Wingrove D - Chung Kuo 01 Państwo środka.rtf

(1699 KB) Pobierz

Dla Susan

W oknie pełnym słońca

Skupia się jej złoty cień

Fałda na fałdzie, aż wreszcie promienieje

Łagodnie jak kwiat róży

 

 

WSTĘP

 

„Historia Chin jest jak pamięć starego człowieka. Odległa przeszłość jest często bardziej żywa od teraźniejszości, a opowieści są wygładzone, przesadzone i zniekształcone za sprawą niezliczonych powtórzeń. Chińczycy zawsze szukali wyczucia kierunku i życiowego obowiązku u swych przodków. Nie znają oni eposów ani opowieści o stworzeniu świata, jedynie historię pełną moralnych wzorów, a każde pokolenie może na nowo z nich czerpać i poddawać je własnej ocenie. Gdyż dla Chińczyków historia nie jest obiektywnym sprawozdaniem o przeszłości. Jest ona nie kończącą się przypowieścią moralną, której postacie są albo łajdakami, albo bohaterami, a ich cnoty i grzechy zawsze mają związek ze sprawami dnia dzisiejszego".

— Alasdair Clayre: Serce smoka

„Niecały dzień w raju,

A pośród ludzi minęło tysiąc lat.

Choć pionki nadal przesuwają się po szachownicy,

Wszystko zmieniło się w nicość.

Drwal powraca do domu,

Stylisko topora zgniło na wietrze:

Wszystko się zmieniło, tylko kamienny most

Nadal łączy brzegi jak cynobrowa tęcza".

— Meng Chiao: Kamienie tam, gdzie zgniło stylisko, IX wiek n.e.

 

Chung Kuo. Słowa te znaczą „Państwo Środka" i od roku 221 p.n.e., kiedy Pierwszy Cesarz Chin Ch'in Shih Huang Ti zjednoczył siedem Walczących Królestw, tak właśnie „czarnowłosi", Han, czyli Chińczycy, nazywają swój wielki kraj. Państwo Środka — dla nich był to cały świat; świat na północy i zachodzie ograniczony potężnymi łańcuchami górskimi, na wschodzie i południu—morzem. Za nimi była tylko pustynia i barbarzyńcy. Tak było przez dwa tysiące lat, przez szesnaście wielkich dynastii. Chung Kuo naprawdę stanowiło Państwo Środka, centrum świata ludzi, jego Cesarz zaś był „Synem Nieba", „Jedynym Człowiekiem". Lecz w osiemnastym wieku w świat ten wtargnęły młode, agresywne mocarstwa Zachodu, dysponujące doskonalszą bronią i niezachwianą wiarą w Postęp. Walka, ku zaskoczeniu Han, była nierówna, i tak oto upadł mit o wszechmocy i samowystarczalności Chin. Na początku dwudziestego wieku Chiny — Chung Kuo — były chorym człowiekiem Wschodu; Karol Marks nazwał je „troskliwie zakonserwowaną mumią w zapieczętowanej hermetycznie trumnie". Ze zniszczeń tego stulecia podźwignął się jednak naród-olbrzym, zdolny rywalizować z Zachodem i z własnymi wschodnimi konkurentami, Japonią i Koreą, z pozycji niezrównanej potęgi. W wieku dwudziestym pierwszym, który jeszcze przed jego początkiem nazwano „stuleciem Pacyfiku", Chiny znowu stały się światem samym w sobie, choć tym razem jedyną jego granicę stanowił kosmos.

 

PROLOG

 

ZIMA      2190

 

YIN/YANG

„Kto zbudował dziesięciopiętrową wieżę z nefrytu? Kto przewidział wszystko na początku, gdy pojawiły się pierwsze znaki?"

Ch'u Yuan: Tien Wen (Niebiańskie pytania) z Chu Tz'u (Pieśni Południa) II wiek p.n.e.

 

YIN

W czasach przed początkiem świata pierwszy Cesarz Ko Ming, Mao Tse--Tung, stał na zboczu wzgórza w Wuch'ichen w prowincji Shensi i oglądał się na drogę, którą tam przybył. Monumentalny Wielki Marsz, dwadzieścia pięć tysięcy li poprzez osiemnaście górskich łańcuchów i dwanaście prowincji — z których każda większa była od europejskiego państwa —już się skończył, i Mao, widząc rozciągający się przed nim ogrom Chin, uniósł ramiona i przemówił do tych nielicznych towarzyszy, którzy przeżyli roczną wędrówkę.

— Czy był w dziejach marsz tak wielki jak nasz, od kiedy P'an Ku oddzielił niebo od ziemi i od kiedy panowało Trzech Suwerenów i Pięciu Cesarzy?—rzekł. — Za dziesięć lat całe Chiny będą nasze. Doszliśmy już tak daleko. Czy może istnieć coś, czego nie potrafimy dokonać?

Chiny. Chung Kuo, Państwo Środka. Tym były przez ponad trzy stulecia, od czasów Chou, na długo przed Pierwszym Cesarstwem.

Tym były. Lecz teraz Chung Kuo znaczyło więcej. Nie było zwykłym państwem, a samą Ziemią. Światem.

W swym zimowym pałacu na okołoziemskiej orbicie 160 000 li nad powierzchnią planety Li Shai Tung, Tang, Syn Nieba i władca Miasta Europa, stał na szerokim kręgu widokowym i pomiędzy swymi stopami obserwował w zamyśleniu błękitno-białą kulę Chung Kuo.

Świat bardzo się zmienił w ciągu tych dwustu pięćdziesięciu sześciu lat, które minęły, od kiedy Mao stał na wzgórzu w prowincji Shensi. W tamtych czasach powiadano, że jedynym dowodem istnienia Człowieka na planecie, jaki można dostrzec z kosmosu, jest chiński Wielki Mur. Choć to nie była prawda, jednak świadczyło to o umiejętności Han organizowania wielkich przedsięwzięć — i to nie tylko organizowania ich, lecz także przeprowadzania. Oto dwudziesty drugi wiek wkracza w ostatnią dekadę i zmienił się wygląd całego świata. Z kosmosu widać ogromne Miasta — każde z nich samo w sobie jest niemal kontynentem; wielkie płachty lodowej bieli kryją stare, zapomniane kształty państw narodowych; świat to jedno wielkie, wszechobecne miasto: Miasto Ziemia.

Li Shai Tung w zamyśleniu pogładził długą siwą, brodę i odwrócił się od

11

 

portalu, otulając się haftowanym jedwabnym pau. W sali widokowej było ciepło, lecz jemu zawsze zdawało się, że marznie, gdy przez ciemność kosmosu patrzył na odległą planetę.

Miasto. Ostatnio dużo o nim myślał. Przedtem był zbyt blisko niego — nawet siedząc tu, na górze. Nie zastanawiał się, brał za oczywiste rzeczy, które bynajmniej takie nie były. Ale nadszedł czas, by stawić czoło faktom: by spojrzeć na nie z dalekiej perspektywy.

Miasto, zbudowane przed ponad wiekiem, miało przetrwać dziesięć tysięcy lat. Było rozległe i pojemne, a jego budulec nie wymagał wymiany, jedynie odnawiania. To był nowy świat zbudowany na starym; gigantyczna wioska na szczudłach wznosząca się nad ciemnym, stojącym jeziorem starożytności.

Trzydzieści pokładów — trzysta poziomów — tworzących wysoką konstrukcję z sześciobocznych pokładów-uli o boku dwóch //; wydawało się, że pomieszczą one każdą liczbę ludzi. Niech ludzkość się rozmnaża, powiedzieli Planiści; miejsca wystarczy dla wszystkich. Tak się wtedy wydawało. Lecz w ciągu następnego stulecia ludność Chung Kuo wzrosła jak nigdy przedtem.

Ostatni spis wskazał trzydzieści cztery miliardy ludzi, Han i Europejczyków — Hung Mao — razem wziętych. Z każdym rokiem więcej. Tak wielu, że za pięćdziesiąt lat Miasto będzie pełne, nawet po opróżnieniu magazynów. Krótko mówiąc, Miasto to wiecznie rosnący żołądek, coraz szersze usta. To rzecz, która spożywa, wydala i rośnie.

Li Shai Tung westchnął i po szerokich, łagodnych schodach ruszył do swych prywatnych apartamentów. Odprawił dwóch służących, zasunął drzwi, odwrócił się i znów spojrzał na pokój.

To na nic. Będzie musiał poruszyć tę sprawę na Radzie. Czy podoba się to Siedmiu, czy nie, trzeba będzie przedyskutować sprawę regulacji urodzin. A jak nie? Cóż, nawet on sam w najlepszym przypadku wyobrażał sobie tylko stabilizację: dalsze istnienie Miasta, rządy jego synów i wnuków w pokoju. A w najgorszym? Li Shai Tung skrył twarz w dłoniach, co rzadko mu się zdarzało. Ostatnio miewał sny. Widział w nich płonące Miasta. Widział w nich martwe ciała swych starych przyjaciół brutalnie zamordowanych w łóżkach i krwawe trupki ich dzieci, rozszarpane w dziecinnych pokojach. Widział w snach, jak ciemność pochłania jasno oświetlone poziomy. Widział, jak cały ogromny gmach pogrąża się w trzęsawisku chaosu. Widział to równie wyraźnie, jak teraz widzi swe dłonie, w których skrył twarz.

Lecz nie były to zwykłe sny. To się stanie — jeżeli on nie zadziała.

Li Shai Tung, Tang, władca Miasta Europa, jeden z Siedmiu, zadrżał. Potem wygładził paw i usiadł przy biurku, by przygotować przemówienie dla Rady. Pisząc nie przerwał rozmyślań.

 

Nie tylko zmieniliśmy przeszłość, o co kusili się i inni przed nami, ale zabudowaliśmy ją, by ją wymazać na zawsze. Chcieliśmy dokonać tego, czego w swoim czasie próbował Mao ze swą rewolucją kulturalną. Czego przed dwoma tysiącami czterystu laty próbował także Pierwszy Cesarz Han, Ch'in Shih Huang Ti, gdy spalił książki i zbudował Wielki Mur, by ochronić Państwo Środka przed barbarzyńcami. Historia niczego nas nie nauczyła. Woleliśmy zignorować jej rady. Ale teraz historia nas dopadła. Najbliższe lata dowiodą naszej mądrości. Albo wykażą nasze szaleństwo.

Spodobały mu się te myśli; zapisał je. Wreszcie, kiedy skończył, wstał i znów zszedł po schodach do kręgu widokowego. Nad Miastem Europa powoli zapadała ciemność, kreśląc ostrą linię terminatora, o wklęsłym, geometrycznym kształcie, z północy na południe.

Nie, pomyślał. Nie nauczyliśmy się niczego. Byliśmy głupi. I oto szybko zbliża się nasz własny Wielki Marsz. Słoneczne dni pokoju — władzy bez przeciwników — należą do przeszłości. Przed nami jest tylko ciemność.

Starzec znów westchnął, potem wyprostował się, czując w kościach urojone zimno. Chung Kuo. Czy przetrwa to, co nadchodzi? Czyjego syn też spojrzy z wysokości, jak on sam teraz patrzy, i ujrzy spokojny świat? Czy może znów nadeszła Zmiana jak niszczycielski wąż?

Li Shai Tung odwrócił się i znieruchomiał nasłuchując. Znów usłyszał ten sam dźwięk. Niecierpliwe kołatanie do zewnętrznych drzwi. Podszedł do

nich.

              Kto tam?

              Chieh Hsia\ Wybacz. To ja, Chung Hu-Yan.

Zaniepokoiła go nuta paniki w głosie Kanclerza, tak zgodna z jego własnymi myślami. Gwałtownie otworzył drzwi.

Stał tam Chung Hu-Yan z opuszczoną nisko głową, wysoki i szczupły, ciasno zawinięty w liliowy szlafrok. Włosy miał nie zaplecione i nie uczesane. Widocznie przed chwilą zerwał się z łóżka i nie miał nawet czasu na toaletę.

              Co się stało, Chung? Chung padł na kolana.

              Chodzi o Lin Yua, Chieh Hsia. Chyba już się zaczęło...

 

              Zaczęło się? — Instynkt nakazał mu opanować głos, twarz i oddech, lecz w środku serce zadudniło, a żołądek skurczył się gwałtownie. Lin Yua, jego pierwsza żona była w ciąży dopiero od sześciu miesięcy. Jak mogło się zacząć? Gwałtownie zaczerpnął tchu, zmuszając się do spokoju.

              Szybko, Chung. Zabierz mnie do niej, szybko.

Gdy wszedł, lekarze podnieśli głowy znad łóżka, skłonili mu się nisko i szybko cofnęli. Lecz strach w ich wzroku natychmiast powiedział mu więcej, niż chciał wiedzieć.

Spojrzał poprzez nich na jej łóżko.

              Lin Yua! — Pobiegł ku niej przez pokój, potem zatrzymał się, a jego

obawa zmieniła się w lodowatą pewność. — Bogowie... — powiedział cicho,

łamiącym się głosem. — Niech Kuan Yin ma nas w swej opiece!

Leżała z twarzą bladą jak jesienny księżyc, z zamkniętymi oczami, a jej

 

 

 

12

 

13

 

wargi i policzki miały niebieskawy odcień. Prześcieradło pod jej nagimi nogami było pomięte jak po jakiejś tytanicznej walce, a plamy krwi na nim zdawały się niemal czarne. Jej ramiona leżały bezwładnie wzdłuż boków.

Padł na łóżko, tulił się do niej, łkał zapamiętale, zapomniawszy doszczętnie o dostojeństwie władcy. Była jeszcze ciepła. Tak przeraźliwie, złudnie ciepła. Ujął jej twarz w dłonie i całował bez ustanku, jakby pocałunki mogły przywrócić jej życie, potem zaczął do niej mówić błagalnym głosem:

              Lin Yua... Lin Yua... Moja mała brzoskwinko. Moja ukochana,

maleńka. Gdzie jesteś, Lin Yua? Na bogów, gdzie jesteś?

Gdyby tylko jej oczy się rozwarły. Gdyby tylko uśmiechnęła się i powiedziała, że to wszystko zabawa — próba jak mocno ją kocha. Lecz to nie była zabawa. Jej oczy nadal były zamknięte, powieki nieprzejrzanie białe; ust nie poruszał oddech. I wtedy wreszcie zrozumiał.

Delikatnie złożył głowę kobiety na poduszce i palcami pieszczotliwie sczesał jej włosy z czoła. Drżąc odsunął się od niej, spojrzał na swego Kanclerza i głosem wyjałowionym przez niedowierzanie rzekł:

              Nie żyje, Hu-Yan. Moja mała brzoskwinka nie żyje.

              Chieh Hsia... — Głos Kanclerza wibrował od emocji. Po raz pierwszy w życiu nie wiedział, co zrobić, co powiedzieć. To była taka silna kobieta. Tak pełna życia. Żeby umarła... Nie. To niemożliwe. Wbił wzrok w T'anga czując, jak do jego własnych oczu napływają łzy, i w milczeniu pokręcił głową.

Coś poruszyło się za nim. Odwrócił się i spojrzał. To była pielęgniarka. Trzymała małe zawiniątko. Nieruchome i milczące. Przerażony wpatrzył się w nią i gwałtownie potrząsnął głową.

              Nie, Ekscelencjo — odezwała się kobieta, z szacunkiem skłaniając

głowę. — Ekscelencja źle zrozumiał...

Chung Hu-Yan z obawą zerknął na Tanga. Li Shai Tung odwrócił się; znów spoglądał na swą martwą żonę. Chung poczuł, że musi coś zrobić; odwrócił się i uchwycił ramię kobiety. Dopiero wtedy dostrzegł, że omotane w koc dziecko żyje.

              Ono żyje? — W jego szepcie brzmiała odrobina niedowierza

nia.

              On żyje, Ekscelencjo. To chłopiec. Zaskoczony Chung Hu-Yan zaśmiał się krótko.

              Lin Yua urodziła chłopca?

              Tak, Ekscelencjo. Waży cztery kati. Duży, jak na takiego wcześ

niaka.

Chung Hu-Yan popatrzył na maleńkie dziecko, potem odwrócił się i znów spojrzał na Tanga. Li Shai Tung nie zauważył wejścia kobiety. Chung oblizał wargi, rozważając sytuację, wreszcie zdecydował się.

              Idź — powiedział do pielęgniarki. — Dopilnuj, żeby chłopcu nic się

nie stało. Jeśli umrze, zapłacisz własnym życiem. Rozumiesz, kobieto?

 

Kobieta z lękiem przełknęła ślinę i skłoniła nisko głowę.

              Rozumiem, Ekscelencjo. Zajmę się nim dobrze.

Chung odwrócił się, podszedł do T'anga i stanął obok niego.

              Chieh Hsial — odezwał się, klękając i chyląc głowę.

Li Shai Tung podniósł wzrok — oczy miał smutne i niewidzące, żal zmienił jego twarz niemal nie do poznania.

              Chieh Hsia, pragnę...

Tang wstał nagle i gwałtownie przepchnął się obok swego Kanclerza, ignorując go, skupiając za to swą uwagę na grupie pięciu lekarzy, którzy nadal czekali z drugiej strony pokoju.

              Dlaczego nie wezwano mnie wcześniej? Najstarszy z nich wystąpił i skłonił się.

              Uznaliśmy, Chieh Hsia...

              Uznaliście? — Gniewne warknięcie Tanga zaskoczyło starego

człowieka. Ból i gniew odmieniły Li Shai Tunga. Jego twarz przybrała

przerażający wyraz. Wyciągnął rękę, gwałtownie pochwycił lekarza za ramię

i cisnął nim o podłogę. Stał nad nim rozwścieczony. — Jak ona umarła?

Stary człowiek spojrzał na niego z obawą, potem z trudem uniósł się na kolana i z pokorą opuścił głowę.

              To sprawa jej wieku, Chieh Hsia — jęknął. — Kobieta czterdziesto-czteroletnia nie powinna rodzić dzieci. I tutejsze warunki. Nawet normalny poród jest w nich niebezpieczny. W Chung Kuo...

              Partacze! Rzeźnicy! Mordercy! — Głos odmówił Li Shai Tungowi posłuszeństwa. Odwrócił się i z drżącymi dłońmi, z wargami rozchylonymi od niedowierzania, spojrzał bezradnie na ciało swej żony. Stał tak jeszcze przez chwilę, pogrążony w swym bólu, po czym otrząsając się odwrócił ku obecnym nagle opanowaną i znieruchomiałą twarz. — Zabierz ich stąd, Chung Hu-Yan — powiedział chłodno, z oczyma pełnymi pogardy. — Zabierz ich stąd i każ zabić.

              Chieh Hsial — Kanclerz wpatrywał się w niego zaskoczony. Żałoba odmieniła jego pana nie do poznania.

              Słyszałeś mnie, panie Chung! Zabierz ich stąd!—Głos Tanga zmienił się w ryk.

Leżący u jego stóp mężczyzna odezwał się błagalnym tonem:

              Chieh Hsial Niech wolno nam będzie...

Uciszył starca spojrzeniem i znów się rozejrzał. Po drugiej stronie pokoju pozostali lekarze, wszyscy siwobrodzi, także prosząco upadli na kolana. Teraz i Chung Hu-Yan poszedł za ich przykładem.

              Błagam cię, Chieh Hsia, wysłuchaj mnie. Jeśli każesz zabić tych ludzi,

to i wszyscy ich krewni stracą życie. Pozwól im wybrać zaszczytną śmierć.

Pomścij śmierć Lin Yua, tak, ale oszczędź ich rodziny.

Li Shai Tung nie mógł opanować dreszczy. Teraz mówił cicho, zbolałym głosem:

              Ależ, Chung, oni zabili moją żonę. Pozwolili umrzeć Lin Yua.

Chung dotknął czołem podłogi.

 

 

 

14

 

15

 

              Wiem, Chieh Hsia. I chętnie oddadzą za to życie. Ale błagam, Chieh Hsia, oszczędź ich rodziny. Tyle jesteś im winien. W końcu uratowali twego syna.

              Mego syna? — zaskoczony Tang uniósł wzrok.

              Tak, Chieh Hsia. Masz syna. Drugiego syna. Silne, zdrowe dziecko.

Li Shai Tung dziko zmarszczył brwi, próbując pojąć tę ostatnią nieoczekiwaną wiadomość. Potem, bardzo powoli, jego twarz znów się odmieniła, ból przebił się przez maskę opanowania, aż ta pękła i opadła, on zaś stał i łkał z goryczą, zaciskając zęby z udręczenia, ze łzami płynącymi po twarzy.

              Idźcie stąd — rzekł wreszcie cichym głosem, odwracając się od nich

i odprawiając ich gestem. — Rozkaż, jak uważasz, Chung. Ale idźcie stąd.

Teraz muszę zostać z nią sam.

 

YANG

Na skraju wychodzącego na park tarasu, gdzie siedzieli, było ciemno. Pozostałe stoliki za ich plecami były już puste. Wewnątrz restauracji mdło ćmiła się samotna lampa. W pobliżu, w cieniu pod ścianą, czterech kelnerów czekało w milczącej gotowości. Zbliżał się świt. Z parku dochodziły dźwięki młodzieńczego śmiechu: spontaniczne, niewymuszone. Nocne niebo ponad nimi zdawało się pełne gwiazd: milionów jaskrawych drobnych punkcików na tle aksamitnej czerni.

              Tak tu pięknie—rzekł Wyatt, spoglądając w dół, i odwrócił się ku swym

towarzyszom. — Wiecie, czasami na sam widok chce mi się płakać. A wam?

Lehmann zaśmiał się cicho, niemal ze smutkiem, i dotknął ramienia przyjaciela.

              Wiem...

Wyatt znów odrzucił głowę do tyłu. Był pijany. Wszyscy byli pijani, inaczej nie mówiliby tak. To samo było już zdradą. Takie rzeczy mówi się szeptem albo wcale. A przecież czasami trzeba je powiedzieć. Teraz. Tej nocy. Zanim pryśnie nastrój bliskości i każdy znów pójdzie w swoją stronę.

Pochylił się nad stołem, oparł prawą dłoń o blat, zacisnął ciasno pięść.

              A czasami czuję się stłamszony. Zamknięty. Coś mnie boli. Czuję

niespełnienie. Potrzebę. I kiedy podnoszę wzrok ku gwiazdom, ogarnia

mnie gniew. Myślę o marnotrawstwie, o głupocie. Próbują wszystko

puszkować. Co oni sobie myślą? Że jesteśmy maszynami? — Zaśmiał się:

bolesny dźwięk, pełen zaskoczenia. — Czy oni nie rozumieją, co

z nami robią? Czy sądzicie, że są aż tak ślepi?

Rozległ się pomruk zrozumienia i zgody.

              Rozumieją—powiedział rzeczowo Berdyczów, gasząc cygaro; w jego

okularach odbijały się odległe gwiazdy.

Wyatt spojrzał na niego.

              Być może. Ale czasami sam nie wiem. Wiecie, wydaje mi,się, że gdzieś

zagubił się prawdziwy wymiar mojego życia. Twojego, Soren, i twojego,

Piotrze. Życia każdego z nas. Może zagubiło się właśnie to , dzięki czemu jesteśmy prawdziwymi ludźmi – Pochylił się niebezpiecznie na krześle – Nie ma już gdzie rosnąć. Na mapach nie ma już białych plam.

 

17

 

              Wprost przeciwnie, Edmundzie — odparł sucho Lehmann. — Jea

wyłącznie biel.

Rozległ się śmiech, potem zapadła chwila milczenia. Strop wielkiej kopu ły poruszał się niedostrzegalnie, obracając się na pozornej osi gwiazd; polarnej.

To była dobra noc. Właśnie powrócili z Gliny, prymitywnego, ciemneg regionu pod dnem Miasta. Spędzili razem osiem dni w tym piekle gnijąc* cegły i dzikich półludzi. Te dni odcisnęły na każdym z nich inne piętno. B powrocie byli szczęśliwi, ale teraz ich nastrój zmienił się. Kiedy wreszci Wyatt odezwał się, w jego głosie brzmiała prawdziwa gorycz.

              Zabijają nas wszystkich. Powoli. Nieodwracalnie. Od wewnątrz. Ic

stabilizacja jest jak trucizna. Drąży kości.

Lehmann poruszył się niepewnie na krześle. Wyatt odwrócił się, dostrzej to, co zobaczył Lehmann, i zamilkł. Tuż obok nich z ciemności wychyną kelner-Han z tacą w dłoniach.

              Czy panowie życzą sobie jeszcze ch'cP.

Berdyczów odwrócił się gwałtownie, z twarzą pociemniałą od gniewu.

              Podsłuchiwałeś?

              Słucham, proszę pana? — Twarz Hana zastygła w grymasie uprzej mości, lecz przyglądający mu się Wyatt dostrzegł błysk strachu w jeg< oczach.

Berdyczów wstał i spojrzał mu w oczy, groźnie nachylając się nad nim

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin