Hamilton Peter - Swit nocy 03 - Nagi Bóg 03 - Wiara.doc

(2345 KB) Pobierz

PETER F. HAMILTON

NAGI BÓG

WIARA

Tłumaczył

Michał Jakuszewski

 

Tytuł oryginału

The Naked God vol. 3


NA KONIEC ZASŁUŻONE PODZIĘKOWANIA

Napisanie tego cyklu zajęło mi sześć i pół roku. W tym czasie pomagały mi: wsparcie, drinki, miłość, przyjęcia, kiepskie żarty, współczucie, przyjaźń i dziwaczne e-maile. Oto osoby, którym to wszystko zawdzięczam:

John F. Hamilton Katie Fell

Simon Spanton-Walker Jane Spanton-Walker Kate Farquhar-Tompson Christine Manby Antony Harwood Carys Thomas James Lovegrove Lou Pitman Peter Lavery Betsy Mitchell Jim Burns Dave Garnett Jane Adams Graham Joyce

Dziękuję, moi drodzy. Peter F. Hamilton Rutland, kwiecień 1999


1

Jednolita tafla światła, która pojawiła się nad Norfolkiem, obwieszczając początek dnia, nie była już tak oślepiająca. Choć do nadejścia jesieni zostało jeszcze kilka tygodni, znający się na pogodzie czuli już, że się zbliża.

Luca Comar stał przy oknie sypialni, spoglądając na bezleśne wyżyny, jak robił codziennie o świcie od czasu... No cóż, codziennie. Dziś nad posiadłością wisiała wyjątkowo gęsta mgła. Za trawnikami (niestrzyżonymi od wielu tygodni, niech to szlag) rosły stare cedry - wielkie, szare cienie strzegące sadów i pastwisk Cricklade. Ich wielkość i znajoma powaga robiły uspokajające wrażenie.

Na dworze panował całkowity bezruch. Ranek był tak mało obiecujący, że nie zdołał nawet wywabić z nor miejscowych zwierząt. Krople rosy gęsto pokrywały wszystkie liście. Gałęzie zwisały bezwładnie pod ich ciężarem, jakby drzewa i krzaki uległy porażającej apatii.

- Na Boga, wracaj do łóżka. Zimno mi - poskarżyła się Susannah.

Leżała na środku ich wielkiego łoża z baldachimem. Oczy miała zamknięte. Sennym ruchem naciągnęła pierzynę z powrotem na ramiona. Ciemne włosy były rozrzucone na zmiętoszonych poduszkach na podobieństwo zniszczonego ptasiego gniazda. Pomyślał tęsknie, że nie są już takie długie jak ongiś. Było nieuniknione, że oni zwiążą się ze sobą. Ponownie, w pewnym sensie. Jakkolwiek na to spojrzeć, pasowali do siebie. A kolejna kłótnia z Lucy przebrała miarkę.

Luca usiadł na skraju łoża, spoglądając na ukochaną. Susannah wysunęła rękę spod pierzyny, szukając go na oślep. Ujął dłoń delikatnie, pochylił się i ucałował. Ten gest był pamiątką po czasach, gdy się do niej zalecał. Uśmiechnęła się leniwie.

- Tak lepiej - mruknęła. - Nie znoszę, jak co rano wyskakujesz z łóżka.

- Muszę to robić. Posiadłość nie może funkcjonować bez nadzoru. Zwłaszcza teraz. Daję słowo, że niektórzy z tych skurczybyków są teraz jeszcze głupsi i bardziej leniwi niż przedtem.

- To nieważne.

- Ważne. Nadal musimy zbierać plony. Kto wie, jak długo potrwa zima.

Uniosła głowę i popatrzyła na niego z lekkim zmieszaniem.

- Tyle samo, co zawsze. To odpowiednie dla tego świata. Wszyscy to czujemy. Dlatego tak właśnie będzie. Przestań się przejmować.

- Skoro tak mówisz.

Znowu spojrzał na okno, które wyraźnie go kusiło. Usiadła i przyjrzała się mu uważniej.

- O co chodzi? Czuję, że coś cię gryzie. Nie chodzi tylko o plony.

- Częściowo o nie. Oboje wiemy, że muszę osobiście dopilnować, by wszystko było zrobione jak należy. Nie tylko dlatego, że to banda opierdalaczy. Potrzebują wskazówek, jakie może im dać Grant. Które silosy służą do czego, jak długo trzeba suszyć ziarno i tak dalej.

- Pan Butterworth może im to wyjaśnić.

- Chciałaś powiedzieć “Johan".

Uniknęli spojrzenia sobie w oczy, oboje jednak poczuli się trochę winni. W dzisiejszych czasach tożsamość była na Norfolku tematem tabu.

- Może - przyznał Luca. - Ale czy zechcą go słuchać, to już inna sprawa. Minie jeszcze wiele czasu, zanim staniemy się jedną wielką rodziną, trudzącą się zgodnie dla wspólnego dobra.

- Trzeba najpierw skopać parę tyłków - zauważyła z uśmiechem.

- Masz cholerną rację!

- A więc czym się przejmujesz?

- W takie dni jak dzisiaj jest czas na zastanowienie. Nic się nie dzieje. Nie mamy chwilowo żadnej pilnej roboty poza przycinaniem krzewów, a tym może pokierować Johan.

- Aha. - Podciągnęła kolana pod brodę i oplotła ręce wokół nich. - Dziewczynki.

- Tak - potwierdził z zażenowaniem. - Dziewczynki. No wiesz, naprawdę mnie to wnerwią. To znaczy, że w większym stopniu jestem Grantem niż sobą. Tracę kontrolę. Tak nie może być. Jestem Luca. Nie mam z nimi nic wspólnego. One nic dla mnie nie znaczą.

- Ze mną jest tak samo - przyznała z przygnębieniem w głosie. - Wydaje mi się, że walczymy z instynktem, którego nie zdołamy pokonać. To córki naszych ciał, Luca. Im bardziej przyzwyczajam się do tego ciała, im bardziej staje się moje, tym bardziej muszę się pogodzić ze wszystkim, co się z nim wiąże. Z Marjorie Kavanagh. Jeśli tego nie zrobię, będzie mnie prześladowała całą wieczność. I słusznie. To ma być nasz azyl. Jak może się nim stać, jeśli ich odrzucimy? Nigdy nie odnajdziemy spokoju.

- Grant mnie nienawidzi. Gdyby mógł przystawić mi pistolet do głowy i strzelić, zrobiłby to. Czasami, gdy jestem bardziej nim niż sobą, obawiam się, że sam to zrobię. Jestem tu nadal tylko dzięki temu, że nie czuję się jeszcze gotowy popełnić samobójstwa. Rozpaczliwie chcę się dowiedzieć, co się stało z Louise i Genevieve. Jego pragnienie jest tak silne, że udziela się również mnie. Dlatego właśnie w takie dni jak dzisiaj pokusa staje się wyjątkowo natarczywa. Mógłbym dosiąść konia i pojechać do Knossington. Tam stacjonuje kolejny ambulans lotniczy. Jeśli nadal działa, wieczorem mógłbym być w Norwich.

- Wątpię, żeby jakikolwiek samolot tu funkcjonował.

- Masz rację. Podróż do Norwich łodzią byłaby nieporównanie trudniejsza. A zimą stanie się niemożliwa. Dlatego powinienem wyruszyć natychmiast.

- Ale Cricklade ci na to nie pozwala.

- Nie. Nie sądzę, żeby tak było. Nie jestem już pewien. On staje się coraz silniejszy, wyczerpuje moje siły. - Parsknął krótkim, gorzkim śmiechem. - Pomyśl, cóż to za ironia. Ten, kogo opętałem, opętuje mnie w zamian. Przypuszczam, że na to zasłużyłem. Wiesz co? Naprawdę pragnę się upewnić, że dziewczynkom nic nie grozi. To moje myśli. Nie wiem, skąd się biorą. Czy to poczucie winy z powodu tego, co próbowałem zrobić Louise, czy to on, jego pierwsze zwycięstwo? Carmitha mówi, że wracamy do pierwotnych osobowości. Myślę, że może mieć rację.

- Nie ma. Zawsze pozostaniemy sobą.

- Na pewno?

- Tak - zapewniła stanowczo.

- Chciałbym uwierzyć. To miejsce bardzo odbiega od naszych oczekiwań. Pragnąłem tylko uciec z zaświatów. Udało mi się, ale nadal cierpię. Dobry Boże, dlaczego śmierć nie może być prawdziwa? Co to za wszechświat?

- Luca, jeśli wyruszysz na poszukiwania dziewczynek, pojadę z tobą.

Pocałował ją, szukając w normalności ratunku.

- Świetnie.

Zarzuciła mu ręce na szyję.

- Chodź. Nacieszmy się tym, że jesteśmy sobą. Umiem robić parę rzeczy, których Marjorie nigdy nie robiła Grantowi.

*

Carmitha przez cały ranek pracowała w ogrodzie różanym, jako jeden z trzydzieściorga dobrze opłacanych pracowników, mających przywrócić do porządku rośliny, z których słynął Norfolk. Z uwagi na opóźnienie prac, zadanie było trudniejsze niż zwykle. Łodygi kwiatów stwardniały i rozwinęły się nowe, późnoletnie pędy, owijające się wokół drucianych treliaży. Wszystko trzeba było przyciąć, przywracając krzewom oryginalny kształt szerokich wachlarzy. Carmitha najpierw oberwała zwiędłe kwiaty z każdej rośliny, a potem - posiłkując się drabinką - wielkim sekatorem zaczęła przycinać górne pędy. Długie, biczowate odrośla spadały na ziemię, tworząc gęstą plątaninę u stóp drabinki.

Carmitha zadawała też sobie pytanie, dlaczego trawie między rzędami krzewów pozwolono wyrosnąć tak wysoko. Trzymała jednak język za zębami. Wystarczało jej, że podtrzymywali podstawowe funkcje jej świata. Gdy to wszystko wreszcie się skończy i siły Konfederacji spadną z niezwykłego, jednorodnego nieba, by przepędzić opętujące dusze, prawowici mieszkańcy powrócą do normalnego życia. Nigdy już nie będzie tak jak przedtem, ale pewna ciągłość zostanie zachowana. Następne pokolenie zdoła zbudować dla siebie życie na ruinach grozy.

Cały czas pozostawała wierna owej myśli. Podejrzenie, że to nigdy się nie skończy, było słabością, na którą sobie nie pozwalała. Gdzieś, po drugiej strony granicy tego królestwa, Konfederacja nadal pozostawała nietknięta, a jej przywódcy dokładali wszelkich starań, by ich odnaleźć i rozwiązać problem.

Nie potrafiła sobie jednak wyobrazić, jak mogłoby wyglądać owo rozwiązanie. Zwykłe wygnanie dusz z powrotem w mroczną pustkę zaświatów niczego nie załatwi. Trzeba znaleźć dla nich jakieś miejsce, gdzie nie będą cierpiały. Sami opętujący - rzecz jasna - wierzyli, że znaleźli je właśnie tutaj. Głupcy. Biedni, nieświadomi, tragiczni głupcy.

Wyobraźnia zawodziła ją również, gdy chodziło o wizję, jak po rozwiązaniu kryzysu będzie wyglądało życie na Norfolku i na innych, opanowanych przez opętanych światach. Zawsze szanowała kulturę umiarkowanej duchowości, w jakiej ją wychowano, mieszkający w domach osadnicy czcili zaś swego chrześcijańskiego Boga. Żadne z tych wierzeń nie potrafiło jednak odpowiedzieć na pytanie, jak żyć, kiedy człowiek wie, że ma nieśmiertelną duszę. Jak ktokolwiek mógł potem poważnie traktować fizyczną egzystencję? Po co się wysilać i o cokolwiek zabiegać, gdy czekało nas coś nieporównanie większego? Zawsze buntowała się przeciwko sztucznym restrykcjom jej świata, choć przyznawała, że nie potrafi sobie wyobrazić alternatywy. Babcia zwała ją “motylem bez skrzydeł". A teraz stanęły przed nią otworem wrota do niewyobrażalnej, nieskończonej wolności.

I co zrobiła na ten widok? Uczepiła się własnego maleńkiego życia z zajadłą nieustępliwością, na jaką zdobyło się tylko niewielu mieszkańców tego świata. Być może tak właśnie będzie wyglądała jej przyszłość. Nieustanna schizofrenia, przerażająca eskalacja wewnętrznej walki między yin a yang.

Łatwiej było o tym nie myśleć. To jednak również nie było dobre wyjście, ponieważ sugerowało, że Carmitha nie panuje nad własnym przeznaczeniem. Czekała tylko na łaskawą pomoc Konfederacji, jak nędzarz żyjący z dobroczynności. I to było sprzeczne z jej naturą. Czasy nie należały do najłatwiejszych.

Skończywszy przycinać szczyt krzewu, wyciągnęła parę upartych pędów z gęstych, dolnych gałęzi, na które opadły. Potem przesunęła sekator w dół, biorąc się za starsze gałęzie. Poza pięcioma głównymi odgałęzieniami, krzew co sześć lat powinno się zachęcać do wypuszczenia nowej odrośli. Sądząc po zmarszczonej korze i niebieskawych plamkach alg, które zaczęły się pojawiać w cienkich jak włos pęknięciach, tę roślinę pozostawiono w spokoju na wystarczająco długi okres. Carmitha zręcznie umocowała metalowymi taśmami nowe pędy, których nie przycięła. Jej ręka poruszała się automatycznie. Nie musiała nawet patrzeć, co robi. Każde dziecko z Norfolku przez sen potrafiło wykonać tę pracę. Pozostali robotnicy oporządzali krzewy w taki sam sposób. W tym miejscu nadal władały instynkt i tradycja.

Zeszła cztery stopnie w dół i zaczęła przycinać niżej położone gałęzie. W jej umyśle pojawił się jakiś niezwykły niepokój. Wydawało się, że jego źródło zbliża się z każdą chwilą. Mocno się uczepiła solidnego treliażu i wychyliła w bok, by sprawdzić, co się dzieje. Po trawie biegła Lucy, wymachując gorączkowo rękami. Zdyszana kobieta zatrzymała się u stóp drabiny Carmithy.

- Mogłabyś ze mną pójść? - Wysapała. - Johan zemdlał. Bóg wie co mu jest.

- Zemdlał? Jak to się stało?

- Nie mam pojęcia. Poszedł po coś do warsztatu ciesielskiego. Chłopaki mówią, że po prostu zwalił się na ziemię. Próbowali go podnieść, ale nie dali rady, więc położyli biedaka wygodnie i kazali pędzić po ciebie. Kurde, całą drogę pokonałam na cholernym koniu. Co ja bym dała, żeby komórki znowu działały.

Carmitha zeszła z drabiny.

- Widziałaś go?

- Tak. Wygląda normalnie - odrobinę za szybko odparła Lucy.

- Jest przytomny. Tylko czuje się słabo. Pewnie się przepracował. Ten cholerny Luca myśli, że wszyscy nadal u niego służymy. Będziemy musieli coś w tej sprawie zrobić.

- Jasne - rzekła Carmitha i popędziła wzdłuż rzędu krzewów ku krytej strzechą stodole, gdzie stał uwiązany jej koń.

Carmitha wjechała do stajni, zsunęła się z siodła i wręczyła wodze jednemu z nieopętanych chłopaków, których Butterworth/Johan awansował na stajennych. Młodzieniec przywitał ją miłym uśmiechem.

- To zdrowo nimi wstrząsnęło - mruknął.

- Fatalnie - zauważyła, mrugając znacząco.

- Pomożesz mu?

- Zależy, co mu dolega.

Odkąd przybyła do Cricklade, zaskakująco wielu miejscowych zgłaszało się do niej z prośbą o leki na najrozmaitsze dolegliwości. Przeziębienie, ból głowy, bóle kończyn, zaczerwienione gardło, niestrawność - uciążliwe drobiazgi, z którymi ich mocom trudno było sobie poradzić. Potrafili uleczyć rany i złamania kości, ale wewnętrzne problemy, nie mające oczywistego fizycznego wyrazu, przysparzały im więcej trudności. Dlatego Carmitha zajęła się produkcją mikstur i herbatek ziołowych według starych, babcinych receptur. To z kolei sprawiło, że powierzono jej opiece ogród zielny. Wiele wieczorów spędzała na ucieraniu w moździerzu suszonych liści, mieszaniu ich ze sobą i wsypywaniu powstałych w ten sposób proszków do starych, szklanych słoików.

Najważniejsze, że dzięki temu mieszkańcy posiadłości łatwiej ją zaakceptowali. Woleli polegać na naturalnych cygańskich remediach, niż radzić się kilku wykwalifikowanych lekarzy rezydujących w miasteczku. Odpowiednio przygotowany żeńszeń (niestety, przekształcono go genetycznie, w celu przystosowania do niezwykłego klimatu Norfolku, co zapewne osłabiło lecznicze właściwości) oraz jego botaniczni kuzyni pozostawali atrakcyjniejsi od leków, jakie mógł produkować poddany ścisłym ograniczeniom przemysł farmaceutyczny Norfolku. Ich zapasy nie były też zbyt wielkie, a Luca dał już sobie spokój z próbami negocjowania nowych dostaw z Bostonu. Mieszczuchom nadal nie udało się uruchomić fabryki.

Uważała, że to dziwne, iż prosta wiedza o roślinach i o ziemi, która była jej dziedzictwem, a którą ukrywała przed innymi, zapewniła jej ich szacunek oraz wdzięczność.

Warsztat ciesielski był wysokim, parterowym budynkiem z kamienia, usytuowanym na zapleczu posiadłości, pośrodku grupy zdumiewająco podobnych domków. Dla Carmithy wszystkie wyglądały jak przesadnie wielkie stodoły o wysokich, drewnianych okiennicach i stromych dachach z panelami baterii słonecznych. Mieściły się w nich warsztat kołodziejski, mleczarnia, kuźnia, zakład kamieniarski, niezliczone magazyny, a nawet pieczarkarnia. Kavanaghowie postarali się, by w posiadłości znajdowało się wszystko, co potrzebne do samowystarczalnego funkcjonowania.

Zbliżając się do warsztatu, Carmitha zauważyła kilku ludzi, którzy kręcili się przy wejściu. Wszyscy mieli zawstydzone miny, jakby przed chwilą uczestniczyli w rodzinnej sprzeczce. W czymś, z czego nie byli zadowoleni, ale nie chcieli też, żeby ich ominęło. Przywitali ją z uśmiechami ulgi i zaprosili do środka. Elektryczne piły, tokarki i czopiarki milczały. Cieśle zdjęli narzędzia i deski z jednej z ław, a potem położyli na niej Johana. Głowę wsparli mu na miękkich poduszkach, ciało zaś owinęli kocem w szkocką kratę. Susannah podsuwała mu do ust szklankę wypełnioną wodą z lodem, a Luca stał u końca ławy, marszcząc brwi w zamyśleniu.

Na pucołowatej, młodzieńczej twarzy Johana pojawił się grymas, który zamienił przebiegające ją linie w głębokie bruzdy. Skóra błyszczała mu od potu. Cienkie, rudoblond włosy lepiły się do czoła. Co kilka sekund jego ciało przeszywał dreszcz. Carmitha dotknęła dłonią czoła mężczyzny. Choć była na to przygotowana, zaskoczyło ją, że jest takie gorące. Jego myśli były plątaniną niepokoju i determinacji.

- Chcesz mi powiedzieć, co się stało? - Zapytała.

- Po prostu poczułem się słabo, to tyle. Zaraz dojdę do siebie. To pewnie zatrucie pokarmowe.

- Nic nigdy nie jesz - mruknął Luca. Carmitha odwróciła się, spoglądając na gapiów.

- Dobra, zostawcie nas. Zróbcie sobie przerwę obiadową albo coś. Potrzebuję świeżego powietrza.

Wycofali się posłusznie. Skinęła na Susannah, każąc jej się odsunąć, a potem ściągnęła koc z Johana. Flanelowa koszula, którą miał pod tweedową kurtką, była mokra od potu, a pumpy sprawiały wrażenie przylepionych do nóg. Zadrżał, gdy odsłoniła jego ciało.

- Johan - zażądała stanowczo. - Pokaż mi się.

- Widzisz mnie - odparł, rozciągając usta w odważnym uśmiechu.

- Nieprawda. Chcę, żebyś zaraz położył kres tej iluzji. Muszę zobaczyć, co się z tobą dzieje.

Nie pozwalała mu odwrócić spojrzenia, tocząc milczący pojedynek z jego ego.

- Dobra - ustąpił wreszcie. Opuścił głowę na poduszkę, zmęczony tą drobną przepychanką. Wyglądało tak, jakby po całym jego ciele, od głowy aż po palce nóg przebiegła fala, zostawiająca za sobą całkowicie zmieniony obraz.

Powiększył się nieco we wszystkich kierunkach, jego skóra stała się jaśniejsza, pod nią pojawiły się żyły. Podbródek i obwisłe policzki porastała rzadka, siwa szczecina. Postarzał się o czterdzieści lat. Oczy wpadły mu w głąb czaszki.

Zdumiona Carmitha wciągnęła gwałtownie powietrze. Wygląd policzków stał się dla niej wskazówką. Chcąc potwierdzić swe podejrzenie, rozpięła jego koszulę. Johan nie przypominał klasycznej ofiary głodu. W ich przypadku skóra była mocno naciągnięta na kościach, a mięśnie zredukowane do wąskich pasemek. Johan miał mnóstwo luźnego ciała, tak wiele, że zwisało zeń w fałdach. Wydawało się, że to jego szkielet się skurczył, zostawiając o trzy numery za dużą skórę.

Wiele wskazywało, że nie chodziło wyłącznie o brak pożywienia. Fałdy ciała były dziwnie sztywne, układały się w regularności imitujące mięśnie świetnie wytrenowanego dwudziestopięciolatka. Niektóre z wypukłości były różowe, jakby pokrywały je otarcia, w paru miejscach zaś zrobiły się tak intensywnie czerwone, że Carmitha podejrzewała, iż są to krwawiące pęcherze.

Umysł Johana wypełnił wstyd, reakcja na trwogę z lekką domieszką niesmaku, którą wyczuwał u trojga otaczających go ludzi. Emocjonalna huśtawka była tak potężna, że Carmitha musiała usiąść na brzegu ławy obok chorego. Gorąco pragnęła stąd wyjść.

- Chciałeś znowu być młody, prawda? - Zapytała cicho.

- Budujemy tu raj - odparł z desperacją w głosie. - Możemy stać się, kim tylko zechcemy. Wystarczy o tym pomyśleć.

- Nieprawda - zaprzeczyła Carmitha. - Potrzeba czegoś znacznie więcej. Nie stworzyliście nawet społeczeństwa, które funkcjonowałoby równie dobrze jak dawne społeczeństwo Norfolku.

- To co innego - nie ustępował Johan. - Wspólnie zmieniamy nasze życie i ten świat.

Carmitha pochyliła się nad drżącym mężczyzną, zatrzymując twarz kilka cali nad jego twarzą.

- Niczego nie zmieniasz. Tylko powoli się zabijasz.

- Tu nie ma śmierci - oznajmiła ostrym tonem Susannah.

- Naprawdę? - Zapytała Carmitha. - A skąd o tym wiesz?

- Nie chcemy tu śmierci, więc jej nie ma.

- Jesteśmy tylko w innym miejscu, nie w innym bycie. To wielki krok wstecz od rzeczywistości, ale on się nie utrzyma. Zbudowano go na życzeniu, nie na faktach.

- Spędzimy tu całą wieczność - burknęła Susannah. - Pogódź się z tą myślą.

- Wydaje ci się, że Johan będzie żył wiecznie? Nie mam pewności, czy utrzymam go przy życiu choćby przez tydzień. Spójrz na niego, przyjrzyj mu się uważnie, do cholery! To właśnie zrobiły z niego wasze śmieszne moce. Jest wrakiem. Nie dano wam daru czynienia cudów. Potraficie tylko psuć dzieło natury.

- Nie chcę umierać - wycharczał Johan. - Proszę. - Zacisnął na ramieniu Carmithy gorącą, wilgotną od potu dłoń. - Musisz to powstrzymać. Zrób coś, żebym poczuł się lepiej.

Kobieta delikatnie uwolniła się. Poddała uszkodzenia, które sam sobie zadał, dokładnym oględzinom, starając się określić, czy ma realne szanse mu pomóc.

- Najwięcej zależy od ciebie. Ale i tak ta kuracja może przekraczać możliwości holistycznej medycyny.

- Zrobię wszystko. Wszystko!

- Hmmm. - Przebiegła dłonią po jego piersi, obmacując wypukłości, by się przekonać, czy są twarde, jakby sprawdzała dojrzały owoc. - Dobra. Ile masz lat?

- Słucham? - Zapytał zdumiony.

- Powiedz mi, ile masz lat. Rozumiesz, ja już to wiem. Przyjeżdżam do tej posiadłości na zbiory róż od z górą piętnastu lat. Kiedy pierwszy raz spotkałam pana Butterwortha, pełnił nadzór nad robotnikami pracującymi w ogrodzie. Już wówczas był zarządcą posiadłości. I to dobrym. Nigdy na nas nie krzyczał, zawsze wiedział, co powiedzieć, by nakłonić ludzi do pracy, nie traktował Cyganów gorzej niż pozostałych. Pamiętam, że zawsze nosił tweedowy strój i żółtą kamizelkę. Wyglądał tak pięknie i wesoło, że kiedy miałam pięć lat, myślałam, iż jest królem świata. Wiedział też o funkcjonowaniu Cricklade więcej niż ktokolwiek inny poza Kavanaghami. Tego wszystkiego nie da się osiągnąć w jeden dzień. Powiedz mi, Johan, ile masz lat? Chcę to usłyszeć z twoich ust.

- Sześćdziesiąt osiem - wyszeptał. - Mam sześćdziesiąt osiem ziemskich lat.

- A ile ważysz, kiedy jesteś zdrowy?

- Piętnaście i pół kamienia. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin