Salvatore R.A. - Trylogia Mrocznego Elfa 03 - Nowy dom.rtf

(725 KB) Pobierz
- Uciekaj, Eleni

- Uciekaj, Eleni! - krzyknął Connor Thistledown, wymachując mieczem i idąc w stronę drowa. - To mroczny elf! Drow! Uciekaj, jeśli ci życie miłe!

Ze wszystkiego, co krzyczał Connor, Drizzt zrozumiał tylko słowo „drow”. Zachowania i zamiarów młodego mężczyzny nie można było jednak z niczym pomylić, ponieważ Connor kierował się dokładnie pomiędzy Drizzta i Eleni, mierząc czubkiem miecza w stronę drowa. Eleni zdołała wstać za swym bratem, lecz nie uciekała, jak jej polecił. Ona również słyszała o złych mrocznych elfach i nie miała zamiaru zostawić Connora sam na sam z jednym z nich.

- Odejdź, mroczny elfie - warknął Connor. - Jestem doświadczonym szermierzem, znacznie silniejszym od ciebie.

Drizzt rozłożył bezradnie ręce, nie rozumiejąc ani słowa.

- Odejdź! - wrzasnął Connor.

Kierując się impulsem, Drizzt próbował odpowiedzieć w języku migowym drowów, skomplikowanym systemie znaków dłoni i twarzy.

- On rzuca czar! - krzyknęła Eleni wskakując w jagody. Connor wrzasnął i zaatakował.

Zanim Connor dostrzegł kontratak, Drizzt chwycił go za przedramię, wykorzystał drugą dłoń, by wykręcić nadgarstek chłopca i wyrwać mu miecz, machnął toporną bronią trzykrotnie nad głową Connora, obrócił ją w swej szczupłej dłoni, po czym oddał mu ją, rękojeścią do przodu.

Drizzt rozłożył szeroko ramiona i uśmiechnął się. Według zwyczajów drowów taki pokaz wyższości bez zranienia przeciwnika nieodmiennie sygnalizował pragnienie przyjaźni. U najstarszego syna rolnika, Bartłomieja Thistledown, oślepiający spektakl drowa wzbudził jedynie wywołane zachwytem przerażenie.

Connor przez długą chwilę stał z otwartymi ustami. Miecz wypadł mu z ręki, lecz tego nie zauważył. Mokre spodnie kleiły mu się do ud, tego też nie zauważył.

Gdzieś z wnętrza Connora rozległ się wrzask. Chwycił Eleni, która przyłączyła się do krzyku, po czym uciekli w stronę zagajnika, by zabrać pozostałych. Biegli bez przerwy, dopóki nie przestąpili progu swojego domu.

Drizzt pozostał, jego uśmiech szybko znikał, a ręce wciąż miał rozłożone. Stał samotnie obok kępy jagód.


FORGOTTEN REALMS

R.A. Salvatore

NOWY DOM

Tłumaczenie:

Piotr Kucharski

Tytuł oryginału:

SOJOURN

Preludium

Mroczny elf usiadł na nagim zboczu góry, obserwując pojawiającą się nad wschodnim horyzontem czerwoną linię. To będzie chyba jego setny świt, na który patrzył, i wiedział doskonale, że palące światło przyniesie ból jego lawendowym oczom - oczom, które przez ponad cztery dziesięciolecia znały jedynie ciemność Podmroku.

Kiedy jednak górna krawędź płonącego słońca wyłoniła się ponad horyzontem, drow nie odwrócił się. Przyjął światło jako swoje oczyszczenie, ból konieczny do podążania wybraną ścieżką, do stania się istotą z powierzchni.

Przed ciemnoskórą twarzą drowa pojawiły się kłęby szarego dymu. Bez spoglądania wiedział, co to znaczy. Jego piwafwi, stworzony przy pomocy magii płaszcz drowów, który w Podmroku tak wiele razy osłaniał go przed niepożądanymi spojrzeniami, poddał się w końcu światłu dnia. Magia w płaszczu zaczęła słabnąć już przed tygodniami, a sam materiał po prostu się topił. W miejscach, gdzie tkanina się rozpadała, pojawiały się spore dziury i drow zacisnął kurczowo ramiona, by ocalić tak wiele, jak tylko się dało.

Wiedział, że nic to nie zmieni, ponieważ płaszcz był skazany na zagładę w świecie tak odmiennym od tego, w którym został stworzony. Drow uchwycił się z desperacją tej myśli, widząc w niej pewną analogię do swojego własnego losu.

Słońce wspięło się wyżej i z przymrużonych, lawendowych oczu drowa polały się łzy. Nie widział już dymu, nie widział już nic poza oślepiającym blaskiem tej strasznej kuli ognia. Mimo to, siedział i patrzył prosto na świt.

Aby przetrwać, musiał się zaadaptować.

Uderzył boleśnie stopą o krawędź kamienia i odwrócił swą uwagę od zawrotów głowy, które zaczęły go ogarniać. Rozmyślał o tym, czym stały się jego starannie uszyte buty. Wiedział, że one również wkrótce rozpadną się w nicość.

A później jego sejmitary? Czy ta wspaniała broń drowów, która umożliwiła mu przejście tak wielu niebezpieczeństw, również zniknie? Jaki los czekał Guenhwyvar, jego magiczną panterę? Nieświadomie drow wsunął dłoń do sakiewki, by dotknąć cudownej figurki tak doskonałej w każdym detalu, za pomocą której przywoływał kocicę. Jej nie naruszona forma wzmocniła go w tej chwili zwątpienia, lecz jeśli ona również została stworzona przez mroczne elfy, nasączona magią tak wyjątkową dla ich świata, czy Guenhwyvar również ulegnie wkrótce zagładzie?

- Jakże żałosnym stworzeniem się stałem - skarżył się drow w swym ojczystym języku. Zastanawiał się, nie po raz pierwszy i z pewnością nie ostatni, nad słusznością swej decyzji o opuszczeniu Podmroku, porzuceniu świata jego złego ludu.

Zaciążyła mu głowa, a na oczy polał się pot. Jego ból wzmógł się jeszcze bardziej. Słońce kontynuowało swą wędrówkę, a drow nie mógł już tego znieść. Wstał i odwrócił się w stronę małej jaskini, którą obrał sobie za dom, po czym znów położył nieświadomie dłoń na figurce pantery.

Piwafwi powiewał wokół niego w strzępach, nie był już najlepszą ochroną przed mroźnymi podmuchami górskiego wiatru. W Podmroku nie było wiatru, nie licząc lekkich podmuchów, unoszących się znad zbiorników magmy, oraz nie było mrozu, nie licząc lodowatego dotyku nieumarłych potworów. Świat powierzchni, który drow znał od kilku miesięcy, ukazał mu wiele różnic, wiele odmienności - zbyt wiele, jak często sądził.

Drizzt Do'Urden się nie podda. Podmrok był światem jego pobratymców, jego rodziny, a w tej ciemności nie odnajdzie spokoju. Postępując zgodnie ze swymi zasadami, sprzeciwił się Lloth, Pajęczej Królowej, złej bogini, którą jego lud wielbił ponad życie. Mroczne elfy, rodzina Drizzta, nie przebaczaniu tego bluźnierstwa, a w Podmroku nie było jam na tyle głębokich, by mógł uciec przed ich długimi rękoma.

Nawet jeśli Drizzt wierzył, że słońce go spali, jak spalało jego buty i drogocenny piwafwi, nawet jeśli stanie się jedynie niematerialnym, szarym dymem, niesionym mroźnym, górskim wiatrem, zachowa swoje zasady i godność, te elementy, które czyniły życie wartościowym.

Drizzt zerwał resztki swego płaszcza i cisnął je w głęboką przepaść. Mroźny wiatr musnął jego zlaną potem skroń, lecz drow szedł prostym i dumnym krokiem, trzymając swe lawendowe oczy szeroko otwarte.

Był to los, który wybrał.

* * *

Na zboczu innej góry, niedaleko, inne stworzenie obserwowało wschodzące słońce. Ulgulu również opuścił swą ojczyznę, brudne, dymiące rozpadliny przecinające plan Gehenny, lecz potwór nie odszedł stamtąd z własnej woli. Był to los Ulgulu, jego pokuta, by dorastać w tym świecie, dopóki nie zdobędzie wystarczającej potęgi, by wrócić do domu.

Zajęciem Ulgulu było zabijanie, karmienie się siłą życiową otaczających go śmiertelników. Był już blisko osiągnięcia dojrzałości, ogromny, silny i straszliwy.

Każde zabójstwo czyniło go silniejszym.


Część 1
Wschód słońca

Paliło moje oczy i wywoływało ból w każdej części mego ciała. Zniszczyło mipiwafwi i buty, skradło magię ze zbroi oraz osłabiło moje zaufane sejmitary. Mimo to, każdego dnia, bez wyjątku, siedziałem na swojej grani, mojej lawie oskarżonych, by oczekiwać nadejścia słońca.

Przychodziło do mnie każdego dnia w paradoksalny sposób. Nie mogłem nie czuć bólu, jednak nie mogłem również nie dostrzegać piękna tego widoku. Kolory, jakie powstawały tuż przed pojawieniem się słońca, chwytały mnie za duszę w sposób, do jakiego nie byłyby zdolne emanacje ciepła w Podmroku. Z początku sądziłem, że to zauroczenie powstaje w związku z niezwykłością całej sceny, jednak nawet teraz, wiele lat później, czuję poruszenie w sercu w chwili, gdy delikatny poblask obwieszcza świt.

Wiem teraz, że czas spędzany przeze mnie w słońcu - moje dzienne oczyszczenie - było czymś więcej niż tylko zwykłym pragnieniem dostosowania się do zwyczajów świata powierzchni. Słońce stało się symbolem różnicy pomiędzy Podmrokiem a moim nowym domem. Społeczeństwo od którego uciekłem, świat tajemnych konszachtów i podstępnych spisków nie mógłby istnieć na otwartej przestrzeni pod światłem dnia.

To słońce, z całym fizycznym bólem, jaki mi zadawało, odzwierciedlało dla mnie zaprzeczenie tego drugiego, mroczniejszego świata. Te promienie odsłaniającego świat blasku wzmacniały moje zasady z równą siłą, jak osłabiały stworzone przez drowy magiczne przedmioty.

W świetle słońca piwafwi, ochronny płaszcz, który osłaniał przed niepożądanymi spojrzeniami, ubiór złodziei i zabójców, stał się jedynie bezużyteczną szmatą.

- Drizzt Do'Urden

1
Surowe lekcje

Drizzt przedarł się przez osłonę krzaków, a później przemknął przez obszar płaskiej i nagiej skały, który prowadził do służącej mu teraz za dom jaskini. Wiedział, że coś przeszło tędy niedawno - bardzo niedawno. Nie było żadnych widocznych śladów, lecz pozostał silny zapach.

Guenhwyyar okrążała łukiem głazy powyżej położonej na zboczu jaskini. Widok pantery dał drowowi odrobinę spokoju. Drizzt ufał panterze bez żadnych zastrzeżeń i wiedział, że kocica wypłoszyłaby każdego wroga, który kryłby się w zasadzce. Drizzt zniknął w ciemnym otworze i uśmiechnął się słysząc, jak pantera schodzi za nim na dół, pilnując go.

Drizzt przystanął za głazem tuż przy wejściu, pozwalając swym oczom dostosować się do mroku. Słońce wciąż było jasne, choć szybko zdążało na zachodnie niebo, lecz grota była ciemniejsza - wystarczająco ciemna, by Drizzt mógł przestawić wzrok na spektrum podczerwieni. Kiedy tylko przemiana się zakończyła, Drizzt zlokalizował intruza. Wyraźne ciepło, oznaczające żyjące stworzenie, emanowało zza kolejnego głazu, leżącego głębiej w jedynym pomieszczeniu jaskini. Drizzt uspokoił się. Guenhwyyar była zaledwie kilka kroków z tyłu, a zważywszy na wielkość kamienia, intruz nie mógł być dużą istotą.

Jednak Drizzt wychował się w Podmroku, gdzie każde żyjące stworzenie, niezależnie od swych rozmiarów, było szanowane i uważane za niebezpieczne. Gestem wskazał Guenhwyvar, by pozostała w pobliżu wyjścia i skierował się w bok, by spojrzeć na intruza.

Drizzt nigdy wcześniej nie widział takiego zwierzęcia. Wyglądało niemal jak kot, lecz miało znacznie mniejszą i ostro zakończoną głowę. Nie mogło ważyć więcej niż dwa, trzy kilogramy. Fakt ten, oraz bujny ogon i gęsta sierść wskazywały, że stworzenie to było bardziej roślinożercą niż drapieżnikiem. Przetrząsało teraz zapasy żywności, najwyraźniej nieświadome obecności drowa.

- Uspokój się, Guenhwyvar - Drizzt zawołał cicho, chowając sejmitary do pochew. Podszedł o krok bliżej do intruza, aby lepiej mu się przyjrzeć, lecz wciąż utrzymywał bezpieczną odległość, żeby go nie spłoszyć, ponieważ uważał, że znalazł kolejnego towarzysza. Gdyby tylko udało mu się zdobyć zaufanie zwierzęcia...

Małe stworzenie odwróciło się gwałtownie na głos Drizzta i szybko oparło swe krótkie, przednie łapki o ścianę.

- Spokojnie - powiedział cicho Drizzt, tym razem do intruza. - Nie chcę cię skrzywdzić. - Drizzt zrobił następny krok, a stworzenie syknęło i postawiło przednie łapki na kamienną podłogę.

Drizzt niemal roześmiał się głośno, uważając, że stworzenie zamierza przedrzeć się przez tylną ścianę jaskini. Guenhwyvar wpadła pomiędzy nich, a niepokój pantery skradł radość z twarzy drowa.

Zwierzę podniosło wysoko w górę ogon, a Drizzt zauważył w nikłym świetle, że stworzenie ma na grzbiecie wyraźne pręgi. Guenhwyvar wzdrygnęła się i rzuciła do ucieczki, lecz było już za późno...

Niemal godzinę później Drizzt i Guenhwyvar szli wzdłuż dolnych szlaków, u podnóża góry, w poszukiwaniu nowego domu. Ocalili to, co mogli, lecz nie było tego wiele. Guenhwyvar zachowywała sporą odległość od Drizzta. Im bliżej, tym smród był gorszy.

Drizzt przeszedł nad tym do porządku, lecz odór jego własnego ciała uczynił lekcję surowszą, niż by mu to odpowiadało. Nie znał oczywiście nazwy małego zwierzątka, lecz dobrze zapamiętał jego wygląd. Będzie się miał na baczności, gdy następnym razem napotka skunksa.

- Co z moimi innymi towarzyszami w tym dziwnym świecie? - Drizzt wyszeptał do siebie. Nie był to pierwszy raz, gdy drow wygłaszał takie obawy. Wiedział bardzo mało o powierzchni, a jeszcze mniej o żyjących tu stworzeniach. Ostatnie miesiące spędził wewnątrz i w pobliżu jaskini, tylko czasami zapuszczał się w niższe, bardziej zamieszkane tereny. Podczas tych wypraw widział parę zwierząt, zazwyczaj z oddali, a także zaobserwował kilku ludzi. Nie znalazł jednak jeszcze odwagi, by wyjść z ukrycia, ponieważ obawiał się ewentualnego odrzucenia i wiedział, że nie ma dokąd uciec.

Odgłos płynącej wody doprowadził cuchnącego drowa oraz panterę do wartkiego potoku. Drizzt natychmiast znalazł ukryte, ocienione miejsce i zaczął zdzierać z siebie zbroję oraz ubranie, zaś Guenhwyyar ruszyła w dół strumienia, by spróbować złowić rybę. Odgłosy wydawane przez baraszkującą w wodzie panterę wywołały uśmiech na poważnych rysach drowa. Będą dobrze jeść tego wieczora.

Drizzt delikatnie odpiął klamrę paska i ułożył swą doskonałą broń obok plecionej kolczugi. Czuł się niezwykle odsłonięty bez pancerza i broni - w Podmroku nigdy nie odłożyłby ich tak daleko od siebie - lecz minęło wiele miesięcy, odkąd Drizzt ich potrzebował. Spojrzał na swe sejmitary i zalały go jednocześnie miłe i gorzkie wspomnienia ostatnich chwil, kiedy musiał ich użyć.

Walczył wtedy z Zaknafeinem, swym ojcem, mentorem i najdroższym przyjacielem. Tylko Drizzt przetrwał to spotkanie. Legendarny fechmistrz odszedł, lecz zwycięstwo w tej walce należało w równym stopniu do Żaka, jak i do Drizzta, ponieważ tak naprawdę to nie Zaknafein dopadł Drizzta na pomoście w wypełnionej kwasem jaskini. Było to widmo Zaknafeina, kontrolowane przez złą matkę Drizzta, Opiekunkę Malice. Pragnęła zemsty na Drizzcie za porzucenie przez niego Lloth oraz całego chaotycznego społeczeństwa drowów. Drizzt spędził ponad trzydzieści lat w Menzoberranzan, lecz nigdy nie zaakceptował podstępnych i okrutnych zwyczajów, które w mieście drowów były normą. Pomimo swoich ogromnych umiejętności w walce przynosił nieustanny wstyd Domowi Do 'Urden. Kiedy uciekł z miasta, by wieść życie wygnańca w dziczy Podmroku, pozbawił swoją matkę, wysoką kapłankę, łaski Lloth.

Tak więc Opiekunka Malice Do'Urden przywołała ducha Zaknafeina, fechmistrza, którego złożyła w ofierze Lloth, i wysłała nieumarłą istotę za swym synem. Malice źle oceniła jednak sytuację, ponieważ w ciele Żaka pozostało wystarczająco wiele duszy, by powstrzymać atak na Drizzta. W chwili gdy Żak zdołał wydrzeć Malice kontrolę, zakrzyknął zwycięsko i wskoczył do jeziora kwasu.

- Mój ojcze - wyszeptał Drizzt, czerpiąc siłę z tych prostych słów. Zwyciężył tam, gdzie Zaknafeinowi się nie powiodło. Porzucił złe zwyczaje drowów, w których Żak był więziony przez stulecia, służąc jako marionetka w walkach Opiekunki Malice o władzę. W porażce Zaknafeina i przekazanych mu przez niego cechach Drizzt odnalazł siłę. W zwycięstwie Żaka w kwasowej jaskini odnalazł determinację. Drizzt zignorował pajęczynę kłamstw, którą próbowali go owinąć dawni nauczyciele z Akademii w Menzoberranzan, i wyszedł na powierzchnię, by rozpocząć nowe życie.

Drizzt wzdrygnął się, wchodząc do lodowatego strumienia. W Podmroku znał względnie stałą temperaturę i niezmienną ciemność. Tutaj jednak świat zaskakiwał go w każdej chwili. Zauważył już, że okresy światła i ciemności nie są stałe; słońce każdego dnia zachodziło wcześniej, a temperatura - jak się wydawało, zmieniająca się z godziny na godzinę - miarowo opadała w ciągu ostatnich kilku tygodni. Nawet w ramach tych okresów światła i mroku można było zauważyć niestałości. Niektóre noce były nawiedzane przez błyszczącą srebrem kulę, zaś niektóre dni nakryte były szarym oparem, a nie kopułą błyszczącego błękitu.

Niezależnie od tego wszystkiego Drizzt zazwyczaj pochwalał swoją decyzję przyjścia do tego nieznanego świata. Spoglądając teraz na swoją broń i zbroję, leżące w cieniu cztery metry od niego, Drizzt musiał przyznać, że pomimo swojej dziwaczności powierzchnia oferowała więcej spokoju niż jakiekolwiek miejsce w Podmroku.

Pomimo swego spokoju Drizzt był teraz w dziczy. Spędził cztery miesiące na powierzchni i wciąż był sam, nie licząc chwil, kiedy mógł przyzywać swą magiczną kocią towarzyszkę. Teraz, kiedy poza obszarpanymi spodniami był nagi, a oczy piekły go od wydzieliny skunksa, jego zmysł węchu zagubił się w ostrym zapachu, zaś czuły zmysł słuchu został przytłumiony przez szmer płynącej wody, czuł się naprawdę odsłonięty.

- Jakże nieporządnie muszę wyglądać - mruknął Drizzt, przejeżdżając palcami po gąszczu swych gęstych, białych włosów. Kiedy jednak znów zerknął na swój ekwipunek, myśl ta szybko wyparowała z jego umysłu. Pięć zwalistych sylwetek przetrząsało jego własność i najwyraźniej niewiele dbało o obszarpany wygląd mrocznego elfa.

Drizzt zastanowił się nad szarawą skórą i ciemnymi pyskami mierzących ponad dwa metry humanoidów o psich twarzach, jednak większą uwagę zwrócił na włócznie i miecze, które teraz pochylili w jego stronę. Znał ten rodzaj potworów, ponieważ widywał podobne stworzenia służące w Menzoberranzan za niewolników. W tej jednak sytuacji gnolle wyglądały inaczej, bardziej złowieszczo.

Przez krótką chwilę myślał o przedarciu się do swych sejmitarów, odrzucił jednak ten pomysł, wiedział bowiem, że zanim zdoła się zbliżyć, zostanie przebity włócznią. Największy z bandy gnolli, prawie dwuipółmetrowy olbrzym z uderzająco czerwonymi włosami, spoglądał przez dłuższą chwilę na Drizzta, później na ekwipunek drowa, a następnie znów na niego.

- Co ty sobie myślisz? - Drizzt mruknął pod nosem. Wiedział bardzo niewiele o gnollach. W Akademii Menzoberranzan został nauczony, że gnolle pochodziły z rasy goblinoidów, były nieprzewidywalne i dość niebezpieczne. Mówiono mu jednak również o elfach z powierzchni i ludziach - i, jak zdał sobie teraz sprawę, o każdej rasie, która nie była drowami. Pomimo swego nieprzyjemnego położenia Drizzt niemal się roześmiał. Ironią było, że rasą, która najbardziej zasługiwała na miano złej i nieprzewidywalnej, były same drowy!

Gnolle nie ruszały się i nic nie mówiły. Drizzt rozumiał ich wahanie na widok mrocznego elfa i wiedział, że jeśli ma mieć w ogóle jakąś szansę, musi wykorzystać ten naturalny strach. Przyzywając należne mu z racji magicznego dziedzictwa wrodzone zdolności, Drizzt machnął swą ciemną dłonią i otoczył pięć gnolli nieszkodliwymi, purpurowymi płomieniami.

Jedna z bestii padła natychmiast na ziemię, jak Drizzt oczekiwał, lecz pozostałe zatrzymały się na sygnał dany przez wyciągniętą dłoń ich bardziej doświadczonego przywódcy. Rozglądali się dookoła nerwowo, najwyraźniej zastanawiając się nad sensem przeciągania tego spotkani a. Wódz gnolli widział już jednak wcześniej nieszkodliwy ogień faerie, w walce z pozbawionym szczęścia - a teraz już martwym - tropicielem, i wiedział, czym on był.

Drizzt napiął mięśnie w oczekiwaniu i starał się określić swój następny ruch.

Wódz gnolli zerknął na swych towarzyszy, jakby badając stopień, w jaki byli otoczeni tańczącymi płomieniami. Sądząc po dokładności zaklęcia, w strumieniu nie stał zwyczajny drow wieśniak - a przynajmniej Drizzt miał nadzieję, że wódz tak myśli.

Drizzt rozluźnił się trochę, gdy przywódca opuścił włócznię i gestem nakazał pozostałym, by zrobili podobnie. Następnie gnoll wyszczekał szereg słów, które dla drowa brzmiały jak bełkot.

Widząc wyraźne zdziwienie Drizzta, gnoll zawołał coś w gardłowym języku goblinów.

Drizzt rozumiał mowę goblinów, lecz dialekt gnolla był tak dziwny, że zdołał odszyfrować zaledwie kilka słów, między innymi „przyjaciel” i „przywódca”.

Drizzt ostrożnie wykonał krok w stronę brzegu. Gnolle rozstąpiły się, dając mu drogę do jego ekwipunku. Drizzt znów postąpił niepewnie do przodu, po czym uspokoił się jeszcze bardziej, gdy zauważył kawałek dalej przy czaj ona w krzakach czarną, kocią sylwetkę. Na jego rozkaz Guenhwyvar, jednym potężnym skokiem, wpadłaby na bandę gnolli.

- Wy i ja iść razem? - Drizzt spytał przywódcę gnolli, korzystając z języka goblinów i starając się naśladować dialekt stwora.

Gnoll odpowiedział szybkim krzykiem i jedyną rzeczą, jaką Drizzt zdołał zrozumieć, było ostatnie słowo pytania - ... sprzymierzeniec?

Drizzt przytaknął powoli w nadziei, że zrozumiał, o co chodzi stworowi.

- Sprzymierzeniec! - zakrakał gnoll, a wszyscy jego towarzysze uśmiechnęli się z ulgą, po czym zaczęli klepać się po plecach. Drizzt sięgnął wtedy po swój ekwipunek i natychmiast przypiął sejmitary. Widząc, że uwaga gnolli jest rozproszona, drow zerknął na Guenhwyvar i głową wskazał gęsty zagajnik, leżący dalej przy szlaku. Szybko i bezszelestnie Guenhwyvar zajęła nową pozycję. Drizzt uznał, że nie ma potrzeby zdradzać wszystkich swoich sekretów, nie, dopóki nie zrozumie w pełni zamiarów swych nowych towarzyszy.

Drizzt zszedł wraz z gnollami na niższe, kręte szlaki. Gnolle trzymały się daleko po bokach drowa, choć Drizzt nie wiedział, czy robią tak z szacunku dla niego i reputacji jego rasy, czy też z innego powodu. Najprawdopodobniej, jak Drizzt podejrzewał, utrzymywały dystans po prostu z powodu jego odoru, którego kąpiel nie zdołała zbytnio stłumić.

Przywódca gnolli często zwracał się do Drizzta, akcentując swe podekscytowane słowa przebiegłym mrugnięciem lub nagłym potarciem wielkich, skórzastych dłoni. Drizzt nie miał pojęcia, o czym mówi gnoll, jednak widząc, że stwór ochoczo oblizuje wargi, uznał, że prowadzi go na jakaś ucztę.

Drizzt wkrótce odgadł cel, do którego zdążała banda, ponieważ z poszarpanych szczytów w wysokich górach obserwował często małą rolniczą osadę w dolinie. Drizzt mógł jedynie podejrzewać związek pomiędzy gnollami a ludzkimi rolnikami, wyczuwał jednak, że nie jest przyjazna. Kiedy zbliżyli się do wioski, gnolle przeszły do pozycji obronnej, przemykały się wzdłuż krzaków i trzymały się cieni, gdy tylko było to możliwe. Gdy grupa otaczała wioskę, by dostać się do oddzielonego gospodarstwa od strony zachodniej, zaczął szybko zapadać zmierzch.

Wódz gnolli wyszeptał do Drizzta, powoli wymawiając każde słowo, by drow mógł zrozumieć - Jedna rodzina - zakrakał. - Trzy mężczyzny, dwie kobiety...

- Jedna młoda kobieta - dodał ochoczo inny. Przywódca gnolli warknął. - I trzy młode mężczyzny - zakończył.

Drizzt uznał, że zna już cel wyprawy, a jego zdumiona i pytająca mina popchnęła gnolla do usuwającego wszelkie wątpliwości potwierdzenia.

- Wrogowie - oznajmił przywódca.

Nie wiedząc nic o obydwu rasach, Drizzt znalazł się w dylemacie. Gnolle były łupieżcami - to było jasne - i zamierzały napaść na gospodarstwo, gdy tylko znikną ostatnie promienie słońca. Drizzt nie miał zamiaru przyłączać się do ich walki, dopóki nie zdobędzie więcej informacji dotyczących natury ich konfliktu.

- Wrogowie? - spytał.

Przywódca gnolli zmarszczył brew w widocznej konsternacji. Wyrzucił z siebie bełkotliwą wypowiedź, w której Drizztowi wydawało się, że usłyszał; „człowiek... słabeusz... niewolnik”.

Wszystkie gnolle wyczuły nagłą niepewność drowa, zaczęły macać swą broń i spoglądać na siebie nerwowo.

- Trzej mężczyźni - powiedział Drizzt.

Gnoll dźgnął włócznią energicznie ziemię. - Zabić najstarszy! Złapać dwa!

- Kobiety?

Złowieszczy uśmiech, który rozkwitł na twarzy gnolla, odpowiedział na pytanie, nie pozostawiając cienia wątpliwości i Drizzt zaczął rozumieć, gdzie znajduje się jego miejsce w tym konflikcie.

- Co z dziećmi? - patrzył prosto na przywódcę gnolli i wymawiał wyraźnie każde słowo. Nie mogło być nieporozumień. Ostatnie pytanie potwierdzało wszystko, ponieważ choć Drizzt mógł zaakceptować typową dzikość, jeśli chodziło o ludzkich przeciwników, nie mógł zapomnieć jedynego razu, kiedy brał udział w takiej wyprawie. Ocalił tamtego dnia elfie dziecko, ukrył dziewczynkę pod ciałem jej matki, by uchronić ją przed szałem jego towarzyszy drowów. Ze wszystkich niezliczonych niegodziwości, których Drizzt był świadkiem, mordowanie dzieci było najgorsze.

Gnoll uderzył włócznią w ziemię, a jego psia twarz wykrzywiła się w paskudnym uśmiechu.

- Nie sądzę - powiedział krótko Drizzt, a w jego lawendowych oczach rozgorzał ogień. W jakiś sposób, jak zauważyły gnolle, w jego dłoni ach pojawiły się sejmitary.

Pysk gnolla znów się skrzywił, tym razem ze zdziwienia. Próbował podnieść włócznię, nie wiedząc co ten dziwny drow zamierza teraz zrobić, jednak było na to za późno.

Drizzt był zbyt szybki. Zanim czubek włóczni gnolla w ogóle się poruszył, drow rzucił się w jego stronę, trzymając przed sobą sejmitary. Pozostałe cztery gnolle patrzyły z podziwem, jak ostrza Drizzta uderzają dwukrotnie, rozdzierając gardło ich potężnego przywódcy. Gnom padł w milczeniu na grzbiet, chwytając się bezskutecznie za szyję.

Gnoll z boku zareagował jako pierwszy, opuszczając włócznię i szarżując na Drizzta. Zwinny drow z łatwością uchylił się przed prostym atakiem, lecz celowo nie spowolnił pędu gnolla. Kiedy wielki stwór przemykał obok, Drizzt przetoczył się wokół niego i kopnął go w kostki. Pozbawiony równowagi gnoll zachwiał się, wbijając swą włócznię głęboko w pierś zaskoczonego towarzysza.

Gnoll szarpnął broń, lecz zakleszczyła się mocno, zadziory na ostrzu owinęły się wokół kręgosłupa drugiego stwora. Gnoll nie przejmował się umierającym towarzyszem, wszystkim czego chciał, była broń. Ciągnął, kręcił, klął i pluł w wykrzywioną bólem twarz kompana, dopóki w jego czaszkę nie wbił się sejmitar.

Kolejny gnoll, widząc że drow ma rozproszoną uwagę i uważając, że rozsądniej jest atakować z dystansu, uniósł włócznię do rzutu. Podniósł wysoko rękę, lecz zanim broń ruszyła naprzód, wpadła na niego Guenhwyvar i gnoll wraz z panterą odtoczyli się na bok. Gnoll wymierzał silne ciosy w umięśniony bok pantery, lecz rozdzierające pazury Guenhwyvar były jak na razie skuteczniejsze. W ułamku sekundy, jaki zajęło Drizztowi odwrócenie się od trzech leżących u jego stóp martwych gnolli, czwarty członek bandy zginął pod wielką panterą. Piąty rzucił się do ucieczki.

Guenhwyvar wyrwała się z upartego uchwytu martwego gnolla. Mięśnie kocicy zafalowały niespokojnie, gdy czekała na spodziewaną komendę. Drizzt spojrzał na pobojowisko przed sobą, krew na swych sejmitarach oraz przerażające grymasy zastygłe na twarzach trupów. Chciał to zakończyć, ponieważ zdawał sobie sprawę, że zabrnął w sytuację przekraczającą jego doświadczenie, przeciął drogę dwóch ras, o których wiedział bardzo mało. Jednakże po chwili zastanowienia jedyną myślą, jaka pozostała w umyśle drowa, była radosna obietnica przywódcy gnolli, obiecująca śmierć ludzkim dzieciom. Zbyt wiele wisiało na włosku.

Drizzt odwrócił się do Guenhwyvar, a w jego głosie zabrzmiało więcej determinacji niż zrezygnowania. - Bierz go!

* * *

Gnoll przedzierał się szlakiem, a jego oczy szamotały się w tył i przód, jakby wyobrażał sobie za każdym drzewem czy kamieniem ciemne sylwetki.

- Drow! - chrypiał raz za razem, używając tego słowa jako zachęty do ucieczki. - Drow! Drow!

Sapiąc i dysząc Gnoll dotarł do kępy drzew rozciągających się pomiędzy dwoma stromymi skalnymi ścianami. Potknął się o leżącą kłodę, przewrócił i przejechał żebrami po nachylonej krawędzi porośniętego mchem głazu. Drobny ból nie mógł jednak spowolnić przerażonego stwora, nawet w najmniejszym stopniu. Gnoll wiedział, że jest ścigany, na skraju swego pola widzenia dostrzegał sylwetkę wychylającą się i znikającą w cieniach.

Gdy zbliżył się do końca zagajnika, a wieczorny mrok zgęstniał jeszcze bardziej, gnoll zauważył spoglądającą na niego parę błyszczących żółto oczu. Gnoll widział, jak jego towarzysz został pokonany przez panterę i był w stanie odgadnąć, co blokowało mu teraz drogę.

Gnolle były tchórzliwymi potworami, jednak gdy były zapędzone w kozi róg, mogły walczyć ze zdumiewającą wytrwałością. Tak było teraz. Zdając sobie sprawę, że nie ma wyjścia - z pewnością nie mógł wrócić w stronę mrocznego elfa - gn...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin