Brandsteatter Roman - Jezus z Nazaretu_cz3.doc

(1218 KB) Pobierz
Część III

 

 

 

Część III

 

Czas chleba i światła

 

 

 

 

 

 

 

Pogrzeb Johanana ben Zecharia

 

 

 

 

 

Kto są ci ludzie, którzy o tak wczesnej porze - właśnie słońce wyjrzało spoza Moabu - wchodzą nieśmiało w bramy Macherontu? To są uczniowie Johanana ben Zecharia: uczeń o okrągłych oczach owcy i jego trzej towarzysze. Kto wezwał uczniów Pustynnego MęŻa do królewskiego pałacu? Wezwał ich dowódca straży. A po co ich wezwał?

Podejrzliwie rozglądali się dokoła. Na dziedzińcach panowała cisza. Poza strażami stojącymi na murach i żołnierzem, za którym posłusznie szli, nigdzie nie dostrzegli żywej duszy. Ciężko dudniły kroki żołnierza po bruku - wiadomo, był u siebie w domu - ale oni stąpali na palcach, gdyż uważali, że nie wolno płoszyć królewskiej ciszy prostackim kłapaniem sandałów. Pałac wydawał sią wymarły, co ich zresztą nie dziwiło, bo domyślili się, że dostojni domownicy i goście zażywają teraz zasłużonego spoczynku po nocnej uczcie urodzinowej. Czekając pod Macherontem - łudzili się, że w tę uroczystą noc będą dopuszczeni do swojego rabbiego - widzieli światła w królewskich komnatach i słyszeli stłumione dźwięki muzyki. Idąc dziedzińcami i schodami, obok sadzawek i cienistych pergoli, uzmysłowili sobie, że po raz pierwszy widzą od wewnątrz Macheront w pełnym świetle dnia. Gdy w ciemnościach nocnych cichaczem skradali się pod opieką strażnika do więziennego lochu, niewiele widzieli z owego przepychu, o którym słyszeli wdzięczne opowieści od dostawców owoców, jarzyn i mięsa i od ogrodników pracujących w ogrodach tetrarchy. Podziwiali więc teraz piękno i potęgę architektury, a ich spojrzenia wciąż były nieufne, nawet bardzo nieufne, gdyż odczuwali niepokój i zamęt w sercach z powodu swej jawnej obecności w pałacu. Uroiło im się, że byli bardziej bezpieczni w nieprzeniknionych ciemnościach nocy, gdy pod jej osłoną zmierzali jak bezszelestne cienie do więziennej piwnicy. Ta ich dzienna jawność, w przeciwieństwie do nocnego utajenia, wydawała im się bardzo niebezpieczna. Czego od nich chcą w świetle dnia, na dziedzińcu oświetlonym oślepiającym światłem słonecznym, skoro są przecież ludźmi nocnego skradania się, synami szeptu i ciemnej piwnicy i uczniami męża przebywającego w mroku? Mimo to ich samopoczucie nie uległo poprawie, gdy zszedłszy w dół, po kilkunastu schodach, stanęli w ciemnym lochu przed dowódcą straży pałacowej. Owiał ich piwniczny chłód. Ich oczy jeszcze oślepione słońcem nie mogły dojrzeć zarysów męża, więc tylko po dźwięku słów domyślili się jego potężnej obecności, ogromem swoim wypełniającej szczelnie mroki piwnicy. Przemówił do nich głosem podziemnej krainy, spokojnym i obojętnym, i właśnie wskutek owej obojętności przerażającym. Głos piwniczny zawiadomił ich o wykonanym z polecenia Heroda Antypasa wyroku śmierci na Johananie ben Zecharia i, nie czekając na wrażenie, jakie ta żałobna wiadomość wywołała w sercach uczniów, przeszedł natychmiast do omówienia szczegółów pogrzebu Pustynnego Męża: Otrzymają ciało nieboszczyka, złożone na marach, prześcieradło, lniane opaski i wonności dla namaszczenia zwłok. Wprawdzie - ciągnął dalej dowódca straży - przeniesienie ciała do grobu przysporzy uczniom na pewno wiele kłopotu, gdyż jest ono podzielone na nierówne części o nierównej wadze, mianowicie na nader ciężką głowę, pokrytą gąszczem włosów, i na nader lekki tułów, ale ponieważ są ludźmi przemyślnymi, poradzą sobie z wszystkimi trudnościami i szczęśliwie pochowają rabbiego w świętej ziemi jego praojców, co jest gorącym życzeniem tetrarchy, który pragnie, aby pogrzeb mędrca, wprawdzie zbyt gadatliwego, ale jednak mędrca, odbył się ściśle według uświęconego przez Pana rytuału i w zgodzie z wierzeniami Izraela. Król życzy sobie - wciąż wywodził dowódca głosem podziemnym - aby Johanan ben Zecharia był pochowany w słusznej odległości od Macherontu, w odległości możliwie jak najdalszej, mimo to nie przekraczającej jednego dnia drogi, gdyż prawo praojców nakazuje chowanie nieboszczyka w dniu jego śmierci, a przekroczenie granicy tego rozkazu może stać się przyczyną niepokoju Pustynnego Męża, którego ciała dostojny pan i władca nie ma zamiaru bezcześcić, a duszy jego drażnić.

 

To powiedziawszy, dowódca straży zamkowej umilkł, a uczniowie, których oczy oswoiły się z piwnicznymi ciemnościami, ujrzeli na ziemi, pod ścianą, leżące na marach, przykryte śmiertelnym płótnem zwłoki Johanana ben Zecharia. Stłumili w sobie głośne i bolesne wzruszenie, gdyż przypomnieli sobie, że dusza człowieka powoli i z niemałym trudem odrywa się od ciała, aż wreszcie, odłączywszy się, wciąż jeszcze nie może zerwać więzów łączących ją z prochem, więc przez trzy dni nieustępliwie nad nim krąży, a płacz i jęki ludzkie utrudniają jej wyzwolenie się od ciężaru ziemskiej powłoki. Nie chcąc stawiać przeszkód biednej duszy, wciąż jeszcze borykającej się ze swoją zachłanną tęsknotą za ciałem, nakazali milczenie wargom i postanowili dopiero po pogrzebie, z dala od grobu, dać upust gorącym łzom i żalom. Strażnik wręczył uczniom słoik z wonnościami i lniane opaski. Schowali je do sakwy, podnieśli  mary i ruszyli ku wyjściu. Szli powoli, ostrożnie, mozoląc się z martwym oporem zwłok, obsuwających się na pochyłości stromych schodów. Gdy stanęli na dziedzińcu, z przerażeniem ujrzeli wymykające się spod okrwawionego prześcieradła skołtunione, lepką posoką zlepione kosmyki włosów, splugawione gniazdo bogobojności, zbezczeszczoną koronę Jahwe. Wzięli mary na barki i ruszyli ku zamkowej bramie. Żołnierze stojący na murach, dostawcy owoców, mięsa i przekupnie, którzy o porannej porze przybyli z towarami do zamku, przyglądali się z zabobonnym lękiem smutnemu orszakowi. Gdy u bramy powstało zamieszanie z powodu mijających się dwóch karawan, obładowanych kobiercami i workami korzeni, uczniowie posuwali się naprzód żółwim krokiem, albowiem każdy nieostrożny ruch ramion i nóg mógł w rosnącym ścisku spowodować upadek na ziemię kolebiącej się głowy, której bolesne kołysanie się pod płótnem wyraźnie czuli na barkach. Idąc powoli, z baczną czujnością, żałosnym wołaniem torowali sobie drogę w kotłującym się wirze ludzi, zwierząt i w tumanach gęstego, mlecznego kurzu, który dla ich gardeł i oczu był równie dokuczliwy, jak dla ich uszu wrzaskliwe przekleństwa poganiaczy wielbłądów i ryk spłoszonego osła, opędzającego się od spadających nań razów wyrzucanymi rozpaczliwie ku tyłowi kopytami. Wreszcie wydostali się poza mury Macherontu. Posuwali się w dół z umiarkowaną szybkością, łagodnymi serpentynami. Przystanęli w połowie wzgórza. Przed ich zmrużonymi oczami ścieliła się pofalowana płowymi pagórkami pustynia, żółta próżnia, niema, beznadziejna, jałowa, wypełniająca bezkształtnym cielskiem cały widnokrąg; nad nimi trwało niebo, rozpalone do błękitnej białości, jarzące się jak pustynne piaski i równie jak one martwe, bezptaszęce i bezszelestne, zdawałoby się - wytrzebione z wszelkiego życia, wypalone do samego dna; a na wschodzie, tuż u swoich stóp, ujrzeli martwe Morze Soli, gęstą wodną zawiesinę, pozbawioną oddechu i ryb, będącą o tej porze dnia - o, bolesne, nieoczekiwane i nieprawdopodobne szyderstwo! - jedynym żywym żywiołem w tej nieruchomej pustce, jedyną falującą płaszczyzną w bezwładnym krajobrazie, migotliwą, drżącą i chwiejną, roziskrzoną wybuchami zmieniających się barw, od szaroniebieskiej po krzyczącą, krwistą czerwień i głęboki, dostojny fiolet. Stali w środku dzikiego krajobrazu, w wietrze niosącym od Morza Soli przypomnienie przekornej żony Lota, pod pustynnym niebem i na pustynnej ziemi, i - jakby dopiero teraz zrozumieli tragiczną wymowę Johananowej śmierci - poczuli się bardzo samotni i świadomi straty, którą ponieśli. Ogarnęła ich rozpacz. Błogosławiony mąż nie żyje. To, co dźwigają na marach skleconych z mocnych żerdzi, jest martwym ogniem nazira. Żywy ogień wstąpił do szeolu. Już więcej wśród nich nie podniesie głosu. Już więcej nie będzie krzyczał. Już więcej nie będzie milczał. Zatęsknili za jego głosem i milczeniem, bo martwota zwłok nie była milczeniem, podobnie jak nie było głosem kolebanie się jego martwej głowy. To była śmierć, okrutna śmierć, zaprzeczenie ziemskiego głosu i ziemskiego milczenia, zejście do podziemia, przejście z głosu niższego w głos wyższy, z milczenia płytkiego w milczenie głębokie, z rozpadu w złożenie, z rozdzielenia w zespolenie, z podziału w całość, z wycinka w zupełność. Bolejąc nad tym przejściem, spiesznie ruszyli przed siebie, bo chcieli jak najszybciej znaleźć się daleko od przeklętego Macherontu.

 

Zeszli z góry i skierowali się na północ.

 

Po krótkim, uciążliwym i ostrożnym marszu - ach, ta głowa kolebiąca się na marach! - pozostawili za sobą gniazdo nieprawości i śmierci. Wprawdzie widzieli je jeszcze na horyzoncie, ale było ono już małe i znikome, po prostu tak dalekie, że śmiało i bezpiecznie mogli teraz wyrazić żywiołową nienawiść do tetrarchy, której nie śmieli głośno wykrzyczeć w Macheroncie i w jego groźnej bliskości. Postawili mary w cieniu pod skalnym występem. Zmówili modlitwę poranną, potem za umarłych i wreszcie dali upust długo dławionym, niepokornym uczuciom: wznieśli pięści i gwałtownie odgrażali się Macherontowi - może tymi ruchami bezwiednie naśladowali ruchy rąk Niestrzyżonego, gdy w żarliwym uniesieniu i w świętym zapamiętaniu gromił Heroda Antypasa - a młodzieniec o okrągłych oczach owcy krzykiem wyrzucał z głębi serca płynące przekleństwa na głowę tetrarchy, podczas gdy trzej jego towarzysze pieczętowali je chóralnym: "amen", nadając im tym sposobem moc natychmiastowej ważności i wykonalności. Młodzieniec krzyczał:

 

- Bądź przeklęty w przeszłych i przyszłych pokoleniach! Niechaj przeklęte będzie twoje nasienie i przeklęte będą żniwa twoich lędźwi! Niechaj niebiosa, które masz nad głową, będą spiżowe, a ziemia pod twoimi nogami będzie żelazem! Niechaj Adonaj uczyni, abyś jedną drogą ciągnął przeciw twoim wrogom, a  siedmioma drogami uciekał! Oby twój trup był strawą wszystkich ptaków niebieskich i cuchnących szakali! Oby wino, które będziesz pił, zamieniło się w krew! Oby krew w twoich żyłach zamieniła się w wodę! Oby woda, w której się zanurzysz, zamieniła się w ogień! Oby ogień, nad którym będziesz ogrzewał twoje dłonie, zamienił się w lód! Bądź przeklęty za dnia i w nocy, w łożu, przy stole i na drodze! Niechaj będą przeklęte wszystkie członki twojego ciała i niechaj będzie przeklęte powietrze, którym oddychasz, i wszelkie pożywienie, które bierzesz do ust! Bądź przeklęty! Przeklęty! Przeklęty!

 

- Amen! Amen! Amen! - krzyczeli, a ich płacz i jęki roznosiły się po pustyni. Biadali i złorzeczyli coraz głośniej, już nie bacząc na spoczywające pod prześcieradłem zwłoki Niestrzyżonego ani na jego duszę, która na pewno wciąż jeszcze trzepotała nad ciałem, z trudem odrywając się od ziemi gorzkiej, zadającej cierpienie i mimo to pociągającej mrokiem trudnych zmagań i powabem przemijania. Klątwy, jęki i płacz przyniosły im ulgę. Dali upust boleści i potrzebie złorzeczenia. Uspokojeni, usiedli pod skałą, a młodzieniec spytał:

 

- Gdzie go pochowamy?

Odpowiedzieli mu bezradnym wzruszeniem ramion.

 

- Nie wiem - odparł jeden z nich. - Wiem tylko, że musimy go pochować w dniu dzisiejszym, aby stało się zadość ze wszech miar godziwym i mądrym zwyczajom praojców.

 

- A ja wiem jeszcze to, co słyszały nasze uszy - dodał trzeci - że musimy go pochować według woli tetrarchy w słusznej odległości od Macherontu.

 

- Nie możemy pochować zwłok w bliskiej odległości - młodzieniec o owczych oczach głośno roztrząsał swoją kłopotliwą niepewność - bo narazimy się na gniew tetrarchy, i nie możemy ich również pochować w odległości zbyt dalekiej, bo nie spełnimy świętego nakazu praojców. Ponieważ naszym obowiązkiem jest pochować Niestrzyżonego według przysługującej mu godności, musimy na miejsce jego spoczynku wybrać takie, które łączy godność z odległością, a odległość z godnością. Kim był Niestrzyżony? Według słów, które wypowiedział własnymi ustami, nie był prorokiem, natomiast według zapewnień Rabbiego Jeszuy ben Josef był prorokiem, i to nie byle jakim, bo prorokiem Elijahu. Zważywszy, że człowiek niekiedy sam nie wie, kim jest, a Johanan ben Zecharia często swoje posłannictwo potwierdzał za pomocą uniżonych sprzeciwów, śmiało możemy przytaknąć twierdzeniom Rabbiego z Nazarethu i upatrywać w Niestrzyżonym jeżeli nie samego Elijahu, to przynajmniej niejakie z nim podobieństwo, które jak każde podobieństwo wspiera się na trzech potężnych węgłach: na powtórzeniu, współbrzmieniu i podobieństwie. Należy zatem uczcić Johanana ben Zecharia według przysługującej mu chwały proroczej i pochować go w krainie uświęconej ostatnią obecnością Elijahu na ziemi, w miejscu, z którego został on wzięty do nieba w sposób zdumiewający, okazały, bezbolesny i zaiste godny ludzkiej zazdrości.

 

To powiedziawszy, młodzieniec, kręcąc kędzior u prawej skroni dokoła wskazującego palca, tak mówił dalej śpiewnym głosem:

 

- Gdzie jest opisane odejście proroka Elijahu? Odejście proroka Elijahu opisane jest w świętych Zwojach Melachim, a jest w nich powiedziane, że Elijahu i Elisza szli razem z Gilgal do Bethel, a z Bethel do Jerycha nad brzeg Jordanu, i tutaj wielki prorok Elijahu zdjął swój płaszcz, zwinął go i uderzył nim wody, a wody pod uderzeniem płaszcza rozdzieliły się w obydwie strony, a oni we dwóch przeszli po suchym łożysku na wschodni brzeg rzeki. Szli i spokojnie rozmawiali, a wtedy zjawił się wóz z ognistymi rumakami i rozdzielił obydwóch, a wtedy Elijahu wsiadł do wozu i wśród wichru wstąpił do niebios, a płaszcz jego spadł na ziemię. To było wniebowzięcie zdumiewające, okazałe, bezbolesne i zaiste godne ludzkiej zazdrości, a dokonało się ono w Bethanii, w miejscu zanurzeń Johanana hen Zecharia, i dlatego, moim zdaniem, w tym miejscu powinniśmy pochować martwe ciało Niestrzyżonepo, aby  spoczął w krainie płaszcza i odejścia proroka Elijahu, którego był powtórzeniem, podobieństwem i współbrzmieniem. Co sądzą o tym moi bracia?

 

- Rzekłeś - odpowiedzieli zgodnie trzej towarzysze.

Nie podnosząc prześcieradła, przepaskami przywiązali zwłoki Johanana ben Zecharia do śmiertelnych mar, a przede wszystkim jego głowę, aby nie chybotała się w drodze i nie przysparzała im zbędnego kłopotu podczas żałobnego marszu, i szybko, pod palącymi promieniami słońca, ruszyli na północ, a szli coraz szybciej, coraz szybciej, bez wytchnienia, bo chcieli tego samego dnia zdążyć do Bethanii i oddać ziemi ciało Niestrzyżonego.

 

Słońce zachodziło nad krainą płaszcza i odejścia proroka Elijahu, gdy w jednej z pieczar na wschodnim brzegu Jordanu pochowali Johanana ben Zecharia, ciało jego i głowę, odmówili modlitwę za umarłych i przed otwór prowadzący do pieczary zatoczyli ciężki kamień. Usiedli na ziemi, głowy posypali popiołem, który znaleźli w pobliskim wygasłym ognisku, pozostałym po biwakującej karawanie, rozdarli swoje szaty i modląc się polecali Bogu czystą duszę Niestrzyżonego, a w modlitwę już więcej nie wplatali złorzeczeń przeciw Antypasowi, bo nie chcieli kalać pobożnego uniesienia klątwami miotanymi przeciw grzesznemu tetrarsze. Czuwali przez całą noc. Wczesnym rankiem udali się do Bethanii, wzięli kąpiel oczyszczającą po pogrzebowych zabiegach, po czym posilili się, usiedli nad rzeką, pogrążyli się we wspomnieniach i - nie wiedzieli, co mają począć. Poczuli w sobie i dokoła siebie dojmującą pustkę. Spłoszony ich obecnością czarny skorpion bezszelestnie umknął pod kamień. Powiał wilgotny wiatr. Od zachodu nadciągały chmury.

 

- Dokąd pójdziemy? - spytał jeden z towarzyszy.

 

- Dokąd? - powtórzył drugi.

 

- Wydaje mi się - rzekł młodzieniec o okrągłych oczach spłoszonej owcy - że powinniśmy udać się do Galilei, do Jeszuy ben Josef, i donieść Mu o śmierci Pustynnego Brata.

 

Podnieśli się z ziemi, podkasali tuniki i ruszyli w drogę. Zdążali powoli na północ, gdyż ciążyło im sieroctwo, które było cięższe od ciała i obciętej głowy Johanana ben Zecharia.

 

 

 

 

 

 

Powrót apostołów

 

 

 

 

 

Ociężale wlokły się zimowe dni, tygodnie i miesiące. Padały ulewne deszcze, gwałtowne deszcze, ziemia spękana i twarda chciwie piła życiodajną wilgoć, potem nastawały nagle rozpogodzenia, ustępowała senność zimowego czasu, gleba wzbierała żyzną czerwienią i zdawało się, że już, już nadchodzi wiosna - tego roku drzewa migdałowe zakwitły w drugiej połowie miesiąca lebeth - gdy nagle zrywał się porywisty wiatr, chmury w oka mgnieniu zakrywały całe niebo i znów gęsta ulewa dudniła o ziemię, która utraciwszy swój czerwony odcień, teraz ciemna, skupiona, z okrutnym nienasyceniem wsysała wartkie potoki wody, płynące z niebieskich spichlerzy.

 

Już w miesiącu tiszri rozpoczynali orkę. Po odprawieniu błagalnych modłów postępowali wolnym krokiem za lemieszami, ciągnionymi przez woły, a ponieważ okute żelazem ostrze raczej ślizgało się i skakało po powierzchni gleby, niż wrzynało się w jej głąb, rozbijali długim ościeniem nieposłuszne grudy, które, zbite z chwastami w skamielinę, mimo ulewnych deszczów wciąż jeszcze zachowywały twardą spoistość.

 

A potem rozpoczął się błogosławiony siew jęczmienia, prosa i bezcennej pszenicy, a ponieważ bron nie znali, wyganiali na pola wśród głośnych nawoływań kozy i owce, które biegnąc wielkim stadem przez obsiane skiby, racicami wgniatały ziarno w oporną ziemię. I znów na przemian pierzchały chmury, różowiła się ziemia, spadały deszcze i świeciło słońce, a pod działaniem tych przemian nastawał czas kiełkowania ziarna, które Elohim wypełnił swoją mądrością i wywołał z ziemi dla dobra i pożytku synów człowieczych.

 

Na samym początku zimy, między dwoma ulewnymi deszczami, gdy spoza chmur wyjrzał błękit nieba, czterej uczniowie Johanana ben Zecharia przybyli do Jezusa - idąc do Kfar Nahum, wciąż zatrzymywali się po drodze i wszystkim opowiadali o zbrodni tetrarchy - i przynieśli Mu wieść o męczeńskiej śmierci Niestrzyżonego. Śmierć Johanana ben Zecharia nie była dla Jezusa zaskoczeniem. Pan, który święty upadek nazira ustanowił jeszcze przed poruszeniem się płodu w łonie jego matki Eliszeby, nie chcąc teraz wytrącać z równowagi ustalonego porządku świata, pogrążył się w znikomym człowieczym smutku i przez długie dni i noce, spłacając dług służebnemu przemijaniu, uskarżał się bolesną skargą nad losem ściętego brata. Siedział w izbie na ziemi milczący i chmurny, i wśród śpiewu psalmujących uczniów - w tym podniosłym chórze uczestniczyli również czterej uczniowie Niestrzyżonego - przebiegał myślą drogę nazira, rozpoczętą w dniu, w którym począł on głośnym głosem wołać na pustyni, a zakończoną posłusznie i nienagannie całkowitym pomniejszeniem się; aż do największego pomniejszenia się, wyrażonego w cielesno_symbolicznym akcie, jakim było odcięcie głowy od tułowia, dokonane z rozkazu króla_szakala. Jezus więc, siedząc na ziemi i rytmicznym nigunem zmawiając psalmy pokutne, w żałosnym rozmyślaniu cierpiał nad śmiercią brata wielkim cierpieniem, wycierpianym już u samych źródeł ustanowienia, a teraz tylko powtórzonym z towarzyszeniem melancholijnej melodii. Z trudem pogodził się z pustką powstałą po śmierci Niestrzyżonego, aczkolwiek sam ją przecież powołał i sam teraz zubożył dzieje człowiecze o jedną wielką nieobecność, która z chwilą swojego nastania wzbogaciła wieczność - a cóż może być wznioślejszego i piękniejszego nad wzbogacanie niebios za pomocą ubywającej doczesności! Wypadki, dziejące się dokoła Jezusa, działy się w myśl zasady o odwróconym porządku stawania się, to znaczy, że to wszystko,  co zostało dokonane, nagle zaczynało się stawać i po wielu przygodach dokonywało się, czyli wracało do swojej przeszłości, do źródła, do aktu dokonanego. Była to jednoczesność wieloczesności, rozłożona na poszczególne okresy - po prostu było to sprytne skurczenie się czasu do rozmiaru chwili, zawierającej w sobie całą wieczność - które dziejąc się w czasie, od zapowiedzi aż do spełnienia, mimo logicznego następstwa zdarzeń stanowiły doskonałą jednoczesność. Dzięki temu niepodzielnemu scaleniu jednoczesności z wieloczesnością, dokonanemu w Osobie Jezusa, w Rabbim zbiegały się zgodnie wszystkie wartości i zjawiska przeciwstawne, na podobieństwo świętego kontrapunktu, tego cudu nieobeszłej, nieogarnionej i niepojętej harmonii Elohim. Dlatego żałobny śpiew Jezusa z powodu śmierci Johanana ben Zecharia był żałobno_radosnym uniesieniem nad sprawiedliwym dokonaniem się gorzkiej i przerażającej niesprawiedliwości.

 

Gdy okrwawiona głowa nazira, ukoronowana nigdy nie strzyżonymi włosami, zanurzyła się w wodach zanurzenia i znikła w nich na całą wieczność, a z wygładzonej powierzchni Jam Kinereth wyłoniło się wprawdzie jeszcze szklane i chłodne, a mimo to już wiosenne niebo, oczyszczone z chmur podmuchem ciepłego wiatru, Jezus podniósł się z ziemi i westchnąwszy, powrócił po dniach smutku do codziennych zajęć: do rozmów z uczniami, do przypowieści i do mów pouczających o miłości bliźniego, o Królestwie Bożym, o duchu przykazań.

 

Szła wiosna. Trawy zieleniły się na łąkach, zboża na polach, winnice na południowych stokach wzgórz, wschodziła cebula, soczewica i czerwony pieprz, i wielka z tego powodu była radość synów Izraela, którzy w niezmiennie powtarzających się porach roku upatrywali błogosławioną dobroć Elohim, odpłacającego swojemu ludowi za wszystkie modlitwy i błagania niezachwianą kolejnością zjawisk, doskonałym kołem czterech pór roku, a modlitwa ich była tym żarliwsza, im głębsze było ich przeświadczenie o łasce Pana, który mógł przecież - gdyby chciał - natychmiast przerwać ten kolisty postęp, zburzyć go i kazać bezpłodnym ciemnościom szeolu zapanować nad światem.

 

Na początku miesiąca nisan, tuż przed zachodem słońca, apostołowie wrócili do Kfar Nahum, do domu Kefasa, pokłonili się Rabbiemu, opowiedzieli mu o śmierci Niestrzyżonego - Jezus skinieniem głowy dał im do zrozumienia, że już wie o tym zdarzeniu - i zdali Mu sprawę o swoim posłannictwie, o tym, co zdziałali, czego nie zdziałali, ile razy błogosławili gościnne domy i ile razy strząsali proch ze swoich nóg. Mąż słuchał uważnie, a oni wciąż mówili, długo i dokładnie. Niestety nic nie wiemy ani o owocach ich pracy, ani o ich działaniu na drogach i na ścieżkach Galilei, ani o głoszeniu przez nich Królestwa Bożego, ani o domach, które ich gościnnie podejmowały, ani o domach, które zamykały przed nimi swoje bramy, ani o uzdrawianiu chorych, oczyszczaniu trędowatych i wyrzucaniu demonów z opętanych synów człowieczych. Nic nie wiemy. Mimo to staramy się dociec prawdy, a ta nasza ciekawość - nie przesądzajmy wyników naszych kruchych domysłów - może pozwoli nam choć częściowo rozsupłać węzeł przemilczanych przez Ewangelistów dziejów tej krótkiej wędrówki Dwunastu Posłańców po krainie Galilei.

 

Było to pierwsze posłannictwo, które wszyscy razem otrzymali od Jezusa. Poszli sami. Samotnie. Rabbi w swojej nauczycielskiej trosce świadomie skazał ich teraz po raz pierwszy na samodzielność działania, zaopatrzył ich w jasne polecenia i wskazania i udzielił im wyczerpujących pouczeń. Był to zabieg wychowawczy, który zmuszał uczniów do podejmowania własnych postanowień, do duchowej przedsiębiorczości, rzutkich odpowiedzi, błyskawicznego znajdywania dowodów, dobierania ich i celnego posługiwania się nimi. Zauważyliśmy, że dotychczas w sporach Jezusa i w Jego dyskusjach z faryzeuszami apostołowie byli tylko milczącymi świadkami tych scen. Może niekiedy podczas dysputy Rabbiego z Jego przeciwnikami dorzucali jakieś słowo, może stawiali jakieś pytanie, nigdy natomiast samodzielnie nie ośmielali się prowadzić w obecności swojego Nauczyciela uczonych rozmów z nacierającymi na Niego faryzeuszami. Słuchali, co Jezus mówi, a słuchając uczyli się, z drobiazgową ścisłością śledzili bieg Jego myśli, sposób udzielania odpowiedzi, sztukę stawiania pytań i zapędzania przeciwników w kozi róg za pomocą ich własnych uzasadnień. I nagle przed dwoma miesiącami Jezus wysłał ich na samodzielną wędrówkę po Galilei i, ograniczywszy pole ich pracy jasno wyrażonymi poleceniami, kazał im działać o własnych siłach i według własnego uznania, stanąć oko w oko z faryzeuszami, liczyć tylko na siebie, czyli wydał ich na pastwę ich własnych doświadczeń; nie wynika z tego jednak, że Rabbi był przeświadczony o całkowitym przygotowaniu wybranych do podejmowania tak trudnych i odpowiedzialnych zadań; znał wady apostołów i niedostatki ich duchowego przysposobienia, był świadom ich nieumiejętności pojmowania wielu zjawisk, których często byli naocznymi świadkami, a przede wszystkim wiedział, że wiele jeszcze upłynie czasu, zanim zrozumieją sens Jego utajonej Obecności wśród ludzi. Mimo to posłał ich, aby nauczyli się czynić według własnej przedsiębiorczości i zaradności. Nie wydaje się, aby ta pierwsza próba, której musieli się pokornie poddać, wydała bogate owoce. Świadczy o tym zachowanie się Jezusa, który po wysłuchaniu sprawozdania apostołów ani jednym słowem nie wyraził im swojego uznania i tylko współczuł im z powodu ich zmęczenia. Jakżeż inne - słoneczne i radosne - było zachowanie się Rabbiego po powrocie siedemdziesięciu uczniów, których kilka miesięcy później wysiał na pracę pouczającą do krainy judejskiej w tym samym celu, co apostołów do Galilei!

 

Nie wiemy, z jakimi trudnościami borykali się apostołowie. Nie wiemy, jakie odwiedzili miasta, miasteczka i wsie. Prawdopodobnie napotkali twardy opór nieprzychylnych im faryzeuszów i nie umieli za pomocą swoich argumentów zbić argumentów przeciwnika. Może ludzie ostrzeżeni przez wysłanników Kajafy bali się posłańców Rabbiego, podejrzanego o odszczepieństwo, i nie udzielali im opieki i schronienia. Może posłańcy, działając w trudnych warunkach i nie mając oparcia w cielesnej obecności Jezusa, poczuli się osamotnieni, bezradni, odsłonięci na ciosy przeciwników, a bezbronność taka na pewno nie wpływała pobudzająco na ich dobre samopoczucie, na hart ich woli i wytrzymałość na trudy. A może nieumiejętnie głosili słowo o Królestwie Bożym? A może niewprawne i niezręczne były ich mowy? Jezus dla uświęcenia posłannictwa dał im moc oczyszczania trędowatych i wypędzania duchów nieczystych. Czy kogoś uleczyli? Nic o tym nie wiemy. Czy wypędzali szatanów z opętanych? I o tym nic nie wiemy. Gdyby chorych leczyli, a szatanów wypędzali, te podniosłe wypadki znalazłyby jakiś odzew w Jezusie, który przecież kilka miesięcy później rozradował się w Duchu Świętym na wiadomość o wypędzaniu Pełzających przez rozesłanych po Judei siedemdziesięciu uczniów. Biedni apostołowie, powróciwszy z nieudanej wyprawy, niewątpliwie doznali smaku goryczy z powodu zmarnotrawionych możliwości - jakżeż to się mogło stać? Ruszając w drogę czuli przecież na sobie moc i uświęcenie otrzymane od Jezusa! - i na pewno im nawet przez myśl nie przeszło, że ich niepowodzenie mogło być właśnie ukrytym celem Nauczyciela, który za pomocą tej bolesnej próby chciał im unaocznić trudność ich posłannictwa - trud i niepowodzenie są często udziałem uświęcenia - i tym sposobem zahartować ich dusze i przygotować je na jeszcze cięższe doświadczenia. "Moc w słabości się doskonali" - kilka lat później napisze jeden z apostołów, uczeń czcigodnego Gamaliela, dzisiaj jeszcze zaciekły faryzeusz, z rosnącą  nieufnością śledzący z daleka poczynania Rabbiego z Nazarethu.

 

Gdy apostołowie po powrocie do Kfar Nahum znaleźli się u boku Jezusa, szybko odzyskali poczucie bezpieczeństwa, bo znowu byli jak owce idące za pasterzem, który ich prowadził, dbał o nich, orzeźwiał ich dusze i wiódł prawymi ścieżkami. Zadowoleni byli, że znajdują się w bezpośrednim zasięgu Jezusa, że kierowani przez Niego nie będą musieli łamać sobie głowy nad każdym trudnym zagadnieniem, że będą szli za Nim krok w krok i czynić będą to, co On im każe, zatem wyzwolą się z samodzielności, z tego jarzma, które ich okrutnie uciskało. Wiedzieli jednak, że ta miła bezczynność jest krótkotrwała i że Jezus już wkrótce nałoży na ich karki jeszcze cięższe brzemię samodzielnej pracy, a temu brzemieniu będą musieli sprostać i dźwigać je z doskonałą zgodą na wszystkie utrapienia i uciski, jakie na nich spadną. Nie łudzili się. Ale teraz zmęczeni drogą - już świtało nad wzgórzami Golan, gdy kończyli opowiadanie o trudnej wędrówce po Galilei - rozkoszowali się swoim bezpieczeństwem i cieszyli się, że już wkrótce ruszą razem z Jezusem do Jerozolimy na wielkie święto Pesach, które godnymi krokami, jak siwy patriarcha, zbliżało się z głębi czasu. Pogrążeni w tych błogich widokach, łamali chleb, zagryzali go surowym czosnkiem i z zapałem sięgali do miski z suszonymi rybami, a jadło smakowało im w dwójnasób, bo spożywali je w towarzystwie Rabbiego.

 

Właśnie słońce wzeszło, a śniegi Hermonu rozbłysły jaskrawą bielą, gdy przed domem poczęły się gromadzić tłumy ludzi, domagających się głośnym wołaniem rozmowy z Jezusem i apostołami. Znużeni, spojrzeli po sobie. Wtedy Jezus, podniósłszy się od stołu, rzekł:

 

- Nie macie nawet chwili sposobnej, aby spokojnie się posilić. Usuńmy się zatem na miejsce odosobnione, abyście mogli nieco odpocząć.

 

Z trudem przepychając się przez gęsty tłum, wyszli z domu i udali się do przystani. Wsiedli do łodzi. Wiosła uderzyły o wodę. Gdy łódź znalazła się w sporej odległości od brzegu, Kefas spytał Jezusa:

 

- Dokąd popłyniemy, Rabbi?

 

Jezus rozejrzał się po widnokręgu. Przezroczysta, szmaragdowa mgła unosiła się nad brzegami, a poza mgłą majaczyły białe zarysy miasteczek i wsi, gęsto rozrzuconych nad Jam Kinereth. W czystej ciszy poranka dochodził śmieszny krzyk nurczyków i płochliwe trzepotanie białych pelikanów w szuwarach. Ciepły wietrzyk, zazdroszcząc beztroskiemu ptactwu, baraszkującemu w sitowiu, zmarszczył powierzchnię jeziora i lekko zakołysał  łodzią, ale natychmiast znieruchomiał uważając prawdopodobnie, że to, co wypada nierozumnemu i płochliwemu ptactwu, nie przystoi powiewowi, bratu oddechu i tchnienia, tym dostojnym krewnym Świętego Ducha i Elohim. Wzrok Jezusa przesuwał się po brzegach zarośniętych grzywą wysokiej trzciny, krótką chwilę zatrzymał się na białych oparach, unoszących się z gorących źródeł w Chametha, w pobliżu grzesznej Tyberiady, i prześliznąwszy się szybko po rozkołysanej jęczmieniem równinie Genezar, zatrzymał się na przeciwległym brzegu, na górach, u których podnóża złociła się Bethsaida Julii. Rabbi wyciągnął przed siebie palec i wskazał północno_wschodni kierunek.

 

- Czy popłyniemy do Bethsaidy Julii? - spytał z jawnym zdziwieniem w głosie Theom Bliźniak.

 

- Panie, przecież zbliża się Pesach i czas jest czynić przygotowania do pielgrzymki do Świętego Miasta - rzekł Kefas.

 

A ponieważ Jezus nic nie odpowiedział, Johanan ben Zebadia, odpowiadając na Jego milczenie, rzekł:

 

- Czy w tym roku nie zamierzasz, Rabbi, świętować w Jerozolimie wielkiego święta?

 

Jezus patrzał przed siebie. Niewypowiedziane zapadło w niewypowiedziane. Kefas skierował posłusznie barkę na północny wschód; płytko zanurzone wiosła mocno uderzyły o wodę i łódź pomknęła we wskazanym przez Jezusa kierunku.

 

Wpatrywali się w coraz wyraźniej rysujący się brzeg, aż ujrzeli Jordan - który w tym miejscu wpadał do Jam Kinereth, aby potem samotnie płynąć przez dolinę Ghor ku Morzu Soli - i czerwono_złote kwiaty laurowych żywopłotów, i żółte jaśminy, pnące się po murach domów, jakby je chciały osłonić swą dziewczęcą wiotkością przed palącymi promieniami słońca.

 

 

 

 

 

Na stepie

 

 

 

 

 

Ominęli Bethsaidę Julii, miasto nazwane tak przez tetrarchę Filipa na chwałę pięknej, mądrej i niezbyt cnotliwej Julii - te właściwości idą niekiedy z sobą w parze - którą ojciec, cesarz August, wydał za Tyberiusza, a potem kazał mu ją porzucić z powodu jej rozwiązłego życia. Nieszczęśliwa Julia zmarła na wygnaniu, nad Cieśniną Messyńską, ale miasto położone w ramionach wód Jam Kinereth i Jordanu zachowało jej imię i swoją urodą upodobniło się do tej, na której chwałę zostało nazwane. Łódź sterowana przez Kefasa pomknęła teraz na polecenie Jezusa ku wschodowi i dobiła do brzegu w krainie stepów, pokrytych kępami trawy, jeszcze o tej porze roku zielonej i soczystej. Wysiadając, ujrzeli biegnący w ich kierunku tłum, który witał Rabbiego dziękczynnym wołaniem i jękliwym lamentem; ludzie ci śledzili z brzegu ruchy łodzi, a gdy domyślili się miejsca lądowania, runęli w kierunku przystani na powitanie błogosławionego Męża.

 

Jezus z Dwunastoma dobili do brzegu i udali się w głąb stepu, od którego zawiewał cierpki zapach rozgrzanych ziół i ostów. Wielki tłum, podniecony i kipiący, biegł za nimi i głośnym krzykiem domagał się cudownych uleczeń, pociechy, ulżenia cierpieniom, pokrzepienia zwątlałych ciał, wzmocnienia serc, a jego rozdzierające wołanie uderzało przed siebie jak rogi nacierającego bawołu, a potem błagalnie tarzało się w prochu, i to swoje uniżenie, najniższe poddaństwo, prawie jagnięcą potulność wyrażało przeciągłym skomleniem, płaczem i wreszcie ciszą, pełną oczekiwania i bardziej rozpaczliwą od najbardziej rozpaczliwego krzyku. W tłumie było wiele kalek. Na dowód swojego cierpienia zdzierali szmaty z ropiejących rąk i obnażali owrzodziałe piersi; niewidomi, spychani z drogi przez szalejący tłum, przeraźliwym jazgotem, w którym zamykali cały dramat swojego ciemnego, nieprzeniknionego kalectwa, starali się zwrócić na siebie uwagę Rabbiego; chromi, kuśtykając, pozostawali daleko w tyle i tylko ich głośne zawodzenie biegło potężnymi susami jak chyży jeleń; głuchoniemi niezrozumiałym, modlitewnym bełkotem błagali świętego Cudotwórcę o łaskę dla ich spętanych niemotą ust i zamurowanych uszu.

 

Apostołowie, jak wszyscy synowie Izraela, mierzyli doniosłość i wagę każdego zdarzenia ilością jego uczestników, bo wielość według wyobrażeń Jeszuruna była miarą wielkości, wszystko zatem, co było ważne i doniosłe, musiało się dokonać przed licznym zgromadzeniem, a im więcej ludu było świadkiem wypadku, tym większa była jego waga i wartość (wyłączamy z tej zasady samotne spotkania proroków z Elohim, a mamy jedynie na myśli wypadki rozgrywające się na oczach ludzi i z ich czynnym czy biernym udziałem); otóż apostołowie, patrząc na tłumy biegnące za Jezusem, poczęli w myślach obliczać ich rozmiary, a Lewi Mataj, doskonale obznajmiony z liczbami, z nie ukrywanym zachwytem kiwał głową nad doniosłością zdarzenia i chcąc ustalić jego wielkość, podbijał w sprawiedliwym zapale liczbę uczestników pobożnego pochodu. Z początku więc - wciąż przy tym kiwał głową, a ruch jego głowy udzielił się harmonijnie całemu jego ciału - ustalił liczbę uczestników na tysiąc, natychmiast jednak wydała mu się ona zbyt nikła w porównaniu z ogromem cierpienia tych ludzi, a ponieważ chciał równocześnie wielkość cierpienia przetłumaczyć na wielkość liczby, podniósł ją do dwóch tysięcy, a gdy i ta liczba w jego mniemaniu nie była prawdziwym obrazem uczuć i cierpień tłumu, powiększył ją z przezorną rozwagą do trzech, czterech, a wreszcie do pięciu tysięcy, i dopiero w tej symbolicznej liczbie z dokładnością ze wszech miar godną pochwały zamknął wielkość zdarzenia. Gdy głośno podzielił się z apostołami wynikiem swoich obliczeń, nie omieszkawszy przy tym dodać, że nie objął nimi ani niewiast, ani dzieci, apostołowie pochwalili sprawność jego oceny, i wtedy Lewi Mataj, który już od dłuższego czasu czuł w sobie skłonności do kronikarskich zapisów, wpisał tę liczbę do zwoju swojej nieomylnej pamięci.

 

Jezus i apostołowie uszli kawał drogi od brzegu w głąb stepu i zatrzymali się przy niewysokim, u wierzchołka spłaszczonym kopcu, na którym usiadł Rabbi; półkolem na podwiniętych nogach usadowiło się Dwunastu wybranych, a u stóp kopca przystanął tłum. Kefas, który siedział najbliżej Jezusa, widząc, że możliwość ich wypoczynku jest nader nikła, pochylił się nad Jego uchem i szepnął:

 

- Panie, a może byśmy się stąd oddalili, albowiem z powodu wielkiej rzeszy ani Ty, ani my nie będziemy mogli wypocząć?

A Jezus odpowiadając rzekł współczująco:

 

- Są jako owce bez pasterza, więc przyjmę ich i będę ich nauczał, a chorych uzdrowię.

 

Ludzie umilkli i słuchali, a Jezus mówił im o sobie i o Królestwie Niebieskim, a odpowiadając na pytania wielu powiedział:

 

- Królestwo Boże nie przyjdzie dostrzegalnie, i nikt z ludzi nie powie: "Oto tu jest" albo: "Oto tam jest", albowiem Królestwo Boże jest już wśród was.

 

Ponieważ zmiarkowali, że Ucieleśnienie to jest zbyt przejrzyste i zrozumiałe, przezornie porównał Królestwo Niebieskie do pasterza; było to samoujawnienie niezwykle zagadkowe, bo przecież wiemy, że Jezus często ukrywał się pod obrazem baranka, zatem był jednocześnie w jednej osobie Pasterzem i Barankiem, był opiekune...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin