnął do kieszeni, wyciągnął z niej paczkę papierosów, a z nią kilka drobnych monet, które niby przypadkiem upuścił na piankowy dywan.

- Ojej - zafrasował się i przykucnął szybko, żeby pozbierać pieniądze. Opuszczenie głowy to podstawowa zasada pierwszej pomocy w nagłych wypadkach szoku lub omdlenia i Bradley właśnie ją stosował. Zamroczenie zaczynało ustę pować i powracało krążenie. Wiedział, że za chwilę będzie musiał wstać i spojrzeć na dyrektora, a był zdecydowany za panować do tego czasu nad swymi odczuciami. Ale w jaki, u diabła, sposób głowa dyrektora wróciła na swoje miej sce - po tym, co się wydarzyło ostatniej nocy?

I wtedy wróciła mu zdolność logicznego rozumowania. Przypomniał sobie, że niemożliwością było, aby dyrektor rozpoznał go zeszłej nocy pod fałszywą twarzą z gumopla styku, którą włożył specjalnie na tę okazję. Z drugiej stro ny, po wydarzeniach ostatniej nocy dyrektor New Product, Inc, powinien być być niezdolny do życia ani oddychania, nie mówiąc już o korzystaniu ze swych centrów pamięci. Bradley zostawił tułów tego człowieka w jednym kącie po koju, a głowę w drugim.

Człowieka?

Ogromnym zrywem woli zapanował nad sobą. Podniósł ostatnią monetę i wstał zarumieniony. - Przepraszam -wybąkał. - Przyszedłem do pana nie w charakterze rogu obfitości, tylko z raportem w sprawie prac nad mutacją indukowaną. - Jego zafascynowany wzrok przesunął się na szyję dyrektora i szybko umknął w bok. Stojący kołnierz skrywał ewentualne... ewentualne ślady. Wszelkie ślady, ja kie mogł aby pozostawić ostra j ak brzytwa stal przecinająca ciało i kość...

Czy istniał jakiś szczególny powód noszenia tego sterczą cego kołnierza? Bradley nie miał pewności. Jesień 2060 roku przyniosła poważne zmiany w męskiej modzie w po równaniu z niewygodnymi stylami ubierania się obowiązują cymi j eszcze kilka lat wcześniej i noszona przez dyrektora rozszerzająca się ku dołowi półpelerynka ze złoconym sza merunkiem i ciasno dopasowanym kołnierzem wcale nie na leżała do strojów ekstrawaganckich. Bradley sam miał taką.

Boże, pomyślał sparaliżowany paniką, czy tych... tych stworów nie można nawet zabić?

Dyrektor Arthur Court popatrzył z łagodnym uśmiechem na swojego zastępcę do spraw organizacji. - Kac? - spytał. - Niech pan idzie na naświetlanie. Ambulatorium jest wniebowzięte, ilekroć ma sposobność do wykorzystania swo jej aparatury. Wydaje mi się, że nasz personel jest za zdro wy jak na ich gust.

On mówił !

Szalona myśl zawirowała pod czaszką Bradleya: sobow tór? Czy za biurkiem naprawdę siedział Court? Ale na tychmiast zdał sobie sprawę, że to nie może być wyjaśnie niem. To był Court, ten sam Arthur Court, którego Bradley zabił kilka godzin temu. Jeśli można to mówić o zabijaniu, skoro praktycznie rzecz biorąc Court nie był istotą żywą... przynajmniej nie w tym sensie, co ludzie.

Wysiłkiem woli zawrócił swój umysł znad granicy bezpie czeństwa i przyjął pozę operatywnego zastępcy dyrektora firmy do spraw organizacyjnych. - Z kacem nie ma żar tów - powiedział. - Mam tu najświeższe dane...

- Co z tym współczynnikiem zmienności. Z tego co wiem, pojawiło się coś, co utrudnia obliczenia.

- To prawda - przyznał Bradley. - Ale chodzi tu o zmienną teoretyczą. W praktyce nie ma ona najmniejsze go znaczenia, bo nie prowadzimy eksperymentów z wywoły waniem mutacji u ludzi. Wskaźnik sterylizacji w przypadku muszek owocowych czy... czy truskawek nie odbiega w istot ny sposób od normy.

- Ale u ludzi odbiega, co? - Court przebiegł szybko wzrokiem dokumenty dostarczone mu przez Bradleya.

- Mhmmm. Moglibyśmy pójść tym tropem, ale to sporo by kosztowało i nie przyniosło żadnych bezpośrednich rezul tatów nadających się do wykorzystania w praktyce. Decyzję pozostawiam panu.

- Ale potrafimy przewidywać z zadowalającą dokładno ścią reakcje u organizmów nie będących ludzkimi?

Bradley skinął głową. - Z dwuprocentowym współczyn nikiem błędu. Wystarcza, by w drodze mutacji uzyskiwać ziemniaki długie na sześć metrów i smakujące jak rostbef, bez ryzyka, że zamiast tego wyjdą nam dziesięciomilimetro we i o smaku cyjanku.

- Czy krzywa wariancji podnosi się w przypadku zwie rząt?

- Nie. To dotyczy tylko ludzi. Potrafimy wyhodować kur czaki składające się z samego białego mięsa i mające kształt sześcianu, co ułatwia krojenie. I naprawdę potrafilibyśmy mu tować również ludzi, gdyby nie było to prawnie zabronione... ale, jak już powiedziałem, wchodzi tu w grę pewien czynnik niepewności. Zbyt wielu ludzi, zamiast wydać zmutowane po tomstwo, ulega w wyniku tego procesu sterylizacji.

- Hmmm - mruknął Court i zadumał się. - No do brze, dajmy więc sobie spokój z ludźmi. Nie widzę w tym żadnej korzyści. Poniechać tego kierunku badań. Skupić się na pozostałych. Jasne?

- Jasne - przytaknął skwapliwie Bradley. Spodziewał się, że będzie musiał dokładniej zreferować ten punkt spra wozdania, chociaż, po wypadkach ostatniej nocy, nie przed Courtem. Zdał sobie teraz sprawę, że wciąż trzyma w pal cach nie zapalonego papierosa. Wsunął go w usta, podszedł do bocznych drzwi i otworzył je. Odwrócił się w progu.

- To wszystko?

Obserwował obracającą się szyję Courta, zdjęty szaloną obawą, że może z niej odpaść głowa. Ale nie odpadła.

- Tak, to na razie wszystko - powiedział uprzejmie Court.

Bradley wyszedł, starając się wyrzucić z pamięci obraz cienkiej czerwonej linii okalającej gardło Dyrektora, którą zobaczył przed chwilą, kiedy tamten odwrócił głowę.

A zatem tych stworów nie można zgładzić poprzez ścięcie. Ale można j e zniszczyć. Można j e rozpuścić w kwasie, roz bić młotem, rozmontować na części pierwsze, spalić...

Cały kłopot w tym, że nie wymyślono jeszcze niezawod nego sposobu ich rozpoznawania. Pewną wskazówką była krzywa sterylizacji po niezbyt silnym napromieniowaniu, ale uciekaj ąc się do tej metody można też było, choć nieko niecznie przy tak słabych dawkach promieni gamma, wyste rylizować prawdziwego człowieka. A i bez tego część ludzi była już bezpłodna.

Bradley dysponował tylko ogólną metodą selekcji. Potem już, aby rozpoznawać te potwory, musiał zdawać się na psy chologię. Wiedział, że można je zwykle znaleźć wśród wysoko postawionych i wpływowych osobistości, choć nieko niecznie zajmujących eksponowane stanowiska. Na przykład taki Arthur Court, który jako dyrektor New Products, Inc. wywieral ogromny wpływ na kulturę - bo cywilizacja kształtowana jest przez wkładane jej w ręce narzędzia tech- niczne.

Bradley wzdrygnął się.

Zeszłej nocy obciął Arthurowi Courtowi głowę.

Arthur Court był androidem.

- No i co ty na to? - zapytał Bradley sam siebie, zna lazłszy się na korytarzu, za drzwiami gabinetu Courta. Spoj rzał z czymś w rodzaju akademickiego zaintereasowania na własną rękę, która drżała tak, aż furkotały trzymane w niej papiery. Co on mógł na to poradzić? On czy jakikolwiek inny człowiek?

Nie można było z nimi walczyć jak równy z równym. Odznaczali się prawdopodobnie współczynnikiem inteligen cji daleko wyższym od I.Q. ludzkości. Na polu czystego in telektu Bradley nie miałby z nimi żadnych szans. Superkom putery potrafiły rozwiązywać zawiłe problemy, z którymi nie poradziłby sobie żaden ograniczony umysł ludzki. Ostatniej nocy Bradley założył zniekształcającą rysy twarzy gumową maskę - ale jeśli zimny, metaliczny mózg Courta postawił sobie za zadanie rozwiązanie zagadki j ego tożsamości, to czy Court nie dojdzie wcześniej czy później do właściwej odpowiedzi?

A może już ją znalazł?

Bradley stłumił w sobie paniczny impuls pchający go do ucieczki. Za drzwiami, których dotykał jeszcze łokciem, pa nowała taka martwa cisza. Z tego co wiedział, dysponowali wzrokiem, który potrafił prześlizgnąć się pomiędzy wirują cymi atomami drzwi i zobaczyć tutaj Bradleya, tak jakby stał za szkłem - przejrzeć go na wylot i zajrzeć do zwojów jego mózgu, a tam odczytać przybierające dopiero kształt myśli.

- To tylko androidy - przypomniał sobie z wielką sta nowczością, odwracaj ąc się od drzwi i zmuszaj ąc nogi do podjęcia marszu korytarzem. - Gdyby były takie potężne, nie byłoby mnie tu teraz.

Mimo to zastanawiał się z gorączkowym pośpiechem, co też wydarzyło się ostatniej nocy po j ego wyj ściu z mieszka nia Courta. Starał się nie myśleć o tym, jak wyglądał Court leżący bez ruchu obok masywnej stalowej maczety zbroczo nej tymi plamami, które wyglądały na zakrzepłą krew, a nie byly ludzką krwią.

Sam się naprawił po wyjściu Bradleya? Właśnie słowa naprawił należało tu użyć - nie wyleczył. Leczyć można tylko ludzi. Prawdopodobnie zależało to od tego, gdzie usy tuowany był mózg androida. Wcale nie powiedziane, że znajdował się w głowie. Głowa jest miejscem zbyt podat nym na wszelkiego rodzaju zagrożenia, by umieszczać w niej tak ważny zespół. Pod tyloma względami można ulepszyć budowę człowieka. Może androidy to zrobiły. Może mózg Courta ukryty był bezpiecznie gdzieś w tajemniczych zaka markach jego syntetyczriego ciała i jego chłodne, cykające myśli przez cały czas kontynuowały swój zimny jak stal tok, kiedy Bradley stał tam w szoku niedowierzania, zapatrzony w ciało swojej . . . swoj ej ofiary?

Kto tu był ofiarą, a kto zwycięzcą!

Po skróceniu o głowę ustały w robocie wszystkie procesy funkcjonalne. Bradley upewnił się co do tego. Nie oddy chał, serce mu nie biło. Ale być może metaliczny mózg cy kał cicho gdzieś w środku na swój chłodny sposób. Tak chłodny, pomyślał irracjonalnie Bradley, że całe syntetyczne ciepło syntetycznej krwi nie mogło go podgrzać choćby o ułamek stopnia w kierunku temperatury ciała ludzkiego.

Albo po wyjściu Bradleya tułów Courta wstał i przyspa wał sobie z powrotem głowę, albo przyszli jacyś inni, żeby usunąć skutki - sabotażu. Czyżby każdy działający robot emitował coś w rodzaju stałej wiązki energii, której zanik sprowadzał w dane miej sce brygady remontowe? Jeśli tak było, to Bradley miał szczęście, że nie ociągał się zbytnio z opuszczeniem pokoju, w którym nie zostało popełnione żadne morderstwo, chociaż głowa Courta leżała tak daleko od jego nieruchomego tułowia...

Istnieje oczywiście możliwość, że doznałem pomieszania zmysłów, pomyślał ironicznie Bradley. Na pewno będzie miał trudności z przekonaniem kogokolwiek, że tak nie jest. A będzie musiał kogoś o tym przekonać. Nie mógł już dalej działać w pojedynkę. Posunął się już za daleko, żeby zatrzy mywać zgromadzoną wiedzę dla siebie. Zdradził się prze prowadzając tę ogniową próbę, obcinając androidowi gło wę. Wcześniej czy później dojdą tożsamości człowieka skry wającego twarz pod gumową maską. Zanim to się stanie, będzie musiał przekazać dalej informacje, w których był posiadaniu.

I tu podejmował drugie straszliwe ryzyko. Androidy, poj mawszy go, nie okażą mu cienia litości. Ale czego może oczekiwać po ludzkości, kiedy opowie tę fantastyczną histo rię? Skończę w pokoju bez klamek, pomyślał, a one będą się dalej mnożyć, aż...

Aż co? Aż zdobędą przewagę liczebną nad ludźmi i przej mą władzę? Może już to zrobiły. Może po popełnieniu tego nieskutecznego morderstwa puściły go wolno, bo był jedy nym człowiekiem, jaki pozostał jeszcze w całym cywilizo wanym świecie... Może w rzeczywistości był zupełnie nie szkodliwy. Może...

- Oj , przymknij się - skarcił z rozdrażniemiem siebie samego.              

             

             

             

             

 

             

 

- A więc przynajmniej nie podejrzewa pan, że i ja je stem... androidem? - spytał surowo doktor Wallinger.

Był trochę zdenerwowany, bo mijało właśnie dziesięć minut, jak siedział pod nieruchomą lufą pistoletu skierowaną w jego brzuch. Sytuacj a, w której j akaś taj emnicza postać w gumo wej masce na twarzy i szamerowanej złotem pelerynce roz szerzającej się kloszowato i skrywającej większą część ciała właściciela siedziała tutaj, w jego bibliotece, zmuszając go do wysłuchiwania rojeń wariata, należała z pewnością do absurdalnych.

- Pan ma dzieci - powiedział Bradley głosem nieco zduszonym przez maskę. - Dlatego właśnie postawiłem na pana.

- Słuchaj pan - powiedział poważnie Wallinger - jestem fizykiem atomowym. Przypuszczam, że większej pomocy mógłby panu udzielić psycholog, nie...

- Chciał pan powiedzieć psychiatra?

- Wcale nie. Oczywiście, że nie. Ale...

- Ale i tak bierze mnie pan za wariata. W porządku. By łem na to przygotowany. Przypuszczam, że gdyby nie to, nie zaufałbym panu tak dalece.. To normalna reakcja. Ale... niech cię szlag, człowieku, zastanów się! Spójrz na to po ważnie. Czyż nie można sobie wyobrazić, że mogłoby dojść do czegoś takiego?

Wallinger, zerknąwszy ukradkiem na rewolwer, złączył czubki palców i zacisnął usta. - Hmmm, to prawdobodob ne... Tak, właściwie to nie ma żadnego wyraźnego progu. Chociaź dawka 1/100 rentgena dziennie uważana jest za bez pieczną, o ile oboje z rodziców ńie są poddawani bombardo waniu cząsteczkami gamma. Uwzględnił pan normalny czas regeneracji? Widzi pan, nawet w warunkach bombardowa nia zmutowane geny wykazują mniejszą tendencję do podziału i są stopniowo wypierane przez geny normalne.

- To dla mnie nic nowego - powiedział Bradley siląc się na spokój . - Mnie chodzi o to, że promieniowanie gam ma, które wywołałoby mutację u ludzi, nie ma żadnego wpływu na roboty, bo są bezpłodne. Pół biedy, gdyby bez płodne były tylko andriody, ale promieniowanie gamma ste rylizuje również i ludzi. Pan ma dzieci. Pan jest normalny. Ale...

- Zaraz, zaraz - przerwał mu Wallinger. - Czy nie mogą istnieć androidy-dzieci? Skoro potrafią wytwarzać do rosłych, to nie mogliby również montować syntetycznych dzieci?

- Nie. Przemyślałem to bardzo dokładnie. Dzieci za szybko rosną. Musieliby przekonstruowywać całe dziecko - androida co jakieś dwa tygodnie, zmieniać wszystkie jego wymiary wewnętrzne i zewnętrzne, wszystko w nim przera bić. Uważam, że wymagałoby to zbyt dużo czasu i wkładu pracy. Jeśli moje wyliczenia są prawidłowe; nie mogą sobie jeszcze na to pozwolić. Za mało ich jeszcze. A później, kie dy już podołają temu zadaniu, nie będzie to konieczne. Ro zumie pan? Kiedy wreszcie zdołają już podjąć ten wysiłek, nie będzie już takiej potrzeby. I tak będą w większości. Nie będą musiały nas zwodzić. One...

Bradley urwał. Głos wymykał mu się spod kontroli. Musi bezwzględnie zachowywać w tej sprawie spokój i opanowa nie.

- Można na to spojrzeć pod jeszcze innym kątem - zaczął znowu. - Nie wydaje mi się, żeby dziecku-androidowi udało się oszukać inne dzieci. Te prawdziwe. One zbyt bezpośrednio postrzegają otoczenie. Mózg androida na strojony jest na syntetyczne myślenie kategoriami dorosłe go człowieka. Odwaliły tu kawał dobrej roboty, ale i tak, znając prawdę, można je przyłapać na psychologicznych potknięciach w adaptacji. Po pierwsze, nie są ekshibicjo nistami. Nigdy nie usiłują rozpychać się łokciami albo wy wyższać ponad innych. Bo i po co? Są perfekcyjnie funkcjo nującymi i wydajnymi maszynami. Nie muszą szukać kom pensacji. Są zbyt dobrze wyregulowane, by były naprawdę ludzkie.

- To dlaczego nie mogą ich nastawić na mentalność dziecka?

- Z tego samego powodu, dla którego nie potrafią stworzyć fizycznie rosnącego dziecka. Umysł dziecka za bardzo różni się od umysłu dorosłego i za szybko się zmienia. Roz wija się. A zresztą, po co miałyby to robić? Nie muszą. Do tej pory udawało im się nas oszukiwać, a nawet jeśli jeden człowiek zna prawdę, to co może w tej sprawie uczynić? Nie wysłuchacie mnie. Nie...

- Przecież słucham - zaoponował łagodnie Wallinger. - Wyszła z tego nawet interesująca opowieść. Ciekaw jestem, skąd zaczerpnął pan pomysł.

Bradley ledwie się powstrzymał, żeby nie powiedzieć: - Zajmowałem się tym zawodowo. Miałem okazję skorelować mnóstwo materiałów i wszystko wskazywało na istnienie niewiadomego czynnika. - Ale nie powiedział tego. Wolał zachować anonimowość, dopóki nie będzie miał pewności, co do swego bezpieczeństwa w momencie dekonspiracji. Taka wskazówka mogłaby zbyt szybko naprowadzić na jego trop.

- Ja... ja to wywnioskowałem - powiedział. - Mam przyjaciół pracuj ących w rozmaitych instytucj ach, którzy wciąż napomykali o małych nieprawidłowościach, jakie zau ważyli. Zainteresowałem się tym. Wszystko zaczynało się zgadzać. Zdarzały się wypadki, w których pacjenci powinni byli umrzeć, czasami nawet umierali, a potem wracali do ży cia. Tak, zawsze tuszowali to formułką o zastrzykach z adre naliny i tak dalej, ale zbyt często to się zdarzało. I niezmien nie dotyczyło ludzi na wpływowych stanowiskach. Nie wiem, j ak to w praktyce przeprowadzaj ą - być może praw dziwa osoba umiera, a j ej miej sce zaj muj e android sobo wtór. Dysponują siłami żywotnymi właściwymi maszynie, ale i maszyny mają swe ograniczenia. Skaleczyć takiego i krwawi, ale...

Bradley urwał oceniając czujnym spojrzeniem wrażenie, jakie jego słowa wywierają na Wallingerze.

- No dobrze - zdecydował się nagle. - Powiem panu, co się naprawdę stało. Proszę postarać się słuchać bez uprzedzeń, jeśli pan potrafi. Zaczęło to się przed sześcioma miesiącami. Byliśmy sami w... laboratorium z jednym z mo ich przyjaciół . - Tym przyjacielem był dyrektor Arthur Co urt. Wtedy właśnie Bradley zobaczył na własne oczy pierw szy dowód. Potrącił retortę, która stłukła się i przecięła mu do kości nadgarstek. Nie wiedział, że to zauważyłem. A zre sztą, chociaż wszystko widziałem, przez długi czas próbowa łem wyperswadować samemu sobie wiarę w to, czego byłem świadkiem. Na powierzchni jego nadgarstka znajdowała się warstwa ciała i ono krwawiło. Ale pod spodem były przewo dy i metal. Mówię panu, ja je widziałem! To nie była prote za ręki, to była prawdziwa ręka. W skład protezy nie wcho dziłoby ciało i krew.

- Jak się zachował?

- Zupełnie się zdradził. Schował rękę do kieszeni i pod jakimś pretekstem wymknął się z sali. Nie chciał, żebym się zorientował, co się stało, bo wtedy trzeba by było wezwać lekarza, a przypuszczam, że żaden z i c h ludzi nie był wtedy osiągalny. Nie mógł dopuścić do tego, by człowiek wykony wał przy jego ranie choćby ruchy, jakich wymaga bandażo wanie. Och, mają wiele słabych punktów. Ale teraz nad szedł czas, by uderzyć, dopóki jeszcze nie zniwelowali tych swoich słabości. Teraz... - Bradley znowu urwał, narzuca jąc kontrolę swemu głosowi.

- Co pan zatem proponuje? - spytał Wallinger uprzej mym głosem. Nie można było odgadnąć, czy Bradleyowi udało się przekonać tego człowieka, a nawet czy przynaj- mniej są jakieś tego początki.

- Nie wiem. - Ramiona Bradleya opadły pod kloszową pelerynką. - To dlatego zwracam się do pana. Myślałem... no dobrze, niech pan posłucha. Istnieje pewna możliwość. Potrzebuję niezawodnego sposobu lokalizowania ich. Podej ście psychologiczne zdaje do pewnego punktu egzamin, ale jest zbyt powolne. Muszę znać tyle faktów z życia obiektu i jego nawyków. Jeśli do tego trzeba bardzo dokładnie okre ślić czynnik logiki i wydolności mechanicznej , niezbędna jest podwójna kontrola. Ale...

- Ale wystarczy tu się oprzeć o sam czynnik wydolności mechanicznej -podpowiedział niespodziewanie Wallinger. - Wziął pan to pod uwagę? Czynnik ten mógłby... - Urwał i uśmiechnął się z pewnym zakłopotaniem. - Niech pan mówi dalej - powiedział.

Twarz Bradleya sfałdowała się pod gumową maską w sze rokim, tryumfalnym uśmiechu. Pierwsze lody ruszyły. Udało mu się zaprezentować fizykowi hipotetyczny problem, który wykrzesał iskrę chwilowego zainteresowania. Obracali się na dal w królestwie teorii, ale Wallinger zareagował. Samo to było już sukcesem. Podjął z rosnącym entuzjazmem:

- I o to właśnie chodzi. Maszyna musi być zasilana. Musi gdzieś istnieć jakieś źródło energii. Może noszą je w sobie, a może odbierają energię emitowaną przez jakieś zdalne źródło zasilania. Ale chyba można je wykryć. Coś w rodzaju rejestratora tyratronowego ukrytego w uczęszcza nych przez nie miejscach albo licznik Geigera, albo...

- Sądzi pan, że można ich wykrywać na podstawie promieniowania jonizującego?

- Och, sam nie wiem, co ja sądzę. Źródłem zasilania dla tych stworów może być, na przykład, synteza jądrowa. Mo że nim być cokolwiek. Dlatego właśnie potrzebna mi pomoc kogoś takiego, jak pan. Kogoś, kto byłby w stanie wysuwać hipotezy bardziej zbliżone do rzeczywistości od moich.

Wallinger oglądał w skupieniu czubki swoich palców. - Widzi pan, ja bym się tego nie podjął - powiedział. - O ile nie dysponowałbym o wiele większym zasobem infor macji niż to, co usłyszałem od pana. Prosił mnie pan o wy słuchanie go bez uprzedzeń. Teraz niech pan posłucha mnie. Gdybyśmy zamienili się miejscami, to czy nie zażądałby pan bardziej przekonywającego dowodu niż zapewnienia jakie goś nieznajomego? Opracowanie teoretycznego urządzenia do wykrywania tych pańskich teoretycznych androidów wy magałoby mnóstwa czasu i doświadczeń, zwłaszcza że pan nie potrafi jeszcze nawet w przybliżeniu określić zasady ich funkcjonowania. Czy zastanawiał się pan nad podejściem do tego od bardziej praktycznej strony - na przykład nad za stosowaniem promieni rentgenowskich? Organizm ludzi to strasznie skomplikowana konstrukcja. Wątpię, czy dałoby się ją perfekcyjnie skopiować.

Bradley wzruszył ramionami pod kloszową peleryną. - Promienie rentegowskie wykazują tylko miejsca jasne i cie mne. Te... te stwory mają wnętrze tak zbudowane, że na kliszy rentgenowskiej wychodzą normalnie. Jedynym sposo bem upewnienia się byłoby zastosowanie chirurgii - a jak to zrobić? One nigdy nie chorują. Gdyby pan widział to co ja...

Urwał. Nie mógł powiedzieć: - Gdyby odciął pan głowę Arthurowi Courtowi i wiedział to co ja o przewodach i pla stykowych rurkach, o kręgosłupie, który nie jest z koś ci... - Ale gdyby przyznał, jak daleko się posunął, aby zdo być ten niezbity dowód, w odczuciu Wallingera zabrzmiało by to jako dowód jego obłąkania.

- Są zbudowane częściowo z krwi i ciała, a częściowo z elementów mechanicznych - powiedział ostrożnie. - Być może te elementy mechaniczne są niezbędne do podtrzymy wania normalnego funkcjonowania żywych tkanek. Ale nig dy się o tym nie przekonamy nie stosując siły. Wszystkie są osobami dorosłymi na wysokich stanowiskach. Trzeba by było uzyskać ich zgodę na operację, a one jej, naturalnie, w żadnym przypadku nie wyrażą. Chyba że... - Urwał. Po mysł, który przemknął mu przez myśl, zamazał na chwilę twarz Wallingera. A może to mimo wszystko był sposób. Może. . .

- Niech mnie pan posłucha - Wallinger mówił bez znie cierpliwienia nie odrywając oczu od rewolweru. - Potrafię myśleć logicznie. Przedstawił mi pan tutaj interesującą kon cepcję, ale nie jest pan jeszcze w stanie niczego dowieść. Dlaczego nie wróci pan do swoich zajęć, j akiekolwiek one są, i nie zbierze więcej danych? I kiedy pan...

- Boję się wracać - powiedział cienkim głosem Bradley.              

             

             

             

             

 

             

 

Pukanie do zamkniętych drzwi nie pozwoliło Wallingero wi odpowiedzieć. Zanim zdążył się odwrócić, drzwi uchyliły się leciutko i przez szparę wskoczył do pokoju na wpół wy rośnięty kot, a tuż za nim mała dziewczynka i o wiele od niej mniejszy chłopczyk. Kot przemknął galopkiem po dy wanie na sztywnych łapach i z wysoko uniesionym ogonem, co w kocim pojęciu wyraża dobry humor. Dziewczynka za trzymała się na widok Bradleya, ale chłopczyk był zbyt za aferowany zabawą ze zwierzakiem, żeby cokolwiek zauwa żyć.

- Dzieci, wracać mi na górę! Ale już! - powiedział Wallinger głosem nie brzmiącym wcale jak jego własny. Twarz mu nagle poszarzała. Nawet nie spojrzał na Brad leya.

Kot przewrócił się ciężko na grzbiet i bijąc ogonem o podłogę boksował łapami opędzając się od chłopca, ale nie wysuwając pazurków. Ciszę, jaka nagle zaległa w pokoju, przerwało jego niewprawne, jakieś nienaturalne mruczenie.

- Jerry - powiedział Wallinger - zabierz kotka i wra cajcie na górę. Słyszysz, co do ciebie mówię? Sue, wiesz przecież, że nie wolno wam wchodzić do mojego gabinetu bez pukania. Idźcie na górę.

- Pukaliśmy - powiedziała dziewczynka nie spuszczając wzroku z Bradleya, który ukrył rewolwer w fałdach peleryn ki. Usiłował przeanalizować myśl, która mu zaświtała, kiedy tylko ujrzał dzieci. Było to coś, co mógł wykorzystać, ale rozwinięcie tego pomysłu zajmie trochę czasu.

Wstając dostrzegł, że Wallinger wzdryga się nerwowo. Ten człowiek siedział jak na szpilkach. Bradley zrozumiał nagle dlaczego.

Dziewczynka obserwowała nieznajomego okrągłymi, pełnymi zainteresowania oczyma. Chłopiec i kot zauważyli go jednocześnie i zawstydzili się obaj. Kot pozbierał się na cztery łapy i przygotował do sprzedania drogo swego życia, a chłopiec rozejrzał się za czymś, za czym można by się było schować. Dziewczynka wykazywała jednak nieomylne ozna ki chęci popisywania się. Bradley oceniał ją na jakieś siedem lat. Przesunął wzrokiem po twarzach rodziny Wallingera i uśmiechnął się.

- Nic się nie stało - powiedział. - Nie będę panu dłu żej zabierał czasu, doktorze. Skontaktuję się z panem.

- Bardzo proszę - powiedział Wallinger trochę za ser decznie. Zainteresowany był teraz tylko jak najszybszym uwolnieniem dzieci od niebezpiecznego towarzystwa swego gościa. Odprowadził Bradleya na korytarz wpychając nastę pujące mu na pięty dzieci z powrotem do gabinetu i zamyka jąc drzwi.

- Ja... - zaczął się trochę jąkać.

- Nieważne - powiedział Bradley. - Za kogo pan mnie bierze? Miłe dzieciaki.

Wallinger westchnął. - Gdzie mogę się z panem spotkać?

- Nie może pan. Sam przyniosę panu dowód tego, o czym panu opowiedziałem. Te stwory są pod skórami na wpół maszynami i znajdę jakiś sposób, aby pana o tym prze konać. Przypuszczam, że zaraz po moim wyjściu zatelefonu je pan na policję. Nic na to nie poradzę.

- Nie, nie, oczywiście że tego nie zrobię - zełgał uspokajająco Wallinger.

- W porządku. Ale jeszcze jedno. Powiedziałem, że boję się wracać. To prawda. Popełniłem... no, pewne czyny, które mogą mnie zdradzić. Musiałem to zrobić, żeby nabrać pewności... Teraz na dwoje babka wróżyła, czy to oni, czy ja znajdziemy pierwsi dowód. Doktorze Wallinger, zamie rzam spisać nazwiska i fakty związane z tą sprawą - rzeczy, których nie śmiem panu teraz powiedzieć. Jeśli otrzyma pan te informacje, będzie pan wiedział, że androidy znalazły swój dowód pierwsze. I to, samo w sobie, powinno stanowić dla pana dowód, że to wszystko prawda. Jeśli do tego doj dzie, mnie już nie będzie. Wtedy wszystko będzie zależało od pana.

- Proszę się o to nie martwić - uspokoił go Wallinger. - Jestem pewien...

- Dobrze już, dobrze - nie dał mu skończyć Bradley. - Poczekamy, zobaczymy. Do widzenia, doktorze. Odezwę się do pana.

Idąc już ulicą obejrzał się przez ramię na dom. Nikt z nie go nie wyszedł. Skręcił za róg, wszedł do samoobsługowego sklepu i przepchnął się przez zatłoczone przejścia między półkami do budki telefonicznej usytuowanej obok okna wy stawowego. Widział przez szybę odległy narożnik domu Wallingera i okno biblioteki, w której stało jego biurko. Przy biurku siedział pomniejszony odległością człowiek i te lefonował gestykulując z ożywieniem.

Bradley westchnął. Wallinger nie znał przynajmniej jego twarzy ani nazwiska. Mógł jedynie powtórzyć policji zasły szaną opowieść, zbyt zwariowaną, by ktokolwiek w nią uwierzył. Bradley będzie musiał znowu kroczyć ścieżką nad przepaścią, balansując niczym linoskoczek. Obie strony były przeciwko niemu.

Odetchnął głęboko, rozprostował ramiona i skierował swe kroki z powrotem do biura, w którym będzie go oczeki wał Arthur Court.              

             

             

             

             

 

             

 

Przy biurku Courta stało ich dwóch. Widział tylko ich ple cy. Bradley zatrzymał się niezdecydowanie przy drzwiach. Coś było nie tak. Ostrzegał go instynkt - atmosfera tego pokoju, postawa tych dwóch przed nim, coś nieuchwytnego, co wciąż zdawało się alarmować krzykiem jego nerwy wy starczająco napięte, by odebrać to ostrzeżenie.

Z tych dwóch przed biurkiem jeden nie był człowiekiem. Drugi znany był pod nazwiskiem Johnson i też mógł nie być człowiekiem. Trudno było powiedzieć.

Dopiero przy drugiej próbie udało się Bradleyowi wydobyć normalny głos z zaschłego nagle gardła.

- Pan mnie wzywał?

Court odwrócił się z uśmiechem. Wysoki kołnierz skry wał linię, wzdłuż której zespawane zostały z powrotem głowa z tułowiem. Jego uśmiech był idealnie normalny, ale gdy szczęka androida poruszyła się i napięły się jej ludzkie mięśnie, Bradleyowi wydało się naraz, że słyszy ci chutkie, bezgłośne tykanie nieskończenie drobnych trybi ków.

- Proszę spojrzeć, Bradley - powiedział Court. - Wi dział pan to już kiedyś.

Bradley spojrzał. Krew odpłynęła mu na chwilę z głowy i pokój poszarzał pod wpływem raptownego zamroczenia. Ale tym razem nie ważył się niczego upuścić ani nawet za grać na zwłokę, dopóki nie dojdzie z powrotem do siebie. Obaj go obserwowali. Dokonał straszliwego wysiłku i ode pchnął szarość, opanował drżenie głosu, uspokoił dygoczące dłonie.

- Czy co widziałem? - spytał idealnie normalnym gło sem. Ale dobrze wiedział, o co im chodziło.

Court podniósł w górę ostrą jak brzytwa maczetę, któ ra przed czterdziestu ośmiu godzinami odrąbała mu głowę od szyi. To była bez wątpienia ta sama broń, którą Bradley kupił dwa dni temu w sklepiku ze starzyzną i użył przeciw ko dyrektorowi. Poznał ją po rzeźbionej rękojeści, po szczerbie na klindze, gdzie w naostrzoną stalową krawędź wgryzł się jakiś nieludzko wytrzymały metal z szyi Arthura Courta. Bradley widział ją ostatnio, jak leżała obok bezgło wego tułowia androida, czerwona od fałszywej, androidzkiej krwi.

- Widział pan to już? - ponowił pytanie Court.

- No... nie sądzę - usłyszał Bradley swoją odpowiedź wypowiadaną tonem zawierającym akurat tyle co trzeba ła dunku bezosobowego zainteresowania. - W każdym razie nie pamiętam. A co?

Popatrzyli na niego znacząco. I to jedno spojrzenie, iden tyczne w na obu twarzach, dało mu nagle pewność, że żaden z nich nie jest człowiekiem. W tym spojrzeniu było coś spe cyficznego. Po chwili uświadomił sobie, że było to takie samo spojrzenie, jakie widział w ślepiach kotka Wallingera - jakieś odległe, dzikie, spekulatywne, nie wrogie, ale czujne. Jeden gatunek patrzący na inny gatunek, oceniający potencjalne zagrożenie. Kotek widział go pod zupełnie in nym kątem, patrząc z dołu, w ostrej perspektywie i prawdo podobnie nie w kolorach, ale w odcieniach szarości. Nadz wyczajna wydała mu się nagle myśl, jak obco może wyglą dać dla małego, dzikiego, czujnego stworzenia. Gdyby mógł zobaczyć siebie takiego, jakim ono go widziało, mógłby wcale siebie nie rozpoznać w tej budzącej niepokój postaci. I dotarło do niego teraz, że dla androidów musi wyglądać równie dziwnie i obco. W jakich barwach wykraczających poza widmo go widziały? I jakże delikatną, podatną na u szkodzenia konstrukcją z ciała i kości musiał się wydawać tym stworem ze stali i tworzyw sztucznych.

Kazali mu długo czekać, zanim któryś odezwał się lub po ruszył. Potem ten zimnosoczewkowy wzrok spełzł z jego twarzy. Ruchy obu androidów były tak zsynchronizowane, jakby szły w jednym zaprzęgu. To błąd, pomyślał Brad ley - nie powinni dopuszczać do tego, żebym zdał sobie sprawę, jak mechanicznie reaguj ą. I druga myśl, następują ca tuż za pierwszą, ostrzegła go, że być może już im nie za leży. Wiedzą, co wie. Nie mają już nic do ukrycia...

Court odwrócił się ostentacyjnie i zapisał coś w biurowym notatniku.

- W porządku, Bradley, dzięki. Och... chwileczkę. Niech pan będzie w swoim gabinecie za pół godziny, do brze? Chcę jeszcze z panem porozmawiać.

Bradley skinął głową. Wolał się nie odzywać, nie będąc pewnym, jak zabrzmi jego głos. Wypełniło go nagle głębo kie, gorzkie upokorzenie, że musi wypełniać polecenia tego... tej maszyny.

To zaprzeczenie wszystkiego, co normalne, skoro czło wiek zwraca się per pan do przedmiotu skleconego z trybi ków i drutów.              

             

             

             

             

 

             

 

Spuścił wzrok na swe dłonie, które leżały przed nim sple cione kurczowo na blacie biurka. Upłynęło dziesięć minut. Będzie musiał zaczął działać, zanim upłynie następnych dwa dzięścia. Wiedzieli. Nie przypadkowo wezwali go, żeby zo baczył wyszczerbione stalowe ostrze. Nie potrafił sobie wy obrazić, jak wpadli na jego trop, ale ich zimne, wydajne mózgi rozpracowywały logiczne teorie, jakich się nawet nie domyślał. Najwyraźniej przechytrzyli go bez trudu. Pomimo wszystkich środków ostrożności, jakie podjął, pieczołowite go zacierania wszelkich śladów, które mogły doprowadzić do wykrycia jego tożsamości, wiedzieli. A jeśli nawet nie wiedzieli, to zachowywali się zbyt podejrzanie, by to lekce ważyć. Za pięć, naj dalej za dziesięć minut będzie się musiał na coś zdecydować. Będzie musiał przejść do działania.

Nie potrafił. Jego myśli przepełniała gorycz przedwczes nej klęski. Jak mógł z nimi walczyć, skoro nawet jego włas ny rodzaj zbywał go jako obłąkanego? Wątpliwe, wmawiał sobie, czy cała ludzka rasa, nawet uświadamiając sobie w tej chwili niebezpieczeństwo i powstając do działania, potrafiła by ich teraz pokonać. Jak daleko są już zaawansowani w przygotowaniach? Ilu ich jest? Zbyt wielu, by poradził im jeden człowiek.

Pomyślał o całej długiej historii rasy człowieczej rozwijają cej się z mozołem przez niezliczone tysiąclecia nie spisywanych dziejów, przez pięć tysięcy lat powolnego wzrostu wiedzy i doj rzałości - aż do tej godziny. Do złożenia tego bezcennego dziedzictwa w żelazne androidzkie ręce przyobleczone synte tycznym ciałem. Co zrobią z tym darem? Dlaczego przejmują tę kulturę, której stworzenie zajęło rodzajowi ludzkiemu tyle pełnego wyrzeczeń czasu? Czy będzie cokolwiek dla nich zna czyła, czy może odrzucą dorobek wszystkich tych tysiącleci i zbudują własną bezduszną cywilizację na fundamentach igno rujących wszystkie stracone wieki panowania człowieka?

Jak to się zaczęło? Zadał sobie pytanie. Dlaczego? Dla czego? I z ludzkiej logiki, którą posługiwał się jego mózg, zrodził się przebłysk odpowiedzi. Rasa ludzka była zgubiona już wtedy, kiedy pierwszy człowiek zmontował pierwszego udanego androida.

Bo udany android oznaczał androida nieodróżnialnego od człowieka, androida potrafiącego tworzyć innych na swe po dobieństwo, androida zdolnego do niezależnego poruszania się i rozumowania. A jaki cel zagościł w mózgu tego pierw szego z ich metalowego rodzaju? Czy jego ludzki stworzyciel zaszczepił tam jakiś rozkaz, który doprowadził - za jego wiedzą lub bez niej - do tego, co nastąpiło. Czy był to roz kaz, który android mógł wykonać tylko poprzez tworzenie swoich kopii aż do zainfekowania całej rasy ludzkiej roboci mi komórkami androidów?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin