Stefan Żeromski Siłaczka.doc

(141 KB) Pobierz
Stefan Żeromski

Stefan Żeromski

 

Siłaczka

 

W nie najlepszym humorze powrócił do domu doktór Paweł Obarecki z winta, za

pośrednictwem którego składał uroczyście życzenia księdzu plcbanowi wraz z

aptekarzem, poczciarzem i sędzią w ciągu ośmnastu godzin z rzędu. Powróciwszy,

drzwi gabinetu zamknął tak szczelnie, aby się do niego nikt, nie wyłączając

dwudziestoczteroletniej gospodyni, wedrzeć nie mógł - usiadł przy stoliku i

wpatrywał się przede wszystkim z uporem w okno, bez żadnego zresztą wyraźnego

powodu, następnie zaś zajął się bębnieniem palcami po stole. Czuł najwyraźniej,

że opanowywać go zaczyna "metafizyka".

Wiadomą jest rzeczą, że człowiek kultury, wyrzucony 'przez pęd odśrodkowy

niedostatku z ogniska życia umysłowego do Klwowa, Kurozwęk lub - jak doktór

Obarecki - do Obrzydłówka, podlega z upływem czasu, wskutek dżdżów jesiennych,

braku środków komunikacji i absolutnej niemożności mówienia w ciągu sezonów

całych - stopniowemu przeistaczaniu się w twór mięsożerno-roślinożerny,

wchłaniający nadmierną ilość butelek piwa i poddany atakom nudy, osłabiającej aż

do takiego stanu, jaki graniczy z usposobieniem poprzedzającym wymioty.

Zwyczajną nudę małomiasteczkową połyka się bezwiednie, jak bezwiednie zając

połyka jajka tasiemca rozproszone na trawie przez psy. Od chwili zagnieżdżenia

się w organizmie bąblowca: "najzupełniej mi jest wszystko jedno" - zaczyna się

właściwie proces umierania. Doktór Paweł, w epoce jego życia, o której mówię,

zjedzony już był przez Obrzydłówek wraz z mózgiem, sercem i energią - zarówno

potencjonalną, jak kinetyczną. Doświadczał nieprzezwyciężonego wstrętu do

czytania, pisania oraz rachowania, mógł całymi godzinami spacerować po gabinecie

lub leżeć na szezlongu choćby z nic zapalonym papierosem w zębach, w tęsknym,

dokuczliwym i bolesnym niemal oczekiwaniu na coś, co się stać musi, na kogoś,

kto musi nadejść, mówić cokolwiek, choćby kozły przewracać, w natężonym

wsłuchiwaniu się w szmery i szelesty zwiastujące przerwanie ciszy, która dławi i

przygniata niejako do ziemi. Szczególniej dokuczała mu zazwyczaj jesień. W ciszy

jesiennego popołudnia, zalegającej Obrzydłówek od przedmieścia do przedmieścia,

było coś bolesnego, coś, co poduszczało do wołania o pomoc. Mózg, opleciony niby

miękkim przędziwem pajęczyny, wypracowywał myśli czasami niesłychanie pospolite,

a niejednokrotnie - stanowczo do niczego niepodobne.

Gwizdanie i dysertacje z gospodynią, raz przyzwoitsze (o niesłychanej na

przykład wyższości pieczonego prosięcia nadzianego kaszą tatarczaną, rozumie

się, bez majeranku, nad takimże prosięciem nadzianym innymi substancjami), kiedy

indziej zaś ohydnie nieprzystojne - stanowiły jedyną rozrywkę. Wytoczy się,

bywało, na połowę niebios chmura z potwornymi odnogami w kształcie łap

tytanicznych i bury jej kłąb zawiśnie bezwładnie, nie mogąc rozwiać się w

przestwór i grożąc zawaleniem się na Obrzydłówek i dalekie, puste pola. Od

chmury tej leci niesiona przez wiatr ukośnie mgła kropelek, które osiadają na

szybach w postaci kryształków, sprawiając w szumie wiatru szelest odrębny a

przejmujący, jakby obok, gdzieś za węgłem domu łkało dziecko dobywające resztki

jęku. Daleko na miedzach stoją pozbawione liści samotne gruszki polne, miotają

się ich gałęzie, deszcz je siecze... Myśl zbierała z tego krajobrazu smutek, w

którym było coś chronicznie kataralnego i mglisto, niejasno, bezwiednie

wyczuwaną trwogę. Ten właśnie nastrój kataralno-melancholijny stał się nastrojem

dominującym i rozciągał się na sezony letnie i wiosenne. Zagnieździł się w duszy

doktora smutek zjadliwy a nie mający żadnej podstawy. Za nim nadciągnęło

lenistwo nieopisane, lenistwo zabójcze, wytrącające z rąk ofiary nawet nowele

Alexisa.

"Metafizyka", jakiej doktór Paweł doświadczał ostatnimi czasy raz, czasami dwa

razy do roku - to kilka godzin świadomego samobadania bystro, z szaloną

gwałtownością napływających wspomnień, niecierpliwego zbierania strzępów wiedzy,

szamotania się graniczącego z wściekłością, szlachetnych porywów przywalonych

gliną bezczynności, rozmyślań, wybuchów goryczy, postanowień niezłomnych,

ślubów, zamiarów... Wszystko to, rozumie się, nie prowadziło do żadnej zmiany na

lepsze i przemijało, jako pewna miara czasu mniej lub więcej dotkliwego

cierpienia. Z "metafizyki" można się było wyspać jak z bólu głowy, by wstać

nazajutrz z umysłem odświeżonym, energiczniejszym i uzdolnionym lepiej do

podjęcia zwyczajnego jarzma nudów oraz zużywania wszystkiej energii mózgu na

wymyślanie najsmaczniejszego jadła. Endemia "metafizyki" wskazywała jednak

naszemu doktorowi, że w jego egzystencji roślinnej, najedzonej, niejako

nasyconej filozofią mocnego, zdrowego rozsądku, kryje się jakaś rana

nieuleczalna, niewidoczna, a dolegająca nad wyraz, niby ranka nad próchniejącą

kością.

Doktór Obarecki przybył do Obrzydłówka przed sześcioma laty, zaraz po ukończeniu

studiów, z umysłem rozwidnionym zorzą niewielu wprawdzie, ale nadzwyczajnie

pożytecznych myśli, tudzież z kilkoma rublami w kieszeni. Mówiono podówczas bez

przerwy o konieczności osiedlania się w lasach i Obrzydłówkach. Posłuchał

apostołów. Był śmiały, młody, szlachetny i energiczny. W pierwszym zaraz po

osiedleniu się miesiącu wydał niebacznie wojnę aptekarzowi i felczerom

miejscowym, uzdrawiającym za pomocą środków wkraczających w dziedzinę misterii.

Aptekarz obrzydłowski, "eksploatując sytuację" (do najbliższej apteką przez

cywilizację obdarzonej miejscowości było mil pięć) - nakładał haracz na

jednostki pragnące powrócić do zdrowia dzięki jego olejom, balwierze zaś

wybudowali, trzymając się z farmaceutą za ręce, wspaniałe domostwa; w

"kacabajach" niedźwiadkami podbitych chadzali, zachowując na obliczach wyraz

takiej powagi, jak gdyby w każdej chwili żywota prowadzili księdza plebana na

procesji Bożego Ciała.

Gdy delikatne i oględne perswazje, skierowane do farmaceuty a wypowiadane

patetycznie z rozmaitych "punktów widzenia", traktowane były jako idylle

młodzieńcze i skutku żadnego nie odniosły - doktór Obarecki uzbierawszy nieco

grosza kupił apteczkę podręczną i zabierał ją ze sobą jadąc do chorych na wieś.

Sam przygotowywał na miejscu lekarstwa, udzielał ich za bezcen, jeżeli nie za

darmo, uczył higieny, badał, pracował z fanatyzmem, z uporem, bez snu i

odpoczynku. Rzecz prosta, że natychmiast po rozejściu się wieści o apteczkach

przenośnych, udzielaniu pomocy za darmo i tym podobnych punktach widzenia -

wybito mu wszystkie szyby, jakie istniały w ubogim mieszkaniu. Ponieważ zaś

Borach Pokoik, jedyny szklarz w Obrzydłówku, odprawiał w owym czasie święto

Kuczek - trzeba było okna wykleić bibułą i czuwać nocą z rewolwerem w prawicy.

Wprawione wreszcie szyby wybito powtórnie i wybijano je odtąd periodycznie aż do

chwili sprawienia dębowych okiennic. Rozpuszczono między ludnością miasteczka

wieść, jakoby młody doktór obcował z duchami ciemności, oczerniono go w opinii

inteligencji okolicznej jako niesłychanego nieuka, odciągano przemocą chorych

zmierzających do jego mieszkania, wyprawiano w majowe wieczory kocie muzyki itp.

Młody doktór nie zwracał na to wszystko uwagi, ufając w zwycięstwo prawdy.

Zwycięstwo prawdy nie nastąpiło. Nie wiadomo dlaczego... Już po upływie roku

doktór poczuł, że jego energia staje się z wolna "dziedzictwem robaków".

Zetknięcie bliskie z ciemną masą ludu rozczarowało go nad wyraz: jego prośby,

namowy, istne prelekcje z zakresu higieny upadały jak ziarna na opokę. Robił, co

tylko mógł - na próżno! Szczerze mówiąc - trudno nawet wymagać, aby człowiek nie

mający butów na zimę, wygrzebujący w marcu z cudzych pól zgniłe, zeszłoroczne

kartofle w celu czynienia sobie z nich podpłomyków, mielący na przednówku korę

olszową na mąkę, aby tej domieszać do zbyt szczupłej miary mąki żytniej,

gotujący kaszę z niedojrzałego ziarna, nabranego o świcie "sposobem kradzionym"

- mógł zreformować w sensie dodatnim zaniedbane zdrowie swoje pod wpływem choćby

najzrozumialej wyłożonych praw zdrowotności. Nieznacznie doktorowi zaczęło być

"wszystko jedno"... Jedzą zgniłe kartofle - cóż począć - niechaj jedzą, jeżeli

im smakują. Mogą nawet jadać surowe - to trudno...

Ludność żydowska miasteczka leczyła się u marzyciela, ponieważ nie odstraszały

jej duchy ciemności, a zachęcała nadzwyczajna taniość "medycyny".

Pewnego pięknego poranku doktór skonstatował, że ów płomyczek nad jego głową, z

którym tu przyszedł i którym chciał rozwidnić drożynę swoją - zgasł. Zgasł sam

przez się - wypalił się. Wówczas apteczka podręczna została na klucz do szafy

zamknięta i doktór sam jedynie z niej korzystał.

Co za męczarnia jednak dać się pokonać farmaceucie i balwierzom, ustać,

zakończyć wojny obrzydłowskie zamknięciem apteczki do szafy!

Zwycięzcami mają prawo się okrzyknąć i zbierać łupy, lecz nie oni go pokonali:

sam się pokonał. Zadusił proste i wysokie myśli i uczynki może dlatego, że się w

jadło zbytecznie wdawać zaczął - dość, że zadusił. Coś tam jeszcze robił, leczył

myśląc -me miał już jednak nikt z całej jego ówczesnej "działalności" za pół

papierosa pożytku.

W okolicznych siedzibach pańskich przemieszkiwali dziwnym zbiegiem okoliczności

sami troglodyci "z dziada pradziada", którzy doktorów w ogóle traktowali w

sposób cokolwiek niewspółczesny. Jednemu z nich złożył doktór Paweł wizytę, co

było pomysłem chybionym, ponieważ troglodyta przyjął go u siebie w gabinecie,

siedział podczas wizyty w kamizelce i jadł spokojnie szynkę krając ją

scyzorykiem. Doktór poczuł w sobie napływ ducha demokratyzmu, powiedział

półhrabi coś cierpkiego i nie składał więcej wizyt w okolicy.

Pozostał tedy do wymiany myśli ksiądz proboszcz i sędzia. Obcować jednak zbyt

często z plebanem - markotnie jest nieco; sędzia zaś był człowiekiem mówiącym

rzeczy, których zupełnie nie można było pojąć - pozostała tedy właściwie

samotność. Aby uniknąć złych następstw absolutnego przebywania z samym sobą,

usiłował zbliżyć się do przyrody, odzyskać spokój, harmonię wewnętrzną. ducha,

poczucie siły i odwagi, wynalazłszy te żelazne ogniwa, jakie człowieka zespalają

z przyrodą. Żadnych jednak ogniw żelaznych nie odnalazł, pomimo że błąkał się po

polach, docierał nawet do poręb w lesie i zagrzązł pewnego razu w bagnie na

pastwisku.

Płaski krajobraz otaczało zewsząd sinawe pasmo lasu. Bliżej, na wydmuchach

szarego piasku, rosły samotne chojaki, a naokół ciągnęły się nie wiedzieć do

kogo należące zagony. Pastwiska porosłe "kozicą" i żółtawymi trawami,

umierającymi przedwcześnie, jakby do rozwoju gałeczek zieleni w ich pędach

zabrakło światła - stanowiły jedyne upiększenie Obrzydłówka. Zdawało się, że

słońce oświetla to pustkowie po to jedynie, aby okazać jego bezpłodność, nagość

i posępność...

Brzegiem drogi, okrytej brudnym piaskiem, porytej wybojami i wygrodzonej ruinami

płotu, wlókł się codziennie biedny doktór z parasolem... Droga ta nie

prowadziła, zdawało się, do żadnych osad ludzkich, rozszczepiała się bowiem

wśród pastwiska na kilkanaście ścieżek i ginęła między kretowiskami. Zjawiała

się znowu dopiero na szczycie wydmy piaszczystej w postaci dwu trójkątnych

wyżłobień w piasku i szła w las karłowatych sosenek.

Jakaś niecierpliwa złość ogarniała doktora, gdy patrzył na ten krajobraz, i

pożerała mu spokój nieokreślona obawa...

Lata upływały. Zarządzono z inicjatywy księdza plebana zgodę między aptekarzem a

doktorem, gdy skonstatowano dodatnie zjawisko "ochłonięcia" tego ostatniego.

Antagoniści zaczęli odtąd wspólnie "orać" w wincie, choć doktór z obrzydzeniem

zawsze patrzył na farmaceutę. Stopniowo i obrzydzenie nieco się zmniejszyło.

Zaczął chodzić z wizytą do aptekarza i emablować jego żonę. Pewnego razu

przeraził się nawet wynikiem analizy własnego serca, która okazała, że zdolnym

jest do platonicznego rozmiłowania się w pani aptekarzowej, damie tępej umysłowo

jak siekiera do rąbania cukru, gotowej dać się ukrzyżować za przekonanie,

zupełnie nawet bezzasadne, że jest wiotką, powabną i niebezpieczną, i

opowiadającej z przedziwnym zapałem, a bez przerwy, o grzechach głównych swojej

pokojówki. Słuchał doktór Paweł całymi godzinami wymowy pani Anieli, zachowując

na obliczu uśmiech mdło uprzejmy, taki właśnie uśmiech, jaki oglądać można na

ustach młodzieńca emablującego grono pięknych dam, w chwili gdy mu

najstraszliwiej dokucza ból zębów.

Do czynów bohaterskich w zakresie demokratyzacji w Obrzydłówku pojęć, choćby w

imię znośniejszego przepędzania czasu, nie był już zdolnym. Za żadną cenę nie

byłby składał wizyt rzeźnikom, jak to zamierzał swojego czasu; jeżeli mógł

rozmawiać, to jedynie z ludźmi będącymi w jakiej takiej kulturze.

Wówczas to nie tylko już energia ulegała zniszczeniu - znikło i poszanowanie dla

wszelkiej myśli szerszej. Z wielkich widnokręgów, ledwie dających się zmierzyć

rozmarzonymi oczyma, został widnokrąg tak dalece mały, że można go było

zakreślić końcem modnego kamaszka. Na rozbrzmiewające po artykułach szukanie

"prawdy jasnego promienia i nowych, nie odkrytych dróg" zapatrywał się w

początkach umierania z goryczą, żalem, zawiścią, następnie - z ostrożnością

człowieka mającego pewien zasób doświadczenia, później z niedowierzaniem,

wkrótce potem z półuśmiechem, potem ze zdecydowanym lekceważeniem, a koniec

końców nie zapatrywał się wcale, ponieważ było mu najzupełniej wszystko jedno.

Leczył według wskazówek rutyny, praktykę jaką taką wyrobić sobie zdołał,

przywykł jakoś do Obrzydłówka, do samotności, do nudy nawet, do prosiąt

pieczonych, i nie kwapił się bynajmniej do ogniska życia umysłowego.

Zasadą, do której, niby do wspólnego mianownika, sprowadzały się czyny i myśli

doktora Obareckiego, stała się ta: - dawajcie pieniądze i wynoście się...

A jednak w chwili, gdy siedział po powrocie z imienin księdza proboszcza, zajęty

bębnieniem palcami po stole, "metafizyka" opanowywała go z dawną siłą. Już

podczas jakiejś szesnastej godziny wintowej doktór czuł się niedobrze. Wywołał

to aptekarz znowu, który zaczął ni z tego, ni z owego studiować Historię

powszechną Cezara Cantu (w przekładzie Leona Rogalskiego) i wyrobiwszy w sobie

bardzo radykalny pogląd na działalność Aleksandra VI, w bezwyznaniowość jakoby

popadł.

Doktór Obarecki wiedział aż nadto dobrze, dlaczego farmaceuta dysputami

destrukcyjnymi rozbestwia księdza proboszcza; przeczuwał, że są to preludia do

zbliżenia się, zaprzyjaźnienia na mocy jedności poglądów... Przeczuwał, że

odwiedzi go kiedykolwiek, będzie, z daleka zachodząc, wskazywał umiejętnie na

brak kapitału, źródło "stagnacji", a zniżywszy loty do spraw obrzydłowskich

wykaże, ile by oni dwaj, trzymając się za ręce, korzyści społeczeństwu

przynieśli: jeden pisaniem recept na łokcie, drugi eksploatowaniem sytuacji...

Kto wie - może zaproponuje szczerze i otwarcie, "nóżki kładąc na stół",

założenie czysto wekslowej spółki, której celem będzie wspólne maszerowanie w

tonie gnojówki. Przeczuwał także doktór, że nie będzie miał siły do zakończenia

propozycji aptekarzowych nakręcaniem mu z lekka kości policzkowej, ponieważ nie

wiedzieć w imię czego kość tę nakręcać... Przypuszczał nawet, że spółka ta

stanie - któż wie... Gorycz zalała mu serce. Co się stało, jakim sposobem aż

dotąd zaszedł, dlaczego nie wyrywa się z tego błota, czemu jest leniuchem,

marzycielem, refleksjonistą, psowaczem własnych myśli, karykaturą wstrętną

samego siebie?...

I zaczęło się, podczas wpatrywania się w okno, nadzwyczajnie szczegółowe, pilne,

badawcze, bezlitosne i subtelne oglądanie własnej bezsilności. Śnieg padał

wielkimi płatkami, przesłaniając smutny krajobraz zimową mgłą i zmrokiem.

* * *

Chimeryczną a bezpłodną gonitwę myśli przerwały nagle wykrzykniki gospodyni,

usiłującej przekonać kogoś, że doktora w domu nie ma. Doktór jednak wyszedł do

kuchni, aby rozerwać pasmo męczących go myśli.

Ogromny chłop w żółtym kożuchu zmiótł "wściekłą czapą" pył spod jego nóg w

głębokim pokłonie, odgarnął pięścią włosy z czoła. wyprostował się i zamierzał

rozpocząć orację.

- Czego? - zapytał doktór.

- A to, wielmożny doktorze, sołtys mię tu przysłał... - Po co?

- A po wielmożnego doktora. - Kto chory?

- Nauczycielka ta u nas we wsi zachorzała. sparło ją cosi. Prcyszedł sołtys...

jedźcie, pada, Ignacy, do Obrzydłówka po wielmożnego doktora, może, pada...

- Pojadę. Konie dobre?

- A konie ta, jak konie: śwarne gady.

Podobała się doktorowi myśl jazdy, zmęczenia się, choćby nawet

niebezpieczeństwa. Wdział z nagłym ożywieniem grube buty, kożuszek, futro,

którym można by było otulić wiatrak, pasem się opasał i wyszedł przed dom.

"Gady" chłopskie niewielkie były, ale okrągłe, wypasione - wasąg olbrzymi na

saniach, słomą wyładowany i okryty kilimkiem. Zanurzył się w słomę, otulił,

chłop przysiadł bokiem na przednim siedzeniu, odmotał parciane lejce z kłonicy,

konie zaciął. Pomknęli.

- Daleko to? - zagadnął doktór.

- Będzie ta może z trzy mile, może nie ma... - Nie zbłądzisz?

Chłop obejrzał się z uśmiechem ironicznym. - Któż... j a?

Wiatr dął w polu przejmujący. Niekute, ukośne, ledwo ociosane siekierą sanice

wrzynały się w głęboki, świeżo spadły śnieg, odwracając na bok białe jego skiby.

Drogę zaniosło.

Chłop "wściekłą czapę" na bok przechylił i zaciął konie. Doktór czuł się dobrze.

Minąwszy lasek, który zdawał się tonąć w śniegu, wyjechali na pusty, bezludny

przestwór, oprawny w ramy lasu, ledwie widzianego na krańcu widnokręgu. Zmrok

zapadał, powlekając ten nagi i surowy obraz pustkowia niebieskawym kolorytem,

który ciemniał nad lasem. Grudki zbitego śniegu wyrzucane kopytami koni

przelatywały koło uszu doktora. Nie wiedzieć czemu chciało mu się stanąć na

saniach i wołać po chłopsku, z całych sił w ten głuchy, niemy, nieskończony

przestwór, urzekający ogromem jak przepaść. Nachylała się szybko noc dzika i

ponura, noc pól nie zamieszkanych.

Wiatr się wzmógł, dał jednostajnie, z hukiem przechodzącym od czasu do czasu w

głuche largo; śnieg zacinał z boku.

- Strzeżcie drogi, gospodarzu, bo może być źle - zauważył doktór kryjąc nos w

futro.

- A no, maluśkie! - wrzasnął chłop na konie zamiast odpowiedzi.

Głos ten ledwo już można było dosłyszeć w wichrze. Konie biegły w cwał.

Zamieć rozszalała się nagle. Bałwanami miotać się począł wicher, uderzał w

sanie, skowyczał między sanicami, tłumił oddech. Słychać było parskanie koni,

lecz ani ich, ani furmana doktór nie mógł dostrzec. Kłęby śniegu, zdzierane z

ziemi przez wiatr, leciały jak stado koni i słychać było niby tętent ich

tytanicznych skoków; chwilami wywierało się z ziemi piekło huku i szła ta

melodia uderzać wszystką potęgą tonów w chmury, łamać je i upadać nagle z

łoskotem. Wtedy rozpryskało się w puch posłanie śniegowe i otaczało podróżnych

naszych wirującymi słupami. Wydawało się, że jakieś potwory zataczają w szalonym

tańcu olbrzymie koła, że doganiają z tyłu, zabiegają z przodu, z boku i sypią po

szczypcie śniegu na sanie. Gdzieś najwyżej, w zenicie, uderzał niby wielki,

rozkołysany dzwon przeciągle, głucho, jednostajnie.

Doktór poczuł, że nie jadą już po drodze; sanie posuwały się z wolna, uderzając

końcami sanic o grzbiety zagonów.

- Gospodarzu! - zawołał z trwogą - a gdzie my jesteśmy? - Jadę polem do lasu -

odpowiedział chłop - w lesie ciszej będzie... pod samą wieś lasem zajedziemy...

Rzeczywiście wiatr wkrótce ucichł i dawał się słyszeć tylko huk podniebny i

trzask łamiących się gałęzi. Na czarnym tle nocy majaczyły osypane śniegiem

drzewa. Prędzej jechać nie można było, drożyna bowiem leśna, zawalona zaspami,

przeciskała się śród pniaków i gałęzi. Nareszcie po upływie jakiejś godziny,

podczas której doktór szczerze namartwił się i naobawiał, dały się słyszeć

powtarzające się głuche odgłosy: - psy szczekały.

- Nasza wieś, wielmożny panie...

Zamigotały światełka w oddali, podobne do chwiejących się w różne strony

punkcików, dym zapachniał.

- Nuże, małe! - zawołał wesoło na konie woźnica, rozgrzewając się za pomocą

obijania boków pięściami.

Za chwilę mijali pędem szereg chat, do strzech zasypanych śniegiem. Na tle szyb

zamarzniętych okien, od których padały na drogę kręgi światła, rysowały się

cienie głów.

- Wieczerzę ludzie jedzą... - bez żadnej potrzeby zauważył chłop, przypominając

doktorowi czas "wieczerzy", której spożywać dnia tego nie miał nadziei.

Zatrzymały się konie przed jakimś domostwem; chłop wprowadził doktora Pawła do

sieni i znikł. Namacawszy klamkę doktór wszedł do małej, nędznej izby,

oświetlonej kagankiem naftowym.

Zgrzybiała i zgarbiona jak rączka parasola kobiecina zerwała się, ujrzawszy go,

z łóżka, poprawiła chustkę na głowie i jęła mrugać powiekami, a wytrzeszczać

czerwone oczy ze źle tajonym przerażeniem.

- Gdzie chora? - spytał. - Samowar macie?

Stara w przerażeniu swym do słowa przyjść nie mogła. - Samowar macie, herbaty

możecie mi zrobić?

- Jest ten ta samowar... jeno cukru... - Masz tobie! Cukru nie ma?

- A nie ma... chybaby Walkowa mieli, bo to panienka... - Gdzież ta wasza

panienka?

- A dy w stancyi nieboga leży. - Dawno chora?

- Pokłada się to ta już ze dwie niedziele, a teraz ani ręką, ani nogą. Ścisnęło

i pokój.

Uchyliła drzwi do izby sąsiedniej.

- Zaraz! ogrzać się muszę - zawołał gniewnie doktór zdejmując futro.

Ogrzać się w tej norze nie było trudno: z pieca rozchodziło się takie gorąco, że

doktór co prędzej wsunął się do pokoju "panienki". Małą tę i nadzwyczajnie ubogą

izdebkę oświetlała ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin