Preston Douglas - Kanion Tyranozaura.rtf

(1193 KB) Pobierz
Douglas Preston

 

Douglas Preston

KANION TYRANOZAURA

 

Przełożyła Bogumiła Nawrot

                 

                   Tytuł oryginału TYRANNOSAUR CANYON

 

„KB”

 

 

Niniejsza powieść jest utworem literackim. Wszystkie postacie wydarzenia w niej przedstawione są wytworem wyobraźni autora.

 

Mojemu synowi Isaacowi


 

PROLOG

 

Grudzień 1972 roku Okolice gór Taurus i krateru Littrow Mare Serenitatis Księżyc

 

jedenastego grudnia 1972 roku po raz ostatni w ramach programu załogowych lotów na księżyc Apollo ładownik księżycowy opadł w rejonie gór Taurus i krateru Littrow, w zachwycającej, otoczonej górami dolinie na skraju Morza Jasności. Z okolicami tymi wiązano wielkie nadzieje na to, że staną się prawdziwym eldorado dla geologów, pełno było tu bowiem wzniesień, szczytów, kraterów, rumowisk skalnych i osuwisk. Szczególne zainteresowanie budziło kilka osobliwych kraterów uderzeniowych, które utworzyły głębokie leje w dnie doliny, zasłanej brekcjami i szkliwem. Uczestnicy misji liczyli w duchu na to, że wrócą z bezcennymi próbkami gruntu księżycowego.

Dowódcą wyprawy mianowano Eugene’a Cernana, a pilotem ładownika - Harrisona „Jacka” Schmitta. Obaj mężczyźni idealnie nadawali się do udziału w misji Apollo 17. Cernan, doświadczony astronauta, miał za sobą loty na pokładzie Gemini 9 i Apollo 10; Schmitt natomiast był zdolnym geologiem, który uzyskał tytuł doktora na Uniwersytecie Harvarda i brał udział w przygotowaniach wcześniejszych wypraw w ramach programu Apollo. Cernan i Schmitt przez trzy dni badali okolice Taurus-Littrow, korzystając z pojazdu księżycowego Rover. Już podczas pierwszego rekonesansu dla wszystkich stało się oczywiste, że wygrali los na loterii. Jednego z najciekawszych odkryć, które pośrednio przyczyniło się do tajemniczego znaleziska w kraterze Van Serga, dokonano drugiego dnia, w małym, głębokim kraterze, nazwanym Mikrus. Kiedy Schmitt wysiadł z Rovera, żeby zbadać krawędź Mikrusa, ze zdumieniem stwierdził, że pod szarym księżycowym pyłem znajduje się warstwa jaskrawopomarańczowego gruntu. Cernan był tak zaskoczony, że podniósł pomarańczowy daszek hełmu, by się upewnić, że to nie złudzenie optyczne.


Schmitt pośpiesznie zrobił wykop i okazało się, że głębiej pomarańczowy grunt przybiera kolor jaskrawoczerwony.

W Centrum Kontroli Lotów Kosmicznych w Houston wywiązała się ożywiona dyskusja nad tym, skąd się wziął ten grunt dziwnej barwy i jakie to może mieć znaczenie. Poproszono astronautów, by pobrali podwójną próbkę rdzeniową. Schmitt wykonał polecenie, po czym obaj astronauci udali się pieszo na krawędź krateru Mikrus, gdzie stwierdzili, że ciało uderzające upadło na identyczną pomarańczową warstwę gruntu, widoczną teraz wzdłuż boków krateru.

W Houston chcieli mieć próbki materii księżycowej również z tego miejsca. I dlatego astronauci uwzględnili w swoim planie badawczym mały, bezimienny krater w pobliżu Mikrusa; zamierzali się do niego udać trzeciego dnia pobytu na Księżycu. Schmitt nadał kraterowi nazwę „Krater Van Serga” na cześć profesora geologii, poznanego na Harvardzie i publikującego humorystyczne utwory pod pseudonimem „Profesor Van Serg”.

- Trudno mi się utrzymać na zakrętach - żartował. - Bardzo trudno utrzymać dobrze biodra.

Cernan przekoziołkował kilka razy w powietrzu i wylądował w głębokiej warstwie pyłu, nie odnosząc szwanku.

Nim dotarli do Krateru Van Serga, obaj byli wykończeni. Jechali pojazdem księżycowym przez teren pokryty głazami wielkości piłki nożnej, wyrzuconymi z krateru. Schmitt uznał, że skalne bloki wyglądają jakoś dziwnie.

- Nie jestem pewien, co się tutaj wydarzyło - powiedział. Wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu. Nie było ani śladu pomarańczowego gruntu, którego szukali.

Zatrzymali pojazd księżycowy i przeszli przez rumowisko, by dotrzeć do krawędzi krateru. Schmitt znalazł się tam pierwszy i złożył meldunek Centrum Kontroli Lotów Kosmicznych w Houston:

- To duży krater o masywnej krawędzi. Ale krawędź też pokrywa pył, który częściowo zasypał również skały. Widzę go także na dnie i na ścianach. W samym środku krateru znajduje się sterta bloków o średnicy jakichś pięćdziesięciu metrów... Może trochę przesadziłem... O średnicy około trzydziestu metrów.

Dołączył do niego Cernan.

- Jasna cholera! - wykrzyknął, patrząc na osobliwy krater. Schmitt meldował dalej:

- Skały są tutaj bardzo popękane, podobnie jak ściany krateru. Ale nie zobaczył pomarańczowego gruntu, którego wypatrywał, jedynie szare księżycowe skały, wśród nich wiele impaktytów, powstałych w wyniku eksplozji ciała uderzającego. Wyglądało to na zwykły krater sprzed sześćdziesięciu, siedemdziesięciu milionów lat. Centrum nie kryło swego rozczarowania. Niemniej jednak Schmitt i Cernan zaczęli zbierać próbki i umieszczać je w ponumerowanych torbach.

- Skały są bardzo popękane - powtórzył Schmitt, obracając próbki w rękach. - Łuszczą się. Weźmy tę, będzie najbardziej przydatna dla celów dokumentacji. I może tamtą, która leży koło ciebie.

Cernan wziął próbkę, a Schmitt nabrał na łopatkę próbkę kolejnej skały.

- Masz torbę?

- Torba numer pięćset sześćdziesiąt osiem.

- Wydaje mi się, że to róg bloku opisanego przez Gene’a. Schmitt wyciągnął kolejną pustą torebkę.

- Weźmy jeszcze jedną próbkę ze środka głazu.

- Z łatwością pobiorę ją szczypcami - odparł Cernan. Schmitt omiótł wzrokiem okolice i dostrzegł kolejną skałę, która wzbudziła jego zainteresowanie - dziwny odłamek, długości około dwudziestu pięciu centymetrów, w kształcie tabliczki.

- Powinniśmy wziąć ją w takim stanie, w jakim jest - oświadczył Cernanowi, chociaż widać było, że ledwo się zmieści w torbie na pojedynczą próbkę.

Podnieśli okruch szczypcami.

- Przytrzymam z tej strony - zaproponował Cernan, kiedy próbowali umieścić próbkę w torbie. - A ty nasuń na nią torbę. - Zawahał się, patrząc uważnie. - Widzisz te białe drobinki? - Wskazał kilka białych odłamków, tkwiących w skale.

- Tak - powiedział Schmitt, dokładnie oglądając próbkę. - Wiesz co, to mogą być fragmenty ciała uderzającego. Bo nie wygląda to na... To nie skały podłoża. Dobra. Dawaj to.

Kiedy skała była już w torbie, Schmitt spytał:

- Jaki numer?

- Czterysta osiemdziesiąt - odparł Cernan, odczytując numer wydrukowany z boku.

W Centrum Kontroli Lotów w Houston zaczęto się niecierpliwić, że astronauci tyle czasu mitrężą w Kraterze Van Serga, kiedy się okazało, że nie ma tam pomarańczowego gruntu. Poproszono Cernana, żeby opuścił krater i zrobił kilka zdjęć Masywu Północnego pięćsetmilimetrowym obiektywem. Schmitt miał w tym czasie przeprowadzić oględziny warstwy pouderzeniowej wokół Krateru Van Serga. Obaj astronauci od blisko pięciu godzin spacerowali po Księżycu. Schmitt pracował wolno, złamała mu się łopatka do pobierania próbek gruntu - pył księżycowy znów przypomniał o swoim istnieniu. Nadeszło polecenie z Houston, by przerwać dalsze oględziny miejsca i przygotować się do opuszczenia krateru. Kiedy dotarli do pojazdu księżycowego, przeprowadzili końcowe pomiary grawimetryczne, pobrali ostatnią próbkę gruntu księżycowego i wrócili do ładownika. Nazajutrz Cernan i Schmitt wystartowali z krateru Littrow w górach Taurus jako ostatni ludzie (przynajmniej jak do tej pory), którzy chodzili po Księżycu. Dziewiętnastego grudnia 1972 roku Apollo 17 szczęśliwie wylądował na Ziemi.

Próbka gruntu księżycowego numer czterysta osiemdziesiąt trafiła do pozostałych trzystu osiemdziesięciu pięciu kilogramów skał księżycowych, przywiezionych na Ziemię w ramach programu Apollo, przechowywanych w Laboratorium Próbek Księżycowych w Ośrodku Kosmicznym imienia Johnsona w Houston w stanie Teksas. Osiem miesięcy później, po zakończeniu programu Apollo, laboratorium zamknięto, a wszystko, co w nim przechowywano, przekazano do nowo wzniesionego, supernowoczesnego Magazynu Próbek i Laboratorium Badawczego na terenie Ośrodka Kosmicznego imienia Johnsona.

W ciągu tych ośmiu miesięcy przed przeniesieniem gruntu księżycowego do nowego laboratorium skała znana jako próbka gruntu księżycowego numer czterysta osiemdziesiąt zniknęła. Mniej więcej w tym samym czasie usunięto z katalogu komputerowego i kartoteki wszelkie wzmianki o tym znalezisku.

Jeśli dziś ktoś uda się do Magazynu Próbek i Laboratorium Badawczego i będzie chciał uzyskać informację w bazie danych rejestru próbek gruntu księżycowego, po wpisaniu hasła „LS480” wyświetli mu się na monitorze następujący komunikat:

ZAPYTANIE: LS480

? >ZŁY NUMER/NIE MA TAKIEGO NUMERU PROSZĘ SPRAWDZIĆ NUMER PRÓBKI GRUNTU KSIĘŻYCOWEGO I SPRÓBOWAĆ PONOWNIE

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

LABIRYNT


1

 

 

 

stem weathers wgramolił się na szczyt Mesa de los Viejos, przywiązał swego osiołka do suchego jałowca, a sam usiadł na zakurzonym głazie. Oddychając ciężko, otarł bandaną pot z karku. Wiatr, stale wiejący na górze płaskiego wzniesienia, szarpał mu brodę i stanowił przyjemną odmianę po gorącym, nieruchomym powietrzu, zalegającym w kanionach.

Stern wydmuchał nos i schował bandanę z powrotem do kieszeni. Patrząc na znajome, charakterystyczne elementy krajobrazu, w duchu wymieniał ich nazwy. Kanion Daggett, Skały Zachodu Słońca, Krawędź Nawahów, Płaskowyż Sieroty, Mesa del Yeso, Kanion Snajpera, Błękitna Ziemia, La Cuchilla, badlandy Echo, Białe Miejsce, Czerwone Miejsce i Kanion Tyranozaura. Drzemiący w nim artysta rozkoszował się niesamowitą krainą w kolorach złota, różu i fioletu; ale geolog widział szereg płaskowyżów z uskokami tektonicznymi z okresu górnej kredy, nachylonych, popękanych, obnażonych, zniszczonych przez upływ czasu, jakby dawno temu obrócono te okolice w perzynę, zostawiając rumowisko jaskrawo ubarwionych bloków skalnych.

Weathers wyciągnął z zatłuszczonej kieszonki kamizelki paczkę tytoniu Buli Durham i skręcił papierosa sękatymi, czarnymi od brudu palcami; paznokcie miał połamane i pożółkłe. Potarł zapałkę o nogawkę spodni, zapalił skręta i głęboko się zaciągnął. Przez ostatnie dwa tygodnie wydzielał sobie tytoń, ale teraz mógł zaszaleć.

Całe dotychczasowe życie Sterna stanowiło prolog do tego pełnego wrażeń tygodnia.

Jego los w ułamku sekundy się odmieni. Stern pogodzi się ze swoją córką Robbie, przywiezie ją tutaj i pokaże jej swoje znalezisko. Robbie wybaczy mu jego obsesje, jego brak stabilizacji życiowej, jego wieczne nieobecności. Tym znaleziskiem Stern się zrehabilituje. Nigdy nie mógł dać Robbie tego, czego inni ojcowie nie żałowali swoim córkom - pieniędzy na studia, samochód, czynsz. Teraz nie będzie już musiała dorabiać jako kelnerka w Czerwonym Homarze, bo on sfinansuje pracownię artystyczną oraz galerię, o których marzyła.

Weathers spojrzał spod przymrużonych powiek na słońce. Do zachodu zostały dwie godziny. Jeśli zaraz nie wyruszy w drogę powrotną, nie dotrze przed zmrokiem nad rzekę Chama. Salt, jego osiołek, nie pił przez cały dzień, a Weathers nie chciał zostać na tym pustkowiu z martwym zwierzęciem. Przyglądał się osłu drzemiącemu w cieniu, z uszami położonymi po sobie, poruszającemu wargami, jakby śniło mu się coś niemiłego. Weathers niemal poczuł miłość do złośliwej, starej bestii.

Zgasił papierosa i wsunął peta do kieszeni. Pociągnął łyk z manierki, zwilżył wodą bańdanę i przetarł nią twarz i szyję, by się ochłodzić. Przerzucił manierkę przez ramię, odwiązał osiołka i poprowadził go na wschód przez płaskowyż z piaskowca. Czterysta metrów dalej Mesa de los Viejos, Płaskowyż Starców, przecinał przyprawiający o zawrót głowy kanion Joaquin. Prowadził ku zawiłej sieci wąwozów, zwanych Labiryntem, a potem zygzakiem docierał do rzeki Chama.

Weathers spojrzał w dół. Dno kanionu spowijał błękitny cień, zupełnie jakby znajdowało się pod wodą. Tam gdzie parów zakręcał i biegł na zachód pomiędzy Płaskowyżem Sieroty a Płaskowyżem Psa, dostrzegł w odległości ośmiu kilometrów szeroką gardziel Labiryntu. Słońce padało na pochylone iglice i ostańce u wejścia do niego.

Przyglądał się uważnie krawędzi, aż znalazł ledwo widoczny szlak, wiodący na dno. Ścieżka była zdradliwa, w wielu miejscach prowadziła przez osuwiska, zmuszając wędrowca do okrążania stromych zboczy o wysokości trzystu metrów. Jedyna droga wiodąca od rzeki Chama do płaskowyżów na wschodzie zniechęcała wszystkich z wyjątkiem najbardziej nieustraszonych.

Co bardzo odpowiadało Weathersowi.

Ostrożnie schodził w dół zbocza i poczuł ulgę, kiedy dotarł do wyżłobionego przez wodę zagłębienia w dnie kanionu. Joaquin Wash zaprowadzi go do wejścia do Labiryntu, a stamtąd nad rzekę Chama. Nad zakolem Chamy powstało naturalne obozowisko; tu rzeka skręcała w prawo, tworząc piaszczystą mierzeję. Można też było w tym miejscu popływać. Kąpiel... dobry pomysł. Jutro po południu będzie już w Abiquiú. Najpierw zadzwoni do Harry’ego Dearborna (kilka dni temu wyczerpała mu się bateria w telefonie), żeby go poinformować... Weathersa aż dreszcz przeszedł na myśl o przekazaniu nowiny.

Szlak w końcu doprowadził go na dno wąwozu. Weathers uniósł wzrok. Ściana kanionu była czarna, ale późnopopołudniowe słońce świeciło nad jej krawędzią. Znieruchomiał. Trzysta metrów wyżej stał jakiś człowiek, którego sylwetka wyraźnie odcinała się na tle nieba, i przyglądał mu się.

Zaklął pod nosem. Był to ten sam człowiek, który podążał za nim z Santa Fe na pustkowie Chama dwa tygodnie temu. Tacy ludzie wiedzieli o niezwykłym talencie Weathersa. Byli zbyt leniwi lub głupi, by samodzielnie prowadzić poszukiwania, i mieli nadzieję, że przyjdą na gotowe. Przypomniał sobie mężczyznę: chudzielec na motorze, pozujący na harleyowca. Jechał za nim przez Españole, Abiquiú i Ranczo Upiora, trzymając się dwieście metrów w tyle, nawet nie próbując się ukrywać. Tego samego typka widział na początku swojej wyprawy na pustkowie. Z głową przewiązaną chustą, podążał za nim pieszo od rzeki Chama do Joaquin Wash. Weathers zgubił go w Labiryncie i dotarł na szczyt Płaskowyżu Starców, nim motocyklista odnalazł drogę.

Dwa tygodnie później tamten znów się pojawił - uparty sukinsyn.

Stem Weathers najpierw przyjrzał się uważnie meandrom Joaquin Wash, a potem skalnym iglicom u wejścia do Labiryntu. Znów zgubi go w Labiryncie. I może tym razem łobuz zabłądzi na dobre.

Szedł dnem kanionu, od czasu do czasu oglądając się za siebie. Mężczyzna jednak, zamiast podążać za nim, zniknął. Może myślał, że zna szybszą drogę w dół.

Weathers się uśmiechnął, bo nie było innego szlaku, prowadzącego na dno wąwozu.

Po godzinie wędrówki wzdłuż Joaquin Wash poczuł, że minęły mu złość i niepokój. Ten gość to amator. Nie pierwszy raz jakiś głupiec podążał za nim na pustynię jedynie po to, by zabłądzić. Wszyscy oni chcieli być tacy jak Stern, ale na próżno. On poświęcił temu zajęciu całe swoje życie i miał szósty zmysł. To jedyne wyjaśnienie. Nie wyczytał tego w podręczniku ani nie nauczył się na studium podyplomowym, ale i tak nie mogli mu dorównać wszyscy ci doktorzy, uzbrojeni w mapy geologiczne i zobrazowania powierzchni Ziemi, uzyskane dzięki radarom z apertura syntetyczną w paśmie C. Odnosił sukcesy tam, gdzie oni przegrywali, a miał do dyspozycji jedynie osła i wykonany chałupniczym sposobem georadar, w którym za rejestrator służył mu poczciwy IBM 286. Nic dziwnego, że go nienawidzili.

Weathers odzyskał dobry humor. Ten łobuz nie zepsuje mu najwspanialszego tygodnia jego życia. Osioł przystanął, Weathers nalał trochę wody do kapelusza, dał się zwierzęciu napić, a potem przekleństwami zmusił je do dalszego marszu. Labirynt był tuż-tuż, niebawem tam dotrą. W głębi Labiryntu, w pobliżu Dwóch Skał, była rzadko tu występująca woda. Ściekała ze skalnej półki, porośniętej adiantum, do prastarego zbiornika, wyżłobionego w piaskowcu przez Indian. Weathers postanowił rozbić obóz tam, a nie nad zakolem rzeki Chama, gdzie będzie stanowił łatwy cel. Lepiej dmuchać na zimne.

Okrążył wielką skalną kolumnę u wejścia. Nad nim wznosiły się trzystumetrowej wysokości ściany kanionu ze zwietrzałego piaskowca, majestatyczna Formacja Entrada, sprasowane pozostałości pustyni jurajskiej. W kanionie panował chłód i cisza jak we wnętrzu gotyckiej katedry. Wciągnął głęboko w płuca powietrze przesycone zapachem tamaryszku. W górze, w miarę jak słońce chyliło się ku zachodowi, ostańce zmieniały barwę ze srebrzystobiałej na złotą.

Zapuścił się w plątaninę wąwozów, tam gdzie Wiszący Kanion łączył się z Kanionem Meksykańskim - było to pierwsze z wielu odgałęzień. Nawet mapa na nic by się nie zdała w Labiryncie. A głębokość parowów sprawiała, że GPS i telefony satelitarne stawały się bezużyteczne.

Pierwsza kula trafiła Weathersa w ramię od tyłu. Bardziej to przypominało cios pięścią niż postrzał. Padł na ręce i nogi, kompletnie zaskoczony. Dopiero kiedy rozległ się huk i odbił się echem od ścian kanionów, dotarło do niego, że ktoś do niego strzelił. Jeszcze nie czuł bólu, tylko odrętwienie, ale zobaczył roztrzaskaną kość, sterczącą z rozerwanej koszuli, i krew na piasku.

Jezu Chryste.

Kiedy z trudem się podniósł, druga kula wzbiła piasek tuż obok niego. Strzały padały z góry i na prawo od niego. Musiał wrócić do kanionu odległego o dwieście metrów i skalnej kolumny. Tylko za nią mógł się ukryć. Popędził co sił w nogach.

Trzecia kula wzbiła piasek przed nim. Weathers biegł, uznawszy, że nadal nie jest bez szans. Napastnik zaatakował go z góry, zajmie mu kilka godzin zejście na dół. Jeśli Weathers dotrze do tej kamiennej kolumny, może uda mu się umknąć. Może nawet przeżyje. Biegł zygzakiem, czuł nieznośny ból w płucach. Pięćdziesiąt metrów, czterdzieści, trzydzieści...

Usłyszał strzał dopiero wtedy, gdy poczuł, że kula trafiła go w krzyż, i zobaczył własne wnętrzności, wypadające na piasek. Siła bezwładności rzuciła go na ziemię. Próbował wstać, szlochając i drapiąc pazurami, wściekły, że ktoś ukradnie jego znalezisko. Skręcał się z bólu, skowycząc, ściskał notes, pragnąc go wyrzucić, ukryć, zniszczyć, by nie wpadł w ręce zabójcy. Ale nie miał go gdzie schować, a potem jakby pogrążył się we śnie, nie mógł już myśleć, nie mógł się poruszyć...

 

2

 

 

Tom bRGADBENT ściągnął konia. Cztery strzały przetoczyły się wzdłuż Joaquin Waśh. Padły w jednym z głębokich kanionów na wschód od rzeki. Zaintrygowało go to. Sezon łowiecki już się skończył, a nikt przy zdrowych zmysłach nie strzelałby w tych wąwozach do celu.

Spojrzał na zegarek. Ósma. Słońce dopiero co skryło się za horyzontem. Miał wrażenie, że odgłosy wystrzałów dobiegły od strony kilku ostańców u wylotu Labiryntu. Dotarcie tam na koniu zajmie mu nie więcej niż piętnaście minut. Zdąży pojechać i wrócić. Wkrótce na niebie pojawi się księżyc w pełni, a jego żona, Sally, i tak nie spodziewa się go przed północą.

Zawrócił Knocka, swojego konia, w górę kamienistego koryta i ku wylotowi kanionu, podążając za świeżymi śladami piechura i osła. Kiedy wyłonił się zza zakrętu, ujrzał przed sobą na ziemi ciemną sylwetkę mężczyzny leżącego na brzuchu.

Podjechał do niego, zeskoczył z siodła i uklęknął przy nim. Serce mu waliło jak młotem. Mężczyzna, postrzelony w plecy i ramię, wciąż krwawił. Tom wymacał tętnicę szyjną, ale nie wyczuł pulsu. Przewrócił rannego na wznak, a wtedy i reszta jego wnętrzności wypadła na ziemię.

Szybko otarł z piasku twarz mężczyzny i zastosował sztuczne oddychanie metodą usta-usta. Pochylił się nad rannym i zrobił mu masaż serca, tak energicznie naciskając klatkę piersiową, że niemal połamał mu żebra. Raz, dwa, znów sztuczne oddychanie. Z rany wydobyły się bąbelki powietrza. Tom kontynuował reanimację, po chwili ponownie sprawdził tętno.

Nie do wiary: serce znów zaczęło bić.

Nagle mężczyzna uniósł powieki i zaczął się wpatrywać w Toma niebieskimi oczami w pokrytej kurzem, spalonej

słońcem twarzy. Z trudem zaczerpnął powietrza, jego oddech był chrapliwy. Poruszył ustami. - Nie... Ty sukinsynu... -

             Szerzej otworzył oczy, na jego ustach pojawiły się kropelki krwi.


- Spokojnie - powiedział Tom. - To nie ja strzelałem.

Ranny przyjrzał mu się uważniej i przerażenie malujące się na jego twarzy zastąpiła nadzieja. Mężczyzna przeniósł wzrok na swoją rękę, jakby chciał coś wskazać.

Tom powiódł oczami za spojrzeniem mężczyzny i zobaczył, że ranny ściska w dłoni mały, oprawiony w skórę notes.

- Weź... - wychrypiał mężczyzna.

- Proszę nic nie mówić.

- Weź to...

Tom wziął notes. Okładka lepiła się od krwi.

- To dla Robbie - wykrztusił ranny, wykrzywiając usta z wysiłku.

- Mojej córki... Proszę obiecać, że pan go jej odda... Będzie wiedziała, jak to odszukać...

- To?

- ...skarb...

- Proszę teraz o tym nie myśleć. Zabiorę pana stąd. Tylko musi się pan trzymać...

Mężczyzna gwałtownie uczepił się drżącą ręką koszuli Toma.

- To dla niej... Dla Robbie... Proszę jej to dać... Nikomu innemu... Nikomu innemu, a przede wszystkim nie policji... Musi mi pan... obiecać.

- Zdumiewająco mocno szarpnął koszulę Toma - ostatkiem sił konającego.

- Obiecuję.

- Proszę powiedzieć Robbie... że ją...

Jego wzrok zmętniał. Dłoń zwolniła uścisk i osunęła się. Tom zauważył, że mężczyzna przestał również oddychać.

Znów przystąpił do reanimacji. Na próżno. Po dziesięciu minutach daremnych wysiłków rozwiązał bandanę mężczyzny i zakrył nią twarz zmarłego.

Dopiero wtedy dotarło do niego, że zabójca nadal musi być gdzieś blisko. Przeszukał wzrokiem krawędź kanionu i rumowisko. Panowała absolutna cisza, jakby skały postanowiły uczcić pamięć zmarłego. Gdzie jest zabójca? Nie widział w pobliżu innych śladów poza tymi, które zostawił poszukiwacz skarbów i jego osioł. Zwierzę stało sto metrów dalej, wciąż objuczone, i spało. Morderca ma broń i znajduje się gdzieś wyżej. Możliwe, że nawet w tej chwili obserwuje Broadbenta.

Trzeba stąd wiać. Wstał, ujął wodze, dosiadł konia i ścisnął mu boki. Koń ruszył galopem dnem kanionu, okrążywszy wejście do Labiryntu. Dopiero kiedy Tom się znalazł w połowie wyschniętego Joaquin Wash, pozwolił przejść koniowi w kłus. Wielka, pyzata twarz księżyca wisiała na wschodnim niebie, oświetlając piaszczyste koryto.

Jeśli pogna co koń wyskoczy, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin