Iles Greg - Aniol z Missisipi.pdf

(1865 KB) Pobierz
GREG ILES
Greg Iles
Anioł z Missisipi
(Turning Angel)
Przełożyła Macieja Mazan
229340333.002.png
Społeczeństwo jest sztucznym tworem
mającym bronić przed potęgą natury.
Camille Paglia
 
Prolog
Deszcz padał uparcie, strumień wzbierał, aż błotnista fala porwała dziewczynę.
Poniósł ją przez miasto, niewidoczną dla ludzkiego oka, pomiędzy porośniętymi trawą
wzgórzami, gdzie trzysta lat temu Indianie oddawali cześć słońcu. Kołysał ją na swym
nurcie pod mostem autostrady 61, nagą, niezakrwawioną, jeszcze nie zsiniałą, wiotką jak
uśpione dziecko. Falowała wraz z nim, gdy wił się przez las ku papierni i wpadał do
Missisipi wśród zawirowań brązowych fal. Dziewczyna odbyła tę podróż samotnie i
nieświadomie, ale wkrótce miała rozpętać w tym mieście inne zawirowanie, przy której
rzeka wyda się leniwa.
Dziewczyna nie chciała sprawiać kłopotu. Była spokojna, inteligentna i pełna życia.
Kiedy się śmiała, inni śmieli się wraz z nią. Kiedy płakała, ukrywała łzy. Została
pobłogosławiona wieloma talentami, ale żadnego nie przyjęła tak, jakby się jej należał.
Miała siedemnaście lat, a już dzięki niej spłynęło na miasto wiele zaszczytów. Nikt by
nie przewidział, że tak skończy.
Ale przecież nikt jej naprawdę nie znał.
Oprócz mnie.
229340333.003.png
Rozdział 1
Niektóre historie muszą zaczekać na opowiedzenie.
Każdy liczący się pisarz o tym wie. Czasami czekasz, aż wydarzenia naciągną w
twojej podświadomości i wyłoni się głębsza prawda; innym razem po prostu czekasz na
śmierć przełożonych. Czasem czekasz na jedno i na drugie.
To jest taka historia.
Człowiek się stara i nie zbacza z właściwej ścieżki przez całe życie; jest posłuszny
regułom, nie przekracza granic; potem pewnego dnia robi fałszywy krok. Mija granicę i
uruchamia łańcuch wypadków, które odbiorą mu wszystko, co ma, i na zawsze potępią
go w oczach ukochanych.
Wszyscy wyczuwamy tę niewidoczną linię demarkacyjną jak wiszące w powietrzu
niewypowiedziane wyzwanie. A w naturze mamy jakieś dzikie pierwiastki, które chcą,
byśmy ją przekroczyli, które nakłaniają nas milczącym naleganiem ewolucyjnego
imperatywu, żebyśmy zaryzykowali wszystko dla błyszczącej ułudy. Większość z nas
tłumi tę chętkę. Na ogół powstrzymuje nas częściej strach niż mądrość. Ale niektórzy
robią ten krok i wtedy wchodzą na ścieżkę, z której powrót jest trudny, a czasem wręcz
niemożliwy.
Takim człowiekiem jest doktor Andrew Elliott.
Znam Drew, odkąd skończył trzy lata, zanim dostał stypendium Rhodesa, zanim
poszedł na studia medyczne, zanim wrócił do naszego liczącego dwadzieścia tysięcy dusz
miasta, by praktykować internę. A nasza więź sięga głębiej niż zwykła przyjaźń z
dzieciństwa. Kiedy miałem czternaście lat, jedenastoletni Drew Elliott uratował mi życie,
sam przy okazji omal go nie tracąc. Pozostaliśmy przyjaciółmi, dopóki nie skończył
studiów, a potem bardzo długo – chyba ze dwadzieścia lat – w ogóle go nie widywałem.
Ja, jako zastępca prokuratora okręgowego, większość tego czasu spędziłem w Houston
głównie na skazywaniu morderców. Resztę wypełniłem pisaniem powieści opartych na
wyjątkowych sprawach z mojej kariery, dzięki czemu zyskałem drugie życie i wolny
czas, który mogłem spędzić z rodziną.
Naszą przyjaźń odnowiliśmy pięć lat temu, kiedy po śmierci żony wróciłem do
Natchez z moją córka, żeby jakoś na powrót poskładać swoje życie. Pierwsze tygodnie
po powrocie zajęła mi sprawa o morderstwo, ale kiedy hałas przycichł, Drew – dawny
przyjaciel – odszukał mnie i spróbował wprowadzić w społeczność. Umieścił mnie w
radzie szkolnej naszej Alma Mater, włączył do klubu, namówił do sponsorowania
wynajęcia balonu i śpiewaczki operowej podczas dorocznych festiwali w Natchez.
Ciężko się napracował, by przywrócić tego wdowca życiu i – z dużą pomocą Caitlin
Masters, od paru lat mojej partnerki – odniósł sukces.
229340333.004.png
Wszystko to wydaje się teraz odległym wspomnieniem.
Wczoraj Drew Elliott był liczącym się filarem społeczeństwa, przez wielu
szanowanym, przez wszystkich uważanym na wzór do naśladowania; dziś ci, którzy go
czcili, szydzą z niego, a jego los zawisł na włosku. Drew był naszym złotym
młodzieńcem, wcieleniem wszystkich cnót, do których prawo rości sobie prowincjonalna
Ameryka. Dlatego na mocy niepisanego prawa to miasto, które go darzyło wielką
miłością, ukrzyżuje go z równie wielką nienawiścią.
Jak Drew zmienił się z herosa w potwora? Zachciało mu się miłości i ta zachcianka
ściągnęła na niego gniew całego miasta. Jeszcze wczoraj wieczorem jego legenda była
nieskalana. Siedział u mego boku przy stole w sali rady prywatnego liceum pod
wezwaniem Świętego Stefana, w wieku czterdziestu lat wciąż przystojny, ciemnowłosy i
muskularny – grał na Uniwersytecie Vanderbilta w futbol – z nieco posiwiałymi skrońmi,
lecz roztaczający władczą aurę doktora. Widzę tę chwilę wyraźnie jak nic innego,
ponieważ jest to moment przed ujawnieniem, stop-klatka, w której stary świat balansował
na skraju zniszczenia, jak porcelanowa filiżanka kołysząca się na krawędzi stołu. Za
moment rozpryśnie się na niedające się skleić kawałki, ale w tej chwili jest jeszcze
nietknięta i wydaje się, że da się ją uratować.
Okna sali rady są mroczne, a srebrzysty deszcz, który padał przez cały dzień, siecze
niemal poziomo, smaga okna z lodowatym stukotem. Tłoczymy się w jedenastkę wokół
stołu z brazylijskiego drewna różanego – sześciu mężczyzn, pięć kobiet – i jest duszno.
Przejrzyste oczy Drew wpatrują się pilnie w Holdena Smitha, zbyt wystrojonego
przewodniczącego rady szkolnej Świętego Stefana, i dyskutujemy o zakupie nowych
komputerów dla szkoły średniej. Podobnie jak Holden i kilku innych członków rady
Drew i ja skończyliśmy Świętego Stefana z grubsza biorąc dwadzieścia lat temu, a dziś
uczęszczają do niego nasze dzieci. Należymy do fali absolwentów, którzy wkroczyli do
akcji w czasie ekonomicznego upadku miasta, by podjąć próbę reorganizacji szkoły,
która zapewniła nam to znakomite wykształcenie. W odróżnieniu od większości
prywatnych szkół Missisipi, które powstały w 1968 roku w reakcji na wymuszoną
integrację, Święty Stefan został założony w roku 1946 jako szkółka parafialna. Aż do
1982 roku nie przyjęto tu żadnego Afroamerykanina, ale znacznie wcześniej okazywano
do tego gotowość. Prawdopodobnie to wysokie czesne i niezręczna pozycja jedynego
czarnoskórego ucznia w szkole stanowiły barierę przez kilka lat. Teraz do starego
świeckiego Świętego Stefana chodzi dwadzieścioro jeden czarnych dzieci, a byłoby
więcej, gdyby nie kwestia kosztów. Niewiele czarnych rodzin z Natchez może sobie
pozwolić na pięć tysięcy dolarów rocznie za wykształcenie dziecka, kiedy szkoły
publiczne są darmowe. Jeśli się zastanowić, stać na to także niewiele białych rodzin, a w
miarę upływu czasu coraz mniej. Stąd odwieczny problem rady – stypendia.
W tej chwili Holden Smith prowadzi krucjatę za komputerami Apple, choć reszta
229340333.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin