Jan Dobraczyński_listy Nikodema.doc

(1738 KB) Pobierz
Jan Dobraczyński

Jan Dobraczyński

 

 

Listy Nikodema

 

 

 

   Warszawa 1990 

 

 

 

 

Przedruk z wydawnictwa "PAX", Warszawa 1978    Wstęp

 

   "Listy Nikodema" pisane były w latach 1948-1951, przy łóżku umierającej na nieuleczalną chorobę córeczki pisarza. Elżunia zmarła w sierpniu 1950 roku.

    Książka była wielokrotnie wznawiana i tłumaczona na wiele języków obcych. Jest ciągle potrzebna, ciągle poszukiwana, ciągle znajduje nowych czytelników. Co jest tajemnicą tej popularności?

   Powieść jest rodzajem komentarza ewangelicznego. Autor szuka wyjaśnienia dla każdej sytuacji życiowej w słowach Jezusa w Ewangelii.  To pozwoliło mu zrozumieć tajemniczy sens bolesnej choroby i śmierci dziecka, sens wszystkich wojennych doświadczeń, prawdę naszego czasu. Autor dzieli się z czytelnikiem swoimi odkryciami, pokazuje na jakiej drodze można spotkać Chrystusa.

 

   Elżuni

 

 

   "...Panie, mówiłem, tam na gałęzi drzewa siedzi kruk. Rozumiem, że Twój majestat nie może się zniżać do mówiącego. Lecz ja potrzebuję znaku. Gdy skończę moją modlitwę, spraw, aby ten kruk odleciał. To będzie jakby skinienie w moją stronę na znak, że nie jestem zupełnie sam na świecie...

   I patrzyłem na ptaka. Ale on siedział nieruchomo na gałęzi. Wtedy znowu zwróciłem się do kamienia.

    Panie, mówiłem, masz słuszność. Twój majestat nie może się zniżać do moich żądań. Gdyby kruk odleciał, byłbym jeszcze smutniejszy. Bo taki znak byłby znakiem danym mi przez kogoś równego - a więc znowu przeze mnie samego, znowu byłby odbiciem moich pragnień. I ciągle tkwiłbym  w swojej samotności.

    I oddawszy cześć wróciłem.

   

Lecz wtedy właśnie moja rozpacz ustąpiła miejsca nieoczekiwanej radości..."

   Antoine de Saint Exupery

   "Citadelle"

 

  List I

 

   Drogi Justusie!

   Ta choroba, Justusie, zniszczyła mnie zupełnie! Dawniej byłem człowiekiem pełnym sił, który otaczającym ludziom umiał okazać łagodność i wyrozumiałość. Wolny byłem od wiecznego rozdrażnienia, niecierpliwości i od nieznośnej potrzeby ciągłego skarżenia się drugim. Dopiero teraz odkrywam w sobie te obrzydliwe cechy zgonionej istoty, która niby dzika winorośl na każdy płot gotowa się wspiąć i do każdego płotu ma żal, że ją nie dość wysoko ku słońcu podnosi. Tylu rzeczy potrafiłem sobie dawniej odmówić. Dziś ledwo dopełniam przepisanych postów! Przyznaję także: nie mam dziś dla nikogo wyrozumiałości. Coraz bardziej są mi obcy moi chaberim z Wielkiej Rady. Nudzą mnie śmiertelnie ich nie kończące się spory na temat oczyszczeń i dyskusje nad nowymi halakkami. Te sprawy stają mi się każdego dnia obojętniejsze. Można przez całe życie wypełniać najskrupulatniej wszystkie przepisy, a przecież nie mieć za to nic... Dlaczego ta choroba przyszła właśnie na nią? Cały Zakon streszcza się w słowach psalmu: "Rób, człowieku, co ci Najwyższy każe - a On cię nigdy nie opuści". Nigdy... Niewielu jest ludzi, którzy by równie uparcie jak ja pościli, dbali o czystość, składali ofiary, rozważali halakki i haggady. Tutaj coś zawodzi. Nie mam na pewno tylu grzechów, by Najwyższy miał mnie za nie karać tak strasznym nieszczęściem. Wprawdzie istnieje w Pismach historia Hioba... Ale ten Idumejczyk po pierwsze nie był wiernym, po wtóre nie wiedział, czym się służy wszechmocnemu Szekinah; uparcie nie chciał uznać, że każdy człowiek grzeszy, jeśli ciągle, bez przerwy, nie dba o czystość swych myśli i uczynków. A wreszcie - Najwyższy jego samego dotknął cierpieniem, a nie kogoś, kto by mu był tak drogi, jak mnie Rut! Straszną jest rzeczą choroba: widuję przecież te odrażające, pokrzywione stwory, które żyją w szczelinach starego muru pod bramą Gnojną. Ale patrzeć bezsilnie, jak choroba pożera ciało najukochańszej istoty - to jest coś, z czym pogodzić się niepodobna!

   Z kimkolwiek rozmawiam - muszę o tym mówić! Niedługo ludzie będą ode mnie uciekali niby od kogoś, kto zaraża smutkiem jak inny trądem czy egipską chorobą oczu. Jeszcze mi tylko jedno zostało, co mnie ratuje: moja praca. Tworząc haggady, mówiąc w nich o wielkości Nienazwanego - odurzam się tym niby winem. Wiem, że mówi się o nich z coraz większym uznaniem. Szepty te, które aż do mnie dochodzą, są mi pewną pociechą. Chociaż obok pochwał spotykają mnie także nagany, te zaś ranią mnie wyjątkowo dotkliwie. Ludzie zdają się nie rozumieć, że przeżywając chorobę Rut zdolny jestem mówić jedynie twardymi słowami, które nie znoszą obróbki. Jeżeli trafiam czasami w niewłaściwe, nie dość mocne słowo - to trudno... Coraz częściej zdarza mi się mówić: "to trudno" - i tym powiedzeniem osłaniam niby tarczą swoje rozkrwawione serce. Czuję się wtedy jak żółw, który wciągnął pod skorupę głowę i nogi i woli raczej nigdzie nie iść niż narazić się na bolesne dotknięcie. Kiedy dawniej mówiłem "to trudno", znaczyło to, że sprawa jest ważna i że żadna ofiara nie będzie dla niej zbyt duża. Dziś moje "to trudno" znaczy: lepiej, aby najważniejsze sprawy zamilkły, niżbym miał jeszcze więcej cierpieć. Choć właściwie jak można jeszcze więcej cierpieć? Czy ten, kto z lęku przed dalszym cierpieniem stał się niezdolny do bronienia czegokolwiek, nie wypił już całej miary ludzkiego bólu?

   I to także mnie przygnębia, że moje cierpienie przyszło na mnie w chwili, gdy cały świat znalazł się na tym kłopotliwym zakręcie. Nie tylko ty to odczuwasz. U nas także jakby jakaś gorączka wstąpiła ludziom w krew. Nigdy w Wielkiej Radzie i w Sanhedrynie nie wybuchały tak zawzięte spory. Kłótnie przenoszą się potem pod portyk, na Xystos, zamieniają się w bójki, w których niestety biorą udział nawet mądrzy i szanowani doktorzy. Najzawziętsze konflikty kończą sikkaryści; rzecz ohydna - ta sekta najgorliwszych wynajmuje się po prostu, by za pieniądze mordować tych, których śmierci ktoś zapragnął. Ludzie starsi i doświadczeni mówią, że podobne podniecenie i nienawiść panowały przed dwudziestu kilku laty, gdy z Galilei raz po raz nadciągały bandy buntowników. Rządy Rzymian doprowadziły do uspokojenia kraju i trzeba przyznać, że są znośniejsze niż tyrania Heroda i jego synów. Ale czy ten względny spokój potrwa jeszcze długo? Coś się unosi w powietrzu niby niepokojący podmuch burzy, która kryje się jeszcze za wzgórzami, ale już jest blisko. Wszyscy są przeciwko wszystkim. Nie jest dla nikogo tajemnicą, że legat rzymski w Syrii nienawidzi prokuratora rzymskiego w Judei, że prokurator i tetrarchowie gryzą się ze sobą jak psy o kość; że potomkowie Heroda są sobie największymi wrogami, gotowymi się wzajemnie truć i mordować. Nad wszystkim zaś niby rudy cień khamsimu wisi pamięć o dalekim cesarzu, okrutniku i szaleńcu. Wieści o krwawych proskrypcjach, jakie on każe zarządzać w Rzymie, sprawiają, że w słuchających o tym zaczyna się odzywać dziki, niepohamowany instynkt nienawiści. W Cezarei Grecy już kilkakrotnie rzucili się na naszych. Podobno doszło do walk w Aleksandrii i w Antiochii. W Rzymie, jak słyszałem, na wiadomość, że pretorianie zabrali Sejanusa, tłum napadł na naszą dzielnicę. Wszędzie wojna, krew i mordy. A tak niedawno jeszcze rzymscy pismacy wieścili "złotą erę" i czasy "wiecznego pokoju"!

   Mam przeczucie, jakby się coś niedobrego gotowało. W takich chwilach - prawda? - człowiek wolałby się czuć swobodny, by móc czujnie uważać, z której strony nadejdzie niebezpieczeństwo. Zamiast tego całą moją uwagę przyszpila do siebie ta choroba. Może  jutro czy pojutrze nadejdą wydarzenia o znaczeniu przełomowym, a ja ich nadejścia nawet nie spostrzegę. Jestem jak człowiek, który niesie tak duży ciężar, że zaledwie zdolny jest widzieć, gdzie ma postawić nogę.

    Nadchodzi coś, coś się zbliża... Co to może być, jak sądzisz, Justusie? Odpowiedz mi: czy ty naprawdę spodziewasz się, że kiedyś pojawi się Ten, którego nazywamy Mesjaszem? Saduceusze od dawna w Jego przyjście nie wierzą. Nałykawszy się filozofii greckiej uważają Go po prostu za symbol. śmieją się pogardliwie, gdy im ktoś mówi o Człowieku_Mesjaszu. Zresztą - po co im Mesjasz? Im zależy tylko na tym, by istniała świątynia, by w tej świątyni cały Izrael składał ofiary, by tylko oni byli pośrednikami między człowiekiem a ołtarzem Pańskim, i na koniec, by Rzymianie nie sprzeciwiali się takiemu stanowi rzeczy. My jesteśmy dalecy od odbierania ludziom wiary w Mesjasza. Mówimy o Nim często, opowiadamy w licznych haggadach, jak będzie wyglądało Jego przyjście. Ale choć pisałem o tym i mówiłem tyle razy, nie mogę, przyznam ci się, pozbyć się niespokojnej myśli, że te wszystkie obietnice brzmią nieco za pięknie. Malki Massiah, Zwycięzca Edomu, Pan świata i natury, która wraz z Jego pojawieniem się ma się stać tak płodna, jaka nie była nigdy - czyż to jednak wygląda prawdopodobnie? Kim my jesteśmy? Małym narodem, otoczonym dziesiątkiem innych i wraz z nimi przykutym do rydwanu barbarzyńskiego Rzymu. Skłóceni sami ze sobą... Kim musiałby być ów Syn Dawida, aby potrafił odmienić ten stan? Zwyczajnym człowiekiem - czy raczej półbogiem? Ale półbogowie chodzą po ziemi tylko w greckich bajkach. Ja wierzę, że Najwyższy czynił niegdyś rzeczy cudowne. Ale dziś wszystko stało się zupełnie zwyczajne... Opowiada się, że gdzieś za morzami leży ziemia cudów. Tylko że ci, którzy tak mówią, są nałogowymi kłamcami. Ja rzeczy niezwykłych nie oglądałem nigdy. świat, który mnie otacza, jest daleki od cudowności. Wiem, co w nim rządzi: złość, nienawiść, duma, pycha, namiętność... Aby ten świat zwyciężyć, trzeba by być bardziej złym, bardziej nienawidzącym, dumnym i namiętnym niż wszyscy inni. Na tym świecie tylko wojna przynosi zwycięstwo... Mesjasz musiałby być wodzem, który by zdołał poprowadzić nas na wszystkich naszych wrogów - a tych są legiony! Może to budzi w tobie oburzenie, ale takiego Mesjasza nie wyobrażam sobie. Nie potrafię się oderwać od tego, co widzę, słyszę, czuję... Czy ktoś, kto by z garstką naszej młodzieży porwał się na cały świat i zdołał go zwyciężyć, mógłby być uważany za człowieka z krwi i kości? Niestety - choć nienawidzę wszystkiego, co pochodzi od saduceuszy, czuję, że zaczynam myśleć podobnie jak i oni. Mesjasz wydaje mi się tylko jakimś idealnym wzorem wszystkich cnót, który nam został podany, i gdybyśmy go choć w części zdołali naśladować, uczynilibyśmy nasze życie lepszym, milszym, piękniejszym. I wydaje mi się, że nie ja jeden tak myślę. Są faryzeusze, którzy, gdy ktoś przy nich wspomni o przepowiedni dotyczącej powrotu Eliasza, mówią: "Czekajcie, czekajcie na niego", tak jednak, jak się powiada o rzeczy nie mającej się nigdy spełnić. Ale głośno nikt nie chce wyjawić takich myśli. Ja również nie wypowiadam ich. Piszę o tym tylko do ciebie, Justusie, i rozmawiam o tym z Józefem. On, jak wiesz, nie jest ani faryzeuszem, ani saduceuszem, wyznaje zaś filozofię, która mówi, że uczciwie zarobione złoto stanowi najistotniejszy sens ludzkiego życia. Moi chaberim mają mi za złe, że przyjaźnię się z nim, że wspólnie prowadzimy handel. Ze względu na jego stosunki z goimami uważają go za zanieczyszczonego. W gruncie rzeczy Józef jest wielkim grzesznikiem... Mam jednak do niego słabość. On jeden, mimo tylu swoich spraw, które mu nie dają dłużej wysiedzieć na miejscu ani w Jerozolimie, ani w Arymatei, interesuje się zdrowiem Rut, znajduje czas, by ją odwiedzić, porozmawiać z nią, zabawić, przynieść jej jakiś podarunek. Dla mnie jest rzeczą niezrozumiałą, jak człowiek nie zachowujący przepisów Zakonu - jestem pewny, że gdyby nie jego bogactwa, byłby ogłoszony jednym z minim - może posiadać tyle dobroci. Zawsze oceniałem ludzi według ich pobożności i nigdy bym nie przypuścił, że właśnie między mną a Józefem zawiąże się bliższy stosunek. Nawet przyjaźń. Gdyby nie on... Przeżywałem już chwile całkowitego załamania. Chciałem bluźnić, kląć, szukać zapomnienia w grzechach. W takich dniach wielkie a nieszczere słowa pociechy, jakimi mnie obdarzali moi chaberim, wywoływały we mnie mdłości. Natomiast proste odezwanie się Józefa, jakiś żart, którym, czuję to, chce mnie oderwać od mojej rozpaczy, sprawiają, że odzyskuję równowagę. Nigdy bardziej niż teraz nie było mi potrzeba przyjaźni ludzkiej i nigdy nie dobijałem się o nią natarczywiej. Jakaż to jednak trudna do znalezienia perła, zwłaszcza wtedy,  gdy się jej szuka!

   Dzięki spółce z Józefem, choć niczym się teraz do tego nie przykładam, mój majątek rośnie i pomnaża się. Stałem się prawie równie bogaty jak Józef. Uważają nas za najmajętniejszych ludzi w całej Judei. Ileż radości dzięki temu bogactwu byłbym w stanie sprawić Rut, gdyby była zdrowa! Ale ona patrzy obojętnie na wszystko, co jej przynoszę. Czasami kładę na jej posłaniu cenne klejnoty przywiezione z dalekich krajów. Ona nie chce mnie urazić - jest w niej dziwna wrażliwość - więc przekłada przez chwilę pierścienie i naramienniki swymi małymi dłońmi, tak zręcznymi do wszelkiego szycia, a potem mówi: "Tak, to bardzo ładne..." Choć stara się to ukryć, słyszę w jej głosie zniechęcenie. "Zabierz to..." - powiada. Wyciąga się, lekkim ruchem głowy daje znak, żeby się od niej oddalić, przymyka oczy... Kurcz ściska mi gardło, gdy to widzę, i teraz, gdy piszę...

    Zawsze sądziłem, że bogactwa, które Najwyższy pozwolił mi zebrać, były mi dane na znak pochwały z Jego strony. I nieraz, gdy przeglądam którąś z moich haggad przed przeczytaniem jej ludziom, myślę, że musiałem się Odwiecznemu spodobać, skoro pozwala mi tak o sobie pisać. Dlaczegóż więc przyszła ta choroba jak cierń wbity w rękę pracującego? Czemu On mnie przygina do ziemi, gdy tylu grzeszników obok chodzi bezkarnie? Czasami wydaje mi się, jakbym siedział w jakimś okrutnym więzieniu, gdzie się doświadcza ciężkich tortur, a jednocześnie widział tuż za kratą domy, w których ludzie żyją zwyczajnie, kochają się, doznają małych codziennych radości, nie docenianych dawniej, a tak nagle pożądanych w zamknięciu. Któż z nas pojmuje, czym jest zdrowie - przedtem, zanim choroba zagości w jego domu? Kto wie, jak miłość potrafi wyssać wszystkie siły z człowieka, kiedy nagle tracimy możność pomocy temu, kogo kochamy?

   Wydaje mi się, że ból dotyka mię bardziej niż kogokolwiek innego. A przecież muszę przyznać, że cały świat jest pełen okrutnych cierpień, które obejmują wszystkich, i wszyscy w jakimś stopniu są godni współczucia. Może to jest tak, że każdy z nas żyje w więzieniu i gdy patrzy na dom drugiego myśląc z zazdrością o jego szczęściu, w rzeczywistości widzi tylko drugie więzienie? Jeśli to, co przychodzi na świat, ma wywołać naprawdę przewrót, musi przynieść odpowiedź na bezsens życia. Napisałem "bezsens" i choć czuję niewłaściwość tego słowa, nie potrafię go już przekreślić. Ty mnie znasz, Justusie, i wiesz, że pozostanę zawsze wyznawcą Najwyższego. Nie  potrafiłbym się wyrzec nadziei, że On przecież zechce mi w końcu pomóc. Wreszcie - nawet bez względu na tę nadzieję - nie śmiałbym Go opuścić. Cóż by mi wtedy zostało? Jestem prawdziwym Izraelitą - jednym z tych, którzy są skazani, by o Nim świadczyć. Moje życie tak się układa, że wszystko, czymkolwiek się zajmuję, jest służbą dla Niego - albo też zaczyna mnie odpychać swoją bezsensownością. Nie ucieknę przed Nim jak Jonasz. Więc dlaczego On mnie przywalił tą chorobą?

   Oto masz, drogi nauczycielu stan mego ducha, o który pytałeś. Zmienił się, jak widzisz, od czasu gdy siadywałem u twych stóp i słuchałem twego nauczania. Czasami wydaje mi się, że się wielce zestarzałem, choć wiem, że nie powinienem tak mówić wobec twojej dostojnej starości. Odpisz mi - a ja ci napiszę znowu o sobie - i o Rut... Obym ci mógł wtedy donieść: "Jest zdrowa"!

 

List II

 

   Drogi Justusie!

   Kiedy widzę cierpienia Rut, na wszelkie sposoby staram się coś czynić, działać. Być może, iż w ten sposób szukam tylko ratunku przed rozpaczą. Niech i tak będzie. Lepiej na próżno wyobrażać sobie, że jej w jakiś sposób pomagam, niż z opuszczonymi rękami bezradnie patrzeć na jej twarz coraz bledszą, na przezroczyste powieki przetkane fioletowymi żyłkami lub słuchać oddechu, który brzmi jak jęk. O Adonaj! To ponad siły człowieka! Hiob stracił swe dzieci, nie jest jednak powiedziane, że patrzył na ich męczarnie. Ból drugich stwarza zamknięty świat - świat, w którym nie sposób żyć i z którego nie można uciec, nawet przez śmierć. Zresztą gdy się ma do wybierania między bólem a śmiercią, nie wybiera się niczego.

    Kiedy więc Chuz, Eleazar i Samuel zostali przez Wielką Radę Faryzejską wysłani dla przyjrzenia się bliżej działalności Jana bar Zachariasza, poszedłem z nimi i ja. Nie prowadziła mnie do niego tylko ciekawość. Mocno wrosły w nas zapisane w księgach historie o prorokach, którzy leczą i wskrzeszają. Stanął mi w pamięci syn wdowy z Sarepty sydońskiej... Tamta była poganką, litościwą wprawdzie, ale kobietą obcą naszej krwi i naszej wierze. Ja zaś jestem Judejczykiem, wiernym wyznawcą Zakonu, faryzeuszem, "pożywaczem terumy". Służę Bogu całym swym życiem. Nie żałuję jałmużny, nie zadaję się z poganami, dbam o czystość, odprawiam posty i modły. Nie chcę się chwalić... Gdy chwalę siebie lub ktoś mnie darzy pochwałą, odczuwam z początku zadowolenie i radość, ale one szybko znikają... To tak, jakby się zjadło figę, która jest smaczna, ale po niej inne będą już mniej smakowały. Znasz mnie zresztą. Nie chcę się chwalić, ale wydaje mi się, że moja praca ma swoją wartość. Nauczam - i wiem, że jestem słuchany. Haggady, które napisałem, mówią w sposób przystępny o wielkości, mocy i chwale Przedwiecznego. Jedną z nich, świeżo napisaną, opowiem ci: Pewien rabbi idąc drogą spotkał anioła, który niósł łuk. Gdy zeszli się w wąskim przejściu, jeden drugiemu nie chciał ustąpić z drogi. "Ustąp mi - rzecze rabbi. - Jestem zajęty myślami o Nim... Odejdź..." Ale anioł nie zeszedł mu z drogi. "Czemu mnie zatrzymujesz?" - zniecierpliwił się nauczyciel (a był to bardzo mądry rabbi, znający wszystkie tajemnice nieba i ziemi - gdy pisałem tę haggadę, myślałem o tobie, Justusie). Wtedy anioł rzekł: "Ustąpię ci, gdy mi powiesz, jaki On jest". Rabbi uśmiechnął się. "Dobrze trafiłeś - powiedział - tylko ja mogę ci to wyjaśnić. On jest jak piorun: spada z grzmotem na grzesznika i przybija go do ziemi..." "A co czyni ze sprawiedliwym?" - pytał anioł. "Nosisz Jego łuk - rzekł rabbi - a nie wiesz tego? Zdarza Mu się, że i w niego szyje swoimi strzałami..." "Po cóż jednak?" "Czyni to, gdy człowiek zbytnio wyrośnie. Pamiętasz, jak nie mogąc przemóc Jakuba w walce poraził wreszcie jego biodro?" "Więc sądzisz, czcigodny, że On boi się człowieka?" "Tss! Tak nie mów, to by było bluźnierstwo. Trzeba powiedzieć inaczej: Jest w Nim tajemna słabość i gdy  ją człowiek odkryje - staje się Mu równy siłą. Ale ten sekret znają tylko najmędrsi..." I anioł zszedł z drogi mądremu nauczycielowi.

    Jak ci się podoba moja haggada? To jest moja myśl, że On jest wszechpotężny, ale istnieje w Nim jakaś słabość. Trzeba tylko odkryć właściwe zaklęcie. Praojciec Jakub znał je na pewno, gdy nie ustąpił Mu krokiem. Mnie niestety to słowo nie jest znane.

    Lecz gdzie i jak go szukać? Kiedyś wydawało mi się, że świat składa się z dwóch części: z wielkiej, w której przebywają grzesznicy i poganie, oraz z małej, w której jest miejsce dla wiernych Zakonu i sprawiedliwych. Dziś zaczynam sądzić, że byłby to podział zbyt prosty. Są grzesznicy jak Józef, których nie mogę wyobrazić sobie razem z najgorszymi; są wierni jak saduceusze - a przecież gdyby oni zostali usprawiedliwieni, nie byłoby sprawiedliwości! Nie wystarczy nazywać się wiernym, nosić talit, filakterie i pięć cici u płaszcza. Istnieje drabina - jak ta widziana we śnie przez Jakuba - na którą się wspinamy bez końca. I niełatwo jest powiedzieć, na którym jej szczeblu znajduje się słowo wiążące Najwyższego. Nie jest się u szczytu, nawet gdy się zostało faryzeuszem... Nie wszyscy moi chaberim wydają mi się ludźmi świątobliwymi. Taki na przykład rabbi Joel... Drażni mnie ich pobożność, którą obnoszą niby goniąca za mężczyznami dziewka swą nową kuttonę.

    Lecz jeśli nawet nie wszyscy faryzeusze są prawdziwie pobożni i cnotliwi, czymże wobec ich czystości, modlitw, postów, rozważań jest moralność zwykłego amhaareca? Każdy z nich jest wstrętnym grzesznikiem, zajętym tylko zaspokajaniem swoich namiętności. Ci ludzie nigdy nie podnoszą oczu w górę, żyją z karkiem przygiętym do ziemi jak trzoda, bez pamięci, bez świadomości nawet, że istnieje Najwyższy, Jego aniołowie i cnoty... Czcigodny Hillel mówi: "Przybliżmy Zakon do ludu" - i ja przynajmniej staram się to czynić. Moje haggady idą między chaberim, oni zaś opowiadają je słuchaczom. Któż jednak z amhaareców chce ich słuchać? Gdybym uczył, jak wypiekać chleb z piasku, zbiegliby się. Sprawy Najwyższego ich nie ciekawią.

    Ale jakże tu myśleć o przybliżeniu Zakonu, kiedy ma się w domu  takie nieszczęście?    Cierpienia Rut są przerażające... Nie sposób jest rozważać chwałę Najwyższego, gdy słyszy się obok jęk i widzi rozchylone usta drżące bólem. Pytasz, co na to lekarze? Nie umieją nic poradzić. Zresztą lekarze... Z początku przychodzili pewni siebie, hałaśliwi, określający chorobę, zanim się jeszcze im o niej powiedziało. Potem, gdy ich leki zawiodły, stali się milczący i tajemniczy. Moje pytania pozostawiali bez odpowiedzi, porozumiewając się tylko między sobą niezrozumiałymi słowami. Byli coraz bardziej wymagający - nic już nie obiecując i żadnej pomocy nie dając. A w końcu zaczęli znikać... Jeden za drugim opuszczali mój dom. Odchodząc zapewniali, że Rut na pewno odzyska zdrowie. Ale jak i kiedy - tego nie mówił żaden. Radzili czekać cierpliwie. Jak gdyby znudzeni moimi pytaniami, wzruszeniem ramion dawali mi do zrozumienia, że żądam od nich nie wiedzieć czego. Ani jeden nie wykrztusił z siebie, że ich wiedza zawiodła. Raczej zdawali się przypisywać całą winę mojej natarczywości...

    Czy oburza cię, że w moim bólu pomyślałem o ratunku, jaki może przyjść z rąk tego kapłańskiego syna, pędzącego życie na spalonej słońcem pustyni? Coraz częściej mówi się o nim, że jest prorokiem. Wielkie słowo. Od wielu już lat nie było proroka na ziemi Judzkiej. A ten człowiek przypomina naprawdę Eliasza: lata całe żył samotny wśród skał między Hebronem a wybrzeżem Morza Asfaltowego. Kiedy wreszcie porzucił samotność i stanął nad brodem koło Bethabara, ludzie zadrżeli. Jest, mówią, wielki, czarny, z włosami potarganymi, ubrany w skórę wielbłąda, o oczach jak dwa gorejące węgle. Nie mówi podobno, ale krzyczy. Powtarza wciąż: "Czyńcie pokutę, pokutujcie, żałujcie za grzechy..." Zanurza ludzi w Jordanie, polewa im głowy i daje rady, jak mają postępować. Niezliczone tłumy ciągną do niego.

    Już zaraz za bramą miasta weszliśmy w ciżbę. W Jerozolimie ostatnie dni były chłodne; nocami padał deszcz ze śniegiem. Ale w miarę jak zstępowaliśmy ku Jerychu, robiło się coraz goręcej i nasze wełniane simlah zaczęły nam ciążyć. Od jeziora biło gorąco niby z piekarskiego pieca. Ludzi na drodze było coraz więcej. Spływali bocznymi drogami i ścieżkami.

Z dołu szli inni - powracający. Pytano ich z krzykiem:  "Czy prorok nie odszedł? Jest ciągle?" "Jest!" - odkrzykiwali. "Chrzci dalej?" "Chrzci!" Wracający znad Jordanu mieli twarze pełne powagi, jakby nieco wystraszone. "Czy krzyczy i grozi?" - zwracano się do nich. "Gromi kapłanów i faryzeuszów - odpowiadali. - Ale dla innych jest dobry..." Do Jerozolimy doszła już wieść o tym, że Jan, chociaż sam pochodzi z kapłańskiego rodu, pełen jest gniewu wobec saduceuszów. Ale ma słuszność. Cóż jednak mógłby mieć przeciwko nam? My jedni pamiętamy zawsze o czci dla proroków i my także wzywamy lud do pokuty. Wielu z naszych chaberim pokutuje dobrowolnie za grzechy nieczystych amhaareców. Prorok, który by dziś pojawił się między nami, tylko w nas mógłby znaleźć oparcie.

    Coraz było goręcej, duszniej i coraz tłumniej. Wyruszywszy  z miasta wczesnym świtem, odpoczęliśmy w południe w miejscu, gdzie białe i czerwonawe wzgórza wstępują w równinę otaczającą Jerycho. Rzadkie dotychczas i trzymające się tylko rozpadlin kępy zieloności stawały się tutaj masą zwartą, niby mechaty dywan, nad który wystrzelały palmy. Miasto bieliło się na wzgórzu swymi domami i wspaniałością swoich pałaców. Za zbitym kłębem krzewów balsamowych i wysokich traw na dnie ghoru płynął śpiesznie Jordan. Ludzie zbiegali ku niemu jak niezliczone potoki. Wszystko tu szło: amhaarece, rzemieślnicy miejscy, mali straganiarze, celnicy, wysmarowane karminem nierządnice, bogaci kupcy, bankierzy, lewici, służba świątynna, żołnierze, doktorzy, znawcy Pisma, ba - nawet kapłani. W rozgwarze setek i tysięcy głosów słychać było narzecza galilejskie, chananejskie, syrofenickie, nosowy język grecki, pokrzykiwania arabskie. Wędrował do brodu naród wybrany: Judejczycy, Galilejczycy, przybysze z diaspory, a także Samarytanie, Idumejczycy... Niezliczone stopy miesiły piasek osypiska, w jakie rozpadł się wysoki i stromy brzeg  rzeki. Jordan w tym miejscu pozwala siebie przekroczyć. Ludzie wchodzili w wodę, ona zaś burzyła się i pieniła. Tych, którzy nie chcieli się zamoczyć, przewoziły na drugi brzeg łodzie i tratwy. Człowiek, który posiadał łódź lub potrafił zbić tratwę z kilku desek, mógł nieźle zarobić. Przewoźnicy przekrzykiwali siebie wzajem, rzucali się ku dostatniej ubranym przybyszom, ciągnęli ich siłą do swoich łodzi. Dochodziło do sporów i bijatyk. Oba brzegi rzeki były zapchane ludźmi, a nad tym ogromnym obozowiskiem unosił się bulgot rozmów. Dzielono się uwagami o proroku, spierano, śmiano, opowiadano. Całe stada wędrownych sprzedawców z koszami pełnymi żywności kręciły się między zebranymi. Nawoływano do małych chlebów jęczmiennych, do obarzanków, do ryb suszonych lub małych teritów, które pospólstwo jada na surowo. Tu i tam paliły się ogniska; gotowano przy nich strawę. Inni sprzedawcy handlowali owocami. Masa zebranego wśród zieleni ludu przypominała tłumy pielgrzymów obozujących pod murami miasta w dniach świąt Paschy lub Szałasów.

    Kiedy stanęliśmy nad brzegiem rzeki, dzień pochylił się już ku wieczorowi. Roziskrzona kula wisiała nad wzgórzami Judei, których ostre i poszarpane kształty rysowały się pod blask słońca czarnym i groźnym cieniem. Było już za późno, by przejść rzekę i rozmawiać z prorokiem; należało z tym poczekać do rana. Znaleźliśmy sobie miejsce z dala od rozkrzyczanego tłumu, w którym niewątpliwie nie brakło ludzi nieczystych. Dokonawszy przepisanych obmyć siedliśmy do wieczornego posiłku. Słońce zapadało coraz niżej, a długie cienie drzew leżały na zielonoburej wodzie wyciągnięte przez całą szerokość rzeki. Jeszcze niektórzy przechodzili ją w bród. Ale większość przybyłych układała się już do spoczynku. Prorok musiał odejść, bo ludzie na przeciwległym brzegu, stojący poprzednio nad samą wodą zbitym tłumem, rozproszyli się po okolicy. W przestrzeni tracącej barwy gorącą czerwienią zapalały się ogniska. Góry Moabskie unosiły się niby różowy obłok nad kamieniejącym w mroku wąwozem. Zaraz jednak zaczynały gasnąć: szarzejąc wracały spomiędzy chmur na ziemię. Woda chlupotała, gwar cichł. Odmówiwszy modlitwy wieczorne i owinąwszy się płaszczami wyciągnęliśmy  się na ziemi. Piasek stygł prędko. Trzciny szumiały. Z dna ghoru niebo wydawało się mniej niż zwykle wysokie; robiło wrażenie płaskiego sklepienia świątyni.

    Leżąc na wznak myślałem o Rut. Widok choroby rodzi myśli może bardziej niż widok śmierci. śmierć coś kończy, choroba nie kończy niczego... Choroba przychodzi niespodziewanie, rozpala się, przygasa, znowu odżywa... Gdy człowiek sądzi, że już odeszła, ona powraca na nowo. Staje się niby kołysanie to w tył, to w przód. Zaciskamy zęby, czekając, kiedy przeminie. Nie mija! I wreszcie któregoś dnia dochodzimy do przekonania, że tego już dłużej nie zdołamy znieść. Starczy nam jeszcze sił na dziś, może jeszcze na jutro... Dni tymczasem  lecą, od tamtego "jutra" upływa kilka szabatów i wiecznie jest to samo: mała poprawa, a po niej nowy nawrót choroby.

    Z początku miałem sił w nadmiarze. Mogłem czuwać, robić starania, zdobywać się na świeże pomysły. W końcu jednak moja energia wyczerpała się; szanuję się teraz jak zapaśnik, który wie, że tylko trwaniem potrafi zmóc przeciwnika. Choroba stała się niby garb, do którego zaczynam się przyzwyczajać. Nie mogłem przedtem spać ani jeść. Teraz śpię coraz mocniej, jakby broniąc się przed obudzeniem. I jem... Pewnego dnia gotowe obudzić się we mnie podejrzenie, że chora jęczy bez powodu... Nie przestałem walczyć! Mam jednak takie uczucie, jakbym zdradził sprawę. Zdradziłem ją, sam nie wiem kiedy i sam nie wiem jak.

    Nad ghorem wisiał woal mgły, spoza którego przebijał się czerwony sierp księżyca. Woda przelewała się z szumem. Długo nie mogłem zasnąć...

   Zbudził nas wcześnie hałas ludzkiego rojowiska. Pokrzykując żałośnie mewy kręciły się nad rzeką. Zobaczyliśmy, że zbliża się do nas grupa kapłanów i lewitów. Szli poważnie, wspierając się na laskach i wlokąc za sobą po mokrym piasku swe długie szaty. Kilku pachołków roztrącało ludzi, aby kapłani mogli przejść nie dotknięci przez ciżbę. Idący przodem Jonatas syn Ananiasza ubrany był w efod, co znaczyło, że przybył tutaj jako przedstawiciel świątyni. Dlatego skłoniliśmy się mu pierwsi, choć żaden z nas go nie znosi. Jest synem dawnego arcykapłana, szwagrem Kajfasza, nasim - przewodniczącym Sanhedrynu. Ohydny saduceusz, który drwi z wiary w zmartwychwstanie! Tak się upodobnił do Greka, że jest doprawdy bezczelnością z jego strony nakładać efod! To on obsadził swymi ludźmi sadzawkę Owczą i ma dochód od każdego umytego zwierzęcia.

    Odpowiedział na nasz ukłon uśmiechem tak przyjaznym, jakby to nie on przezywał nas "kretami, które ryją pod świątynią".

    - Witajcie, czcigodni nauczyciele - powiedział - niech Najwyższy będzie z wami.

    Czekaliśmy na to, co będzie dalej. Ciągle życzliwie uśmiechnięty, wyjaśnił nam powód swojej obecności na tym miejscu. Jak się okazuje - nawet saduceusze nie mogą już dłużej udawać, że nie widzą tłumów ściągających do Bethabara. Podobno także prokurator przysłał gońca z zapytaniem, co znaczy to zbiegowisko nad rzeką. Również w małym Sanhedrynie debatowano nad tym przedwczoraj cały dzień. W porę ktoś przypomniał sobie o starym obyczaju, który nakazuje, aby każdy nowo występujący prorok przedstawił swoją misję świątyni. Postanowiono więc wysłać do Jana poselstwo, które by go wezwało do wyjaśnienia, z czym przyszedł. To, że sam Jonatas stanął na jego czele, dowodziło, jak poważnie kapłani traktują całą sprawę.

    - Tak więc dowiemy się za chwilę, kim on jest - kończył nasi. - I nie wykręci się słowami. Skoro jest Eliaszem - Jonatas począł się śmiać złośliwie - zażądamy od niego znaku. Niech uczyni cud. Oczywiście, jeżeli potrafi... - chichotał, gładząc się po brodzie. - Zażądamy od niego, by uczynił cud. A wtedy...

    Saduceusze nie wierzą w cuda, więc uważają, że to jest znakomita pułapka. Ale mają rację w tym, że starają się umniejszyć znaczenie syna Zachariaszowego. Rzymianie są podejrzliwi i we wszystkim węszą spiski. Walka o wyzwolenie będzie musiała kiedyś wybuchnąć; nie wolno jednak, aby znowu stała się próżnym wybuchem. Jan nie jest na pewno człowiekiem, który mógłby naród do niej poprowadzić...

   Jonatas zaproponował, abyśmy razem z nimi udali się do proroka. "Będzie poważniej - twierdził - gdy i wy, nauczyciele, postawicie mu pytania. Jeśli nie będzie umiał na nie dać odpowiedzi i zmiesza się, wielkość jego zblednie tym skuteczniej...."

   Gdy trzeba drzeć skórę ze składającego ofiarę amhaareca, saduceusze dają sobie doskonale radę bez nas. Ale gdy trzeba o czymś przekonać lud, wolą występować razem z nami. Są tchórzami jak prawdziwi zdrajcy. Kto wie, czy nie podejrzewają nas, że jesteśmy w porozumieniu z Janem; wolą się od tego zabezpieczyć, wspólnie go atakując. Naradzaliśmy się chwilę nad propozycją Jonatasa. Ale ostatecznie przyjęliśmy ją. Jan nie jest naszym człowiekiem i nie mamy powodu go oszczędzać.

   Dwiema dużymi łodziami przewieziono nas na wschodni brzeg. Zbity tłum stał tu półkręgiem nad samą wodą. Ze środka ciżby dochodził głos mówiącego. To prawda: on nie mówi, ale krzyczy. Pachoły zaczęli torować nam przejście  i tłum rozstępował się, patrzył jednak ciekawie, co się stanie. Otoczeni pachołkami szliśmy środkiem. Wreszcie zobaczyłem Jana. Stał nad brzegiem pochylony nad ludźmi zanurzonymi w wodzie. Jest to olbrzym suchy i czarny. Nie zauważyłem jednak, aby miał wzrok smoka. Przeciwnie, pod strzępiącymi się brwiami tkwią oczy marzące, smutne, szarobłękitne jak wczesnowiosenne niebo. Gdyby nie zarost, który go postarza, wyglądałby bardzo młodo. Ale w jego ruchach i gestach jest gorączka. Jak mówiąc krzyczy, tak chodząc - biega. Ledwie ujrzał nas, ruszył ku nam. Poczułem przez chwilę niepokój, bo zbliżał się jak człowiek, który ma zamiar rozpocząć walkę. Lecz gdy ruchy i głos wydają się zaczepne, wzrok uspokaja. Stanął przed nami wsparty na swym długim kiju. Poranny wiatr rozwiewał mu włosy i gładził wysoką, mocną pierś. Zatrzymał się nagle, a na jego twarzy odmalowało się jakby uczucie zawodu: można by sądzić, że oczekiwał kogoś innego. Jonatas wysunął się przed nas i zaczerpnąwszy obficie powietrza powiedział głosem mocnym, aby być słyszanym przez wszystkich:

    - Janie, synu Zachariasza! Przychodzimy tutaj od arcykapłana Józefa i całego Sanhedrynu. Chcemy cię, jak każe stary obyczaj, zapytać. Czy będziesz nam odpowiadał?

   - Tak - rzucił krótko. Ma głos dźwięczny i głęboki. - Pytajcie...

    - Janie, synu Zachariasza, synu Abiasza...

    Jonatas mówił teraz z najwyższą powagą i namaszczeniem. Ludzie naokół cisnęli się, lecz zachowywali się cicho, pragnąc słyszeć rozmowę.

    - Kim jesteś? Może Mesjaszem?

   Zaprzeczył śpiesznie. Jeszcze słowa wisiały na ustach kapłana, gdy już zawołał:

    - Nie! Nie! Nie jestem Mesjaszem...

    Pomyślałem, że ta odpowiedź rozprasza właściwe niebezpieczeństwo. Gdyby Jan ogłosił się Mesjaszem, mógłby już nie odpowiadać na dalsze pytania. Mesjasz jest ponad świątynią. Ale prorok musi zachować pokój ze świątynią. Wprawdzie Jeremiasz... Lecz są to dawne dzieje; dziś prorok musi chodzić na pasku kapłanów. Chyba gdyby był z nami.

    - Więc może jesteś Eliaszem? - zapytał Jonatas.

    Znowu ważył się los chrzciciela znad Jordanu. Ale odpowiedź przyszła równie śpieszna jak poprzednia:

    - Nie jestem...

    Jonatas przez chwilę przełykał ślinę. Zrozumiałem, że to przeczenie zaskoczyło go. Mnie zresztą także. Tłum mówi o Janie jako o Eliaszu. Gdy powiedział, że nim nie jest, połowa jego sławy spłynęła w piasek.

    - Jesteś prorokiem?

   - Nie!

   Patrzyłem zaskoczony w szarobłękitne oczy, lecące spojrzeniem poza nas w przestrzeń. Jan ledwie chce patrzeć na tych, co go otaczają. Jego świat zaczyna się gdzieś daleko, za tłumem tłoczących się ludzi. Zauważyłem, że jego oczy są obrzucone zmarszczakami jak oczy pustynnych wędrowców lub żeglarzy, nawykłych do wypatrywania dalekich horyzontów. Mówi i słucha jakoby w roztargnieniu. Dałbym głowę, że równocześnie czegoś nasłuchuje.

    - Kimże wobec tego jesteś? - w pytaniu Jonatasa zabrzmiała pogarda.

    Odpowiedział strofą Izajasza:

    - "Jestem głosem, który woła na pustyni..."

   Wtedy odezwałem się:

   - Czemu więc chrzcisz?

   Jego wzrok wrócił z dali i spoczął na mnie. Spostrzegłem w jego oczach gorączkę i napięcie.

    - Ja chrzczę wodą - powiedział - ale...

   Oczy jego pobiegły znowu w dal, za tłum, gdzieś ku tamtej stronie rzeki.

    - ...jest już Ten, który stał się wcześniej niż ja, a przyjdzie po mnie... - Usta mu zadrżały. Zapatrzony w horyzont mówił to z jakimś rozczuleniem, prawie jak kobieta, gdy mówi o ukochanym mężczyźnie:

    - Nie jestem godny rozwiązać rzemyka u sandałów Jego...

   Lecz w tej samej chwili pękła nuta miękka i łagodna. Prorok wybuchnął wołaniem:

   - On przyjdzie i ochrzci was Ogniem i Duchem!

   Szare łagodne oczy stały się nagle straszne. Znikła z nich marzycielska dobroć. Zaczęły sypać ogniem niby wyjęta z ogniska i rzucona w powietrze żagiew. Postąpił krok naprzód, zaciskając dłonie na swym kiju.

    - Rodzie żmijowy! Sądzicie, że unikniecie Pańskiego gniewu? Spróchniałe drzewo nie ujdzie siekiery! Pytać przyszliście?  

    Jonatas cofał się, a olbrzymi prorok szedł na niego, grzmiąc gniewnymi słowami:

   - Pytać chcecie? Jedno wam tylko odpowiem: Pokutujcie! Pokutujcie! W prochu i w popiele pokutujcie! Jak Niniwa! Wam się zdaje, że jesteście inni niż oni? - zatoczył ręką krąg. Jonatas uskoczył za mnie. Rozszalały prorok stał przede mną, mówił wprost do mnie; jego gorączkowe słowa leciały mi prosto w oczy niby iskry.

    - Sądzicie, że jesteście wolni od grzechu, boście synami Abrahamowymi? Patrz!

   Schylił się, porwał z ziemi garść małych utoczonych przez wodę kamieni, podsunął mi je na dłoni przed samą twarz.

    - Z tych kamieni Najwyższy, gdy zechce, zrodzi nowych synów Abrahamowi! Pojąłeś?

   Ogarnęło mnie takie drżenie, że nie umiałem nic odpowiedzieć. Rozumiesz, że jest się czego przestraszyć, gdy szalony i wielki mężczyzna zaczyna ci z bliska wygrażać. Ani się spostrzegłem, kiedy zostałem sam. Moi towarzysze i saduceusze dali nurka w tłum. Tylko ja jeden z całego poselstwa stałem przed Janem, on zaś krzyczał na mnie. Głupiemu tłumowi musiało się to podobać, bo słyszałem z tyłu i z boków szydercze szepty. Gdyby rzucił się na mnie z kijem, nie znalazłby się nikt, kto by mnie bronił.

    - Już idzie On! - znowu zaczął mówić. - Już się zbliża...

   Groźnie brzmiący głos przygasł, wzrok minął mnie  jak nędzną trawę. Pojąłem: ten człowiek żył niby na skraju dwóch światów: świata marzeń i świata gniewu. Gdy patrzył blisko - wybuchał; gdy patrzył daleko - marzył.

    - Ma wiejadło w ręku - mówił, jakby śpiewał psalm - podrzuci na nim pszenicę, oddzieli ziarno od plew. Zachowa ziarno w spichrzu, lecz plewy spali ogniem nieugaszonym...

    Zastygł na chwilę w bezruchu. Wzrok jego szukał Idącego, jak szuka lądu zbłąkany żeglarz. Lecz już ludzie obok zaczęli rzucać pytania. Kilka razy powtarzali je, zanim skrócił spojrzenie i zobaczył ich.

    - Co mamy czynić? - mówili. - Co mamy czynić, Janie? Co mamy czynić?

   Choć patrzył na nich, nie gromił. Miał już nową twarz: twarz kogoś, kto przenosi swą beznadziejną miłość na spotkane dziecko. Odpowiadał:

    - Masz dwa płaszcze? Oddaj jeden ubogiemu...

    Zwrócił się do celnika, który stanął obok mnie, a ja ani spostrzegłem, że człowiek nieczysty podszedł do mnie na odległość mniejszą niż siedem kroków:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin