Bunsch Karol
O L I M P I A S
„...jak bajka będzie brzmiało to,
na co my własnymi patrzyliśmy
oczyma."
Ajschynes
ROZDZIAŁ I
Na samym krańcu portowej dzielnicy Efezu, przed rozpadającym się domkiem o jednospadowym dachu, troje nagich, brudnych i wynędzniałych dzieci darło się zgodnym chórem. Matka, młoda jeszcze kobieta o zniszczonej, czerwonej z rozdrażnienia twarzy, ocierałaoczy wierzchem dłoni. Dzieci od rana bez przerwy nagabywały ją o pożywienie, a nie miała w domu ani obola , ani nawet garści bobu. Bliska rozpaczy, nie mogąc zaspokoić ich głodu, chciała przynajmniej je uciszyć, ale na próżno; dzieci rozkrzyczały się na dobre, zaś winowajca ich nędzy, małżonek jej, Herostratos, zniknął jeszcze w nocy, nie było więc na kim wywrzeć rozdrażnienia, które przeszło w gniew. Inni ojcowie też pobiegli do pożaru, ale ich dzieci miały co jeść. Zresztą wracali już; nadchodzili jeden za drugim, rozprawiając w podnieceniu. Nie myślała o tym, że powrót męża niewiele zmieniłby położenie. Całymi nocami, zrywając oczy, potrzebne do pracy, i wypalając oliwę, której brakło na okrasę nędznego pożywienia, zaczytywał się wszystkim, co mu wpadło w ręce, 'we dnie zaś podrzemywał przed demem na swym szewskim, trójnogim stołku, obojętny na wszystko, a zwłaszcza na coraz rzadziej trafiającą się pracę.
Ongiś, gdy się pobrali, bywało inaczej. Miał pracownię w mieście, a że był zdolnym rzemieślnikiem, powodziło im się nie najgorzej. Zrazu robił sandały i trzewiki z czarnej skóry dla pospolitych ludzi, ale raz i drugi nadarzyła mu się robota wymyślnych trzewików różnokolorowych i ozdobnych. Wywiązał się z zamówienia tak dobrze, iż stroić się u niego jęły najbardziej wzięte w mieście hetery i bogaci nicponie, którzy zamawiali buty do konnej jazdy. Wówczas Herostrates nabył dwóch biegłych w rzemiośle niewolników i zdało się, że jest na drodze do majątku. Ale to go właśnie zgubiło. Uczęszczając do domów próżniaczej klienteli, zetknął się z życiem, którego nigdy przedtem nie widział, a własne wydało mu się jałowe i nędzne. Zaczął czytać poezje i rozprawy filozoficzne i opętał go demon. Coraz bardziej zaniedbywał swą pracownię, a nie pilnowani niewolnicy pracowali coraz mniej i coraz gorzej. Gdy małżonka czyniła mu wyrzuty, odpowiadał wyniośle, że nikt nie stał się wielkim człowiekiem szyjąc buty. Całymi dniami wylegiwał się z księgami w ręku, które skupywał, póki starczyło /pieniędzy. Potem sam usiłował pisać poezje, a gdy wyśmiano jego utwory, zamierzył zostać mówcą. Pobierał naukę u najsławniejszego w mieście sofisty, a ten póty umacniał szewca w wierze w jego niezwykłe uzdolnienie, póki dług za naukę nie urósł do sumy, której spłata stała się nieprawdopodobna. Wówczas dopiero wyjaśnił Herostratosowi, że właśnie szewstwo jest najodpowiedniejszym dla takiego głupca zajęciem. Proces, w którym sofista publicznie wydrwił i ośmieszył swojego ucznia, wykazując mu na tym przykładzie, że nie nadaje się na adwokata, pozbawił Herostratesa resztek zasobów, ale nie wewnętrznej pewności, że stworzony jest do wyższych przeznaczeń. Gdy wyzuty wyrokiem z mienia znalazł się w nędznej chacie stanowiącej odpowiedniejsze schronienie dla kóz niż dla ludzi, i zamiast robić wymyślne obuwie dla wytwornych heter, zmuszony został łatać cuchnące, przepocone sandały niewolników i robotników portowych, szare życie obrzydło mu do reszty. Opanowany jednąmyślą, zdał się nie widzieć braków, nie słyszeć płaczu dzieci i wyrzekań żony. Gdy usnęły i miał wreszcie spokój, upajał się wielką poezją, a nieśmiertelna sława jej bohaterów wydała mu się jedyną godną pożądania rzeczą, dla której warto życie poświęcić.
U żony jednak nie znalazł zrozumienia. Powiedziała mu wprost, że woli chleb od sławy, do której mu zresztą, nie bliżej niż do gwiazd. Wówczas Herostrates zamknął się w sobie i myślał. Poprzedniego wieczoru, po zwyczajnej sprzeczce z żoną, powiedział:
— Dzisiaj sięgnę do gwiazd.
Przywykła, że gada głupstwa, więc nie zwróciła na to uwagi. Zauważyła natomiast, że wcześniej niż zwykle zgasił światło. Zasnęła znużona. Wkrótce obudził ją gwar na przystani. Gdy wyszła na pole, niebo na wschodzie czerwieniło się łuną wielkiego pożaru. Płonęło Artemizjon, a kto żył, biegł na ratunek, bowiem najuboższy nawet wyrobnik zdawał sobie sprawę ze znaczenia klęski.
Lekki podmuch z zachodu wydymał żagle trójrzędowca, cicho furkocąc napiętym płótnem. Szum rozpieranej dziobem fali był drugim odgłosem, który zakłócał nocną ciszę nad ciemną powierzchnią Egejskiego Morza, a wlokąca się za okrętem biała smuga piany świecić się zdała własnym, przytłumionym światłem od chwili, gdy blada bogini księżyca zatoczyła swój rydwan za dalekie góry, by odwiedzić w grocie Latmosu śpiącego Endymiona .
Trierarcha Onesikritos stał na rufie okrętu i spogłądał sennym wzrokiem ku ginącym w mroku zarysom wyspy Samos, której przystań opuścił wieczorem, korzystając z pomyślnego wiatru. Wioślarze odłożyli wiosła, cisza więc panowała na okręcie, nie zakłócana chrobotem ich o burty ni krzykami rozkazów lub stukiem młotka wybijającego takt wioślarzom. Jednostajny szum wody i furkot żagli usypiał Onesikritosa, który oparty o pomost zdrzemywał się chwilami. Morze spokojne było jak dziecko, przy słabym wietrze Macedończycy zawiną przed świtem do przystani efeskiej, u ujścia Kajstrosu, dokąd wieźli dary dla bogini Artemidy od królowej Olimpiady z prośbą o wróżbę i błogosławieństwo. Onesikritos spojrzał na niebo, by w iskrzących się na ciemnym jego granacie gwiazdachsprawdzić czas, i znów zapadł w drzemkę.
Ocknął się na odgłos kroków dudniących po deskach pokładu. Biegł Ajgistos wołając:
— Obacz, co się dzieje!
Rękę wyciągnął ku wschodowi, ale żagiel zasłaniał widnokrąg. Onesikritos wychylił się i spojrzał: niebo różowiło się na wschodzie.
— Jutrzenka otwiera wrota dnia — powiedział zaspanym głosem.
— O tej porze? — Ajgistos wskazywał na gwiazdę Arktosa, z której żeglarze miarkują czas. — Dziś mamy dzień szósty miesiąca Loos, czyli jak w Attyce mówią — Hekatombajon . Do świtu daleko.
— Prawda! — przytaknął Onesikritos uprzytamniając sobie, że spał jeno przez mgnienie oka. — Niezwykły to jakiś znak, świt o tej porze.
Patrzył na ciemną toń, z której różowa poświata zgarniała iskierki gwiezdnego światła. Ajgistos odezwał się:
— To nie świt. Blask się rozszerza, ale nie podnosi. Pożar chyba.
— Tedy Efez płonie, skoro łunę widać z tak daleka. Stali długo, aż brzask rozjaśniać zaczął nieboskłon na wschodzie, gasząc łunę, natomiast w spokojnym powietrzu dźwigały się nad widnokręgiem dymy, zaciągając go półprzejrzystą zasłoną, przez którą rude i zmalałe słońce rzuciło pierwsze promienie na niedaleką już przystań i miasto. Efez leżał spokojnie na swym miejscu odwiecznym, natomiast położone na wschód od niego wzgórze nad Kajstrosem wyglądało jak olbrzymistos, na którym płonie heros nadludzkiej pięknościi siły, wielkości i sławy. Z dymem ulatywała największa świętość ludów Hellady i Azji Mniejszej, siódmycud świata, skarbiec kultury nawarstwionej tu od zamierzchłych czasów, kiedy ręce zapomnianego mistrzawyciosały z oliwnego pnia posąg księżycowej bogini,patronki łowów i porodów — Artemidy. Cokół jegoobryzgiwała niegdyś krew ludzkich ofiar, a pierwszą
świątyńkę o drewnianych kolumnach zdobiły wota królów, których imiona żyły jeszcze w poezji i legendzie.Dziesiątki wieków składały się na wspaniałość i bogactwo tej świątyni, aż w czasie osiemdziesiątej trzeciejolimpiady budowlę w jej najświetniejszej postaci ukończyli mistrzowie z Knossos — Pajonios i Demetrios.A starczyło jednej żagwi i jednego dnia, by zamieniłasię w ogromny stos, by arcydzieła największych mistrzów obrócić w stertę palonego wapna, zdatnego jużjeno na wysypanie polepy lub obielenie ścian.
Gdy Onesikritos dobił do brzegu, ruchliwa zawszeprzystań niezwykły przedstawiała widok. Okręty leżałyopuszczone przez ludzi, tu i ówdzie jeno na statku handlowym stał dozorca, czuwający, by niewolnicy przykuci do wioseł, korzystając z zamętu, nie wyrwali sięna wolność. Zamknięci w dusznych wnętrzach, nie pojeni i nie karmieni od wczoraj, pomiarkowali już bowiem, że dzieje się coś niezwykłego, coś, co wzbudziłow nich nadzieję, że uda im się zrzucić jarzmo, od którego cięższe dźwigał chyba tylko niewolnik w kopalni.
Onesikritos wysiadł na ląd. Składy i pracownie również opustoszały; tu i ówdzie kręciły się rzezimieszki,dla których dzień powszechnego nieszczęścia jest porążniw. Przed małymi domkami na krańcach przystanistały zaniepokojone niewiasty; od nich Onesikritos dowiedział się, czego był i tak już pewien: w nocy pożarwszczął się w Artemizjon, a kto jeno ręce miał zdatne,pobiegł na ratunek.
Ale próżne były chęci i trudy. Onesikritos, biegnącprzez przysiadłe w milczeniu pod obuchem klęski, napoły opustoszałe miasto, wydostał się na łąki nad Kajstrosem. U stóp świątynnego wzgórza stały głuche tłumy z oczyma wlepionymi w przerażający widok. Świątynia tajała w oczach jak lód pod słońcem. Gdy jużpłomień strawił rzeźbione, malowane i złocone stropy,bogate sprzęty wykładane kością słoniową i złotem,barwne szaty, zasłony i kobierce — czarne dymy rozwiały się. Teraz powietrze drgało żarem rozpalonychkolumn z białego marmuru, trzyłokciowej grubościu podstaw, okrytych bogatą płaskorzeźbą, daru królaKrezusa. Słynny fryz przedstawiający walkę Lapitów
11
z Centaurami, zdał się w ogniu nabierać życia. Przeciągły krzyk przeleciał przez tłumy, gdy południowaściana — ruchem zrazu niewidocznym — zaczęła sięchylić coraz szybciej, aż runęła z trzaskiem, po czymzaległa głucha cisza, w której wyraźnie słychać byłotylko zjadliwy syk płomienia.
Gdy opadła wrzawa iskier, zasłaniająca przez chwilęzarysy świątyni, oczom tłumu ukazało się otwarte wnętrze. Rzeźby Eudajosa, Skopasa, Dajdalosa, Rojkosai innych mistrzów zdały się w płomieniach nabierać życia jak posągi dziewic sporządzone w kuźni przez chromego boga Hefajstosa, by wspierały jego kroki. Gdypodmuch wiatru zgarnął na chwilę zasłonę ognia, tłumy ujrzały jeszcze malowidła zdobiące ściany: Menelaos Zeuksisa po raz ostatni składał pośmiertną ofiaręza brata Agamemnona. Ogień ofiarnego stosu ożył, bystrawić nie tylko ofiarę, ale i ofiarnika. Mignęło jakwe śnie malowidło Timantesa, przedstawiające scenę zabójstwa Palamedesa, by zniknąć na zawsze. Ze ścianjak wosk skapywały złote i srebrne wota, arcydziełasztuki złotniczej zapomnianych już mistrzów z Kretyi Myken, dowody wdzięczności wiernych za wypełnienie próśb.
Onesikritos, nadbiegłszy, nie wmieszał się w tłum, leczstanął nieco opodal. Zastanawiał się, co mu teraz uczynić należy z przywiezionymi darami. Żar, bijący od olbrzymiego ogniska, był nieznośny, zatykał dech w płucach, zwłaszcza że i słońce doskwierało już nieźle. Onesikritos obejrzał się za jakąś zasłoną i zauważył, że niewysoki mur, otaczający okręg świątyni na północnymstoku wzgórza, daje nieco cienia. Oblepiony był terazludźmi, którzy stamtąd w niezwykłym milczeniu patrzyli na ponure widowisko. Gdy się zbliżył, dostrzegłsiedzącego pod murem człowieka, który odwrócony plecami do pożaru, z całą obojętnością pożywiał się gotowanym bobem, wypluwając łupiny. Onesikritos podszedł do niego i rzekł:
— Pozdrowienie ci, Diogenesie, synu Hikesiasa.
— Witaj, Onesikritosie — odparł zagadnięty, nieprzerywając swego zajęcia. — Czy do mnie przyjechałeś uzupełnić swoją naukę?
— Niestety, nie. Przywiozłem dary od królowej dlabogini i właśnie się zastanawiam, co z nimi uczynić.
— Możesz je cisnąć do ognia, skutek będzie ten sam,zarówno dla królowej, jak i dla bogini. Gdyby daryskładali ci, których prośby zostały nie spełnione, niepomieściłaby ich świątynia, choćby większa była odegipskich...
martablanka9