Yallop David - W imieniu Boga.doc

(1822 KB) Pobierz
W imieniu Boga?

REWELACYJNE DOKUMENTY O NAJWIĘKSZYCH SKANDALACH WATYKANU!

JAK WYGLĄDAŁBY KOŚCIÓŁ KATOLICKI, GDYBY NIE ZAMORDOWANO POPRZEDNIKA KAROLA WOJTYŁY?

ŚLEDZTWO W SPRAWIE ZAMORDOWANIA JANA PAWŁA I

DAVID YALLOP

W IMIENIU BOGA?

Tłumaczył Jerzy Hernik

Tytuł oryginału IN GOD’S NAME
...Ta książka nie jest atakiem na przekonania religijne milionów wierzących katolików. To, co uważają oni za święte, jest zbyt ważne, by mogło być powierzone mężczyznom, którzy sprzysięgli się, aby wdeptać w błoto posłanie Chrystusa, i w realizacji swego spisku osiągnęli sukces o rozmiarach budzących trwogę... ...Watykan kłamał twierdząc, że postanowienia prawa kościelnego zabraniają przeprowadzania sekcji zwłok. Watykan kłamał twierdząc, że nie przeprowadzono jeszcze sekcji zwłok żadnego ze zmarłych papieży. Zagubiony testament papieża. Fałszywie przedstawiony stan zdrowia papieża. Pośpiesznie wyznaczony termin zabalsamowania jego ciała. Tajemnicze, nocne badanie zwłok w noc poprzedzającą pogrzeb. Wszystkie te sprawy Watykan okrył zasłoną kłamstw...

DAVID YALLOP

jest najwybitniejszym specjalistą od wyświetlania spraw okrytych mgłą tajemnicy. Każda jego książka przynosiła sensacyjne wyniki. Pierwsza spowodowała wznowienie zamkniętego od ćwierćwiecza śledztwa w sprawie podwójnego morderstwa. Kolejną zrehabilitował pośmiertnie gwiazdora z okresu filmu niemego, a przy okazji rozwikłał zagadkę morderstwa sprzed pół wieku. W rezultacie jego trzeciej książki pewien człowiek, skazany na dożywocie w Nowej Zelandii, został zwolniony z więzienia i dostał odszkodowanie w wysokości miliona dolarów. Kolejna książka Yallopa zaowocowała uwięzieniem prawdziwego „Wampira z York­shire”. W imieniu Boga? to wynik trzyletniego śledztwa autora, przeprowadzonego na zlecenie pewnych osób w Watykanie, a dotyczącego zamordowania poprzednika Karola Wojtyły w stolicy apostolskiej. Tym razem podsądny, a więc Kościół katolicki, nabrał wody w usta. Ciekawe, na jak długo?

 

 


Książkę tę poświęcam mojej matce, Unyie Norah Stanton za lata, które minęły, a także Fletcherowi i Lucy, dzieciom miłości.


Przedmowa

Książka ta, będąca wynikiem prawie trzyletnich, szczegółowych dociekań, nie powstałaby bez aktywnego poparcia i współdziałania znacznej liczby osób i organiza­cji. Wiele z nich uczyniło wstępnym warunkiem swej pomocy absolutną poufność. Respektuję to życzenie, tak jak czyniłem to przy wcześniejszych książkach, które powstały w podobnych warunkach. Zachowanie anoni­mowości moich informatorów jest w tym przypadku bardziej konieczne niż kiedykolwiek, gdyż wiele wątków, które usiłuję w tej książce rozplatać i rozwinąć, kończy się przecież zamordowaniem człowieka. Znaczna liczba tych morderstw jest niewyjaśniona do dziś. Nie ma w zasadzie wątpliwości, że ludzie odpowiedzialni za te czyny są gotowi popełnić nowe morderstwa. Aktem zbrodniczego braku odpowiedzialności byłoby podanie nazwisk męż­czyzn i kobiet, którzy mi pomogli, udzielając decydują­cych wskazówek, i tym samym narazili się na poważne ryzyko. Ludziom tym należy się ode mnie szczególne podziękowanie. Ich gotowość udzielania najróżnorodniejszych informacji wynikała z odmiennych i indywidua­lnie zróżnicowanych motywów, jednak zawsze słyszałem jedno zdanie: Prawda musi wyjść na jaw; jeżeli chce pan ją wyjawić, to niech tak będzie. Im wszystkim, jak również niżej wymienionym, których z pełnym szacunkiem na­zwałbym wierzchołkiem góry lodowej moich świadków, wyrażam głębokie podziękowanie:

Profesor Amedeo Alexandre, profesor Leonardo Ancona, William Aronwald, Linda Attwell, Josephine Ayres, Alan Bailey, dr Shamus Banim, dr Derek Bar­rowcliff, Pia Basso, ojciec Aldo Belli, kardynał Giovanni Benelli, Marco Borsa, Vittore Branca, David Buckley, ojciec Roberto Busa, dr Renato Buzzonetti, Roberto Calvi, Emilio Cavaterra, kardynał Mario Ciappi, brat Clemente, Joseph Coffey, Annaloa Copps, Rupert Corn­well, monsignore Ausilio Da Rif, dr Antonio Da Ros, Maurizio De Luca, Daniele Doglio, monsignore Mafeo Ducoli, ojciec Francois Evain, kardynał Pericle Felici, ojciec Mario Ferrarese, profesor Luigi Fontana, Mario di Francesco, dr Carlo Frizziero, profesor Piero Fucci, ojciec Giovanni Gennari, monsignore Mario Ghizzo, ojciec Carlo Gonzales, ojciec Andrew Greeley, Diane Hall, dr John Henry, ojciec Thomas Hunt, William Jackson, John J. Kenney, Peter Lemos, dr David Levison, ojciec Diego Lorenzi, Eduardo Luciani, William Lynch, Ann McDiarmid, ojciec John Magee, Sandro Magister, Alexander Manson, profesor Vińcenzo Masini, ojciec Francis Murphy, monsignore Giulio Nicolini, Anna Nogara, ojciec Gerry O’Collins, ojciec Romeo Panciroli, ojciec Gianni Pastro, Lena Petri, Nina Petri, profesor Pier Luigi Prati, profesor Giovanni Rama, Roberto Rosone, profesor Fausto Rovelli, profesor Vincenzo Rulli, Ann Ellen Rutherford, monsignore Tiziano Scalzotto, monsignore Mario Senigaglia, Arnaldo Signoracci, Ernesto Signoracci, ojciec Bartolomeo Sorg, Lorana Sullivan, ojciec Francesco Taffarel, siostra Vincenza, profesor Thomas Whitehead, Phillip Willan. Jestem wdzięczny również następującym instytucjom: Augustinum, Rzym; Banco San Marco; Bank of En­gland; Bank Rozliczeń Międzynarodowych, Bazylea; Bank Włoski; Centralna Biblioteka Katolicka; Katolickie Towarzystwo Prawdy; Miejska Policja Londyńska; Bry­tyjskie Ministerstwo Handlu; Statistics and Market Intelligence Library; English College, Rzym; Federal Bureau of Investigation (FBI); Uniwersytet Gregoriański, Rzym; Oddział Toksykologiczny New Cross Hospital; Opus Dei; Brytyjskie Towarzystwo Farmaceutyczne; Tribunal of the Ward of Luxembourg; Departament Stanu USA; Sąd Okręgowy dla dzielnicy Nowy Jork — Południe; Watykańskie Biuro Prasowe i Radio Waty­kańskie.

Do tych, którym nie mogę publicznie wyrazić po­dziękowania, należą żyjące i działające w Watykanie osoby, które przed trzema laty zgłosiły się do mnie i dały impuls mym dociekaniom w sprawie wydarzeń związanych ze śmiercią papieża Jana Pawła I, Albino Lucianiego. To, że mężczyźni i kobiety żyjący w samym centrum kościoła rzymskokatolickiego nie mogą pub­licznie wyznać tego, co mają do powiedzenia, daje wymowne świadectwo stosunkom panującym w Waty­kanie.

Książka ta niewątpliwie spotka się z ostrą krytyką ze strony niektórych osób, inni przyjmą ją z lekceważeniem lub jej nawet nie dostrzegą. Ten czy ów dopatrzy się w niej ataku na katolicyzm w szczególności, a na chrześcijaństwo generalnie. Nic z tych rzeczy. Jeżeli stawia ona kogoś pod pręgierzem, to pewną liczbę osób, które mogą być wprawdzie po katolicku ochrzczone, ale nigdy nie były chrześcijanami.

Ta książka nie jest atakiem na przekonania religijne milionów wierzących katolików. To, co uważają oni za święte, jest zbyt ważne, by mogło być powierzone mężczyznom, którzy sprzysięgli się, by wdeptać w błoto posłanie Chrystusa, i w realizacji swego spisku osiągnęli sukces o rozmiarach budzących trwogę.

Z wymienionych wyżej przyczyn nie jest możliwe wskazanie w tekście na źródła poszczególnych stwierdzeń i danych, dlatego też w znacznym stopniu z tego zrezygnowałem. Dokładne informacje o tym, kto i co mi powiedział, na razie muszą pozostać tajemnicą. Mogę jednak zapewnić czytelnika, że wszystkie szczegóły spra­wdzono i potwierdzono, niezależnie od tego, z jakiego źródła pochodziły. Jeżeli jednak tekst zawiera błędy, to ja jestem za nie odpowiedzialny.

Krytyczne uwagi z pewnością wywoła fakt, że od czasu do czasu informuję o rozmowach między osobami, które już nie żyły w chwili, gdy rozpoczynałem moje dochodzenia. Skąd wiem na przykład, co rozegrało się między Albino Lucianim i kardynałem Villotem w dniu, w którym dyskutowali nad sprawą kontroli urodzeń? Otóż w Watykanie nie istnieją audiencje prywatne w tak ścisłym sensie, by z tego, o czym przy tej okazji mówiono, nic nie przedostało się na zewnątrz. Obaj wypowiadali się potem wobec osób trzecich o tym, co się wydarzyło. U podstaw mojej rekonstrukcji legły właśnie te wypo­wiedzi z trzecich ust, nacechowane niekiedy w najwyż­szym stopniu odmiennymi poglądami na temat spraw rozważanych przez papieża i jego sekretarza stanu. Żaden z odtworzonych w tej książce dialogów, ani inne wydarzenia, nie są zmyślone.

David A. Yallop kwiecień 1984 r.


Prolog

Duchowy zwierzchnik niemal jednej piątej ludności świata dysponuje niesłychaną władzą. Nie wtajemniczony obserwator przyglądający się początkowi pontyfikatu Albino Lucianiego jako papieża Jana Pawła I z trudnoś­cią mógł sobie wyobrazić, że ten człowiek ucieleśniał tak potężną władzę. Skromność i pokora, jakimi promienio­wał ten mały, spokojny 65-letni Włoch, skłaniały do przypuszczeń, że jego pontyfikat nie przyniesie wielu rzeczy godnych uwagi. Tylko wtajemniczeni byli lepiej zorientowani: Albino Luciani miał rewolucyjne plany.

Dwudziesty ósmy września 1978 r. był 33. dniem jego pontyfikatu. W ciągu okresu niewiele dłuższego niż miesiąc papież zapoczątkował różne procesy, które — gdyby były doprowadzone do końca — mogłyby wywrzeć dynamiczny, bezpośrednio dotyczący nas wszys­tkich skutek. Wydawało się pewne, że większość przyjęła­by jego decyzje z aplauzem; mniejszość zareagowałaby z oburzeniem. Człowiek, do którego szybko przylgnęła etykieta „uśmiechniętego papieża”, przygotowywał na następny dzień coś, co mogło sprawić, że wielu ludziom odeszłaby chęć do uśmiechu.

Wieczorem 28 września Albino jadł kolację w jadalni położonej na trzecim piętrze Pałacu Apostolskiego w państwie watykańskim. Towarzyszyli mu obaj sek­retarze; ojciec Diego Lorenzi, który przez dwa lata był bliskim współpracownikiem Lucianiego w Wenecji, gdzie jako kardynał piastował godność patriarchy oraz ojciec John Magee, którego Albino Luciani sprowadził do siebie, kiedy został już papieżem. Luciani pod czujnym spojrzeniem prowadzących papieskie gospodarstwo za­konnic zajął się spożywaniem prostego posiłku, złożone­go z bulionu, cielęciny, świeżej fasolki i odrobiny sałaty. Od czasu do czasu małymi łyczkami popijał wodę ze szklanki. Zastanawiał się nad wydarzeniami dnia i pod­jętymi przez siebie decyzjami. Nie walczył o ten urząd ani nie zabiegał o głosy uczestników konklawe. Teraz jednak siedział już na papieskim tronie i musiał przyjąć na siebie ogromną odpowiedzialność.

Trzej mężczyźni obsługiwani przez siostry Vincenzę, Assuntę, Clorindę i Gabriellę słuchali informacji nada­wanych przez telewizję; w tym samym czasie, gdzie indziej, inni mężczyźni z oznakami najwyższego niepo­koju śledzili poczynania Albino Lucianiego.

Piętro niżej pod pomieszczeniami mieszkalnymi pa­pieża, w Banku Watykańskim paliły się jeszcze światła. Kierownik banku biskup Marcinkus był zajęty innymi, pilniejszymi problemami niż kolacja. Urodzony w Chi­cago Marcinkus otrzymał szkołę życia na przedmieściach Cicero (Illinois). W czasie błyskawicznego awansu na „bankiera Boga” przetrwał wiele trudnych momentów. Nigdy jednak jeszcze nie stał w obliczu tak krytycznej sytuacji, jak obecnie. W ciągu minionych 33 dni jego współpracownicy w banku stwierdzili poważne zmiany u człowieka, który zarządzał watykańskimi milionami. Mierzący 1,90 m wzrostu i ważący 100 kg olbrzym, zazwyczaj niezwykłe energiczny, w oczach posępniał i stawał się coraz bardziej zamyślony. Stracił wyraźnie na wadze i twarz mu poszarzała. Państwo watykańskie pod wieloma względami przypomina wieś, a na wsi trudno utrzymać coś w tajemnicy. Krążyła szeptana informacja, która dotarła również do uszu Marcinkusa, że nowy papież po kryjomu zaczął się osobiście zapoznawać z działalnością Banku Watykańskiego, a zwłaszcza z metodami, jakimi kierował nim Marcinkus. Od chwili, gdy nowy papież objął urząd, Marcinkus wielokrotnie żałował transakcji, której dokonał w 1972 r. z Banco Cattolica Veneto.

Kardynał Jean Villot, watykański sekretarz stanu, tego wrześniowego wieczoru również siedział jeszcze przy swoim biurku. Studiował listę przewidzianych nominacji, przeniesień na emeryturę i przesunięć na stanowiskach, którą papież przekazał mu przed godziną. Na próżno przedstawiał papieżowi inne propozycje, apelował o zastanowienie się i protestował — Luciani pozostał twardy.

Był to program zasadniczych pod każdym względem zmian na ważnych stanowiskach, który zwróciłby rozwój Kościoła w zupełnie nowym kierunku, niezwykle niebez­piecznym w oczach Villota i innych, zgodnie z listą przewidzianych do odwołania ze stanowisk. Podanie do wiadomości publicznej tych zmian personalnych wywo­łałoby w środkach przekazu całego świata falę komen­tarzy, analiz, przepowiedni i oświadczeń. Rzeczywista przyczyna pozostałaby jednak tajemnicą, nie byłaby publicznie dyskutowana. Istniał wspólny mianownik, istniało coś, co było wspólne dla wszystkich osób przedstawionych do odwołania ze stanowisk. Villot był tego świadom i — co było jeszcze ważniejsze — papież również. To właśnie było jedną z przyczyn, które skłoniły go do działania i przeniesienia tych osób z urzędów zapewniających rzeczywistą władzę na stanowiska wzglę­dnie pozbawione wpływów. Tym wspólnym mianow­nikiem była masoneria.

Tym, co zajmowało papieża, nie było zwykłe wolno­mularstwo, chociaż Kościół za automatyczny powód do ekskomuniki uważał już samą przynależność do orto­doksyjnej loży. Papież skierował uwagę na tajną, nielegal­ną lożę masońską, która w dążeniu do pomnożenia władzy i bogactwa rozciągnęła swoją sieć daleko poza granice Włoch. Nazywała się P 2. To, że przeniknęła ona do Watykanu, nawiązała kontakty z księżmi, biskupami, a nawet kardynałami, uczyniło ją w oczach Albino Lucianiego niebezpiecznym wirusem w organizmie Koś­cioła. Wirusa tego należało unieszkodliwić.

Jeszcze przed uruchomieniem zapalnika tej ostatniej bomby Villot miał powody, by z rosnącym niepokojem obserwować politykę papieża. Był jednym z niewielu, którzy wiedzieli o trwającym dialogu między papieżem i Departamentem Stanu w Waszyngtonie. Wiedział więc, że 23 października miała być przyjęta w Watykanie delegacja Kongresu amerykańskiego, a na 24 paździer­nika przewidziano dla jej członków audiencję prywatną u papieża. Tematem rozmów miała być sprawa kontroli urodzeń.

Villot starannie przestudiował znajdujące się w Wa­tykanie dossier Albino Lucianiego. Przeczytał też tajny memoriał, który Luciani jako biskup Vittorio Veneto skierował do papieża Pawła VI, zanim ten wydał encyk­likę Humanae vitae, zabraniającą katolikom stosowania wszystkich nienaturalnych form antykoncepcji. Jego własne dyskusje z Lucianim nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do tego, jakie stanowisko w tej sprawie zajmował nowy papież. Tym samym Villot był także pewien zamierzeń Jana Pawła I. Zanosiło się na zasad­niczą zmianę kursu Kościoła katolickiego w sprawie regulacji urodzeń. Z punktu widzenia Villota taka zmiana byłaby zdradą wobec Pawła VI. Wielu jednak przyjęłoby ją z aprobatą, jako największe osiągnięcie Kościoła w XX wieku.

W Buenos Aires jeszcze jeden bankier tego wieczoru miał zaprzątnięte myśli Janem Pawłem I. Roberto Calvi, szef Banco Ambrosiano w Mediolanie, miał kłopoty jeszcze przed wyborem nowego papieża. Od kwietnia 1978 r. w sposób niezauważony dla opinii publicznej włoski bank państwowy prześwietlił imperium finansowe Calviego. Bodziec do tego dochodzenia dała tajemnicza akcja plakatowa przeciw Calviemu pod koniec 1977 r.: pojawiły się wówczas plakaty za szczegółowymi danymi na temat tajnych kont w bankach szwajcarskich i uwik­łań Calviego w międzynarodowe akcje przestępcze.

Calvi wiedział dokładnie, jakie informacje uzyskał bank państwowy w trakcie swych dochodzeń. Dzięki bliskiej przyjaźni z jednym z kontrolujących go, Licio Gellim, mógł polegać na tym, że codziennie będzie informowany o postępach dochodzenia. Wiedział również o sprawdzaniu Banku Watykańskiego przez nowego papieża. Podobnie jak Marcinkus, Calvi zdawał sobie sprawę z tego, że tylko kwestią czasu jest wydobycie na światło dziennie przez te oba, prowadzone niezależnie od siebie, dochodzenia faktu, że chodzi tu o jeden cały, spleciony wewnętrznie kompleks finansowy. Calvi podjął wszelkie kroki, które umożliwiły mu jego niemałe wpły­wy, by utrudnić bankowi państwowemu dochodzenie i ratować swoje imperium finansowe; pikantnym szcze­gółem w całej sprawie było pojawienie się właśnie informacji, że z tego imperium odciągnął dla siebie ponad miliard dolarów.

Dokładna analiza sytuacji, w jakiej Roberto Calvi znalazł się we wrześniu 1978 r., nie pozostawiała żadnych wątpliwości, że gdyby następcą Pawła VI na Stolicy Piotrowej został uczciwy człowiek — Calviemu zagrażała całkowita ruina, jego bank ogłosiłby bankructwo, on sam zaś z dużą dozą prawdopodobieństwa wylądowałby w więzieniu. Albino Luciani był uczciwym człowiekiem.

W Nowym Jorku działalność papieża Jana Pawła z niepokojem i uważnie obserwował również Michele Sindona, bankier sycylijski. Ponad trzy lata Sindona bronił się przed podejmowanymi przez rząd włoski próbami uzyskania jego ekstradycji. Chciano postawić go w Mediolanie przed sądem za oszukańcze manipulacje na sumę 225 mln dolarów. W maju 1978 r. wydawało się, że długotrwała walka została przez Sindonę ostatecz­nie przegrana — amerykański sędzia federalny podjął decyzję o pozytywnym załatwieniu włoskiego wniosku o ekstradycję.

Za kaucję w wysokości 3 mln dolarów Sindona kupił jeszcze odroczenie wykonania decyzji sędziego, które jego adwokaci wykorzystali do wyciągnięcia ostatniej karty atutowej. Zażądali, by rząd amerykański wykazał, że istnieje przekonujący materiał dowodowy, uzasadniający ekstradycję. Sindona twierdził, że wysuwane przeciw niemu przez rząd włoski oskarżenia są dziełem komunistów i innych lewicowych polityków. Jego ad­wokaci podnieśli ponadto zarzut, że mediolańscy proku­ratorzy przetrzymują materiały, które mogłyby oczyścić Sindonę z oskarżeń i twierdzili, że ich klient przypusz­czalnie zostanie zamordowany, jeżeli jego ekstradycja do Włoch dojdzie do skutku. Termin przesłuchania w sądzie wyznaczono na listopad.

Tego lata były w Nowym Jorku jeszcze inne osoby, które — na swój sposób — zaangażowały się aktywnie w sprawę Sindony. Członek mafii, Luigi Ronsisvalle, profesjonalny morderca, czyhał na życie świadka, Nicoli Biasego, który podczas postępowania sądowego w spra­wie ekstradycji złożył zeznania obciążające Sindonę. Mafia wyznaczyła również nagrodę w wysokości 100 000 dolarów dla tego, kto usunie z drogi zastępcę prokura­tora federalnego USA, Johna Kenneya, występującego jako główny oskarżyciel w procesie o ekstradycję.

Gdyby papież Jan Paweł I kontynuował sprawdzanie Banku Watykańskiego, wówczas nawet zdwojona liczba morderców mafii nie zdołałaby uratować Sindony od przekazania go władzom włoskim. Sieć korupcji w Banku Watykańskim (który był wykorzystywany także do „prania” pieniędzy mafii) sięgała daleko poza Roberto Calviego i Michele Sindonę.

Kolejny dostojnik Kościoła katolickiego, który za­stanawiał się nad wydarzeniami w państwie watykańskim i niepokoił się z ich powodu, znajdował się w Chicago: był nim kardynał John Cody, zwierzchnik najbogatszej diecezji na świecie.

Cody sprawował władzę nad ponad 2,5 milionami katolików i prawie 3 tys. księży, podzielonych na ponad 450 parafii; nie ujawnił nikomu dokładnej wysokości wpływów, jakie osiągał rocznie z tego imperium, jednak w istocie suma ta przekraczała 250 mln dolarów. Utrzy­mywanie w tajemnicy dochodów i stanu majątkowego jego diecezji było tylko jednym z wielu problemów, z jakimi Cody musiał sobie radzić. Rok 1978 był trzynastym rokiem jego duchowego panowania nad Chicago. W tym czasie niezwykle nasiliły się żądania zmiany na jego stanowisku. Księża, zakonnice, katolicy świeccy i ludzie z wielu świeckich grup zawodowych w tysiącach pism kierowanych do Rzymu domagali się usunięcia człowieka, który w ich oczach był despotą.

Papież Paweł VI latami odkładał decyzję o odwołaniu Cody’ego. Raz tylko przemógł się i zarządził odwołanie, ale w ostatniej chwili znowu wycofał swoje polecenie. Przyczyny tego lawirowania leżały nie tylko w skom­plikowanej, rozdartej osobowości Pawła VI. Wiedział on o istnieniu dalszych, poufnie kolportowanych za­rzutów pod adresem Cody’ego, które poparte znaczną liczbą dowodów nakazywały traktować odwołanie kar­dynała Chicago jako rzeczy nie cierpiącej zwłoki.

Pod koniec września Cody otrzymał telefon z Rzymu. Watykańska wioska znowu dopuściła do przecieku jednej z owych informacji, za które kardynał Cody przez wiele lat hojnie płacił. Rozmówca poinformował kardynała, że Jan Paweł I, w przeciwieństwie do swego poprzednika, Pawła VI, nie lękał się, lecz działał: odwołanie kardynała Johna Cody’ego było już postanowione. Ponad co najmniej trzema z tych mężczyzn unosił się cień innego, o nazwisku Licio Gelli. Nazywano go Il Burattinaio, człowiekiem, który pociąga za sznurki marionetek. Miał ich wiele, w licznych krajach. Kontrolował lożę P2, a przez nią Włochy. W Buenos Aires, gdzie z Calvim omawiał sprawę Jana Pawła I, zorganizował triumfalny powrót generała Perona — była to zasługa, o której Peron sam później zaświadczył, i którą uznał, dziękując Gellemu na kolanach. Skoro zapowiedziane przez Albino Lucianiego przedsięwzięcia zagrażały Marcinkusowi, Sindonie i Calviemu, to również w interesie Gellego leżało usunięcie tych zagrożeń.

Jest całkowicie pewne, że 28 września 1978 r. wszy­scy ci mężczyźni mieli poważne powody do obaw przed papieżem Janem Pawłem I. Jest również oczy­wiste, że dla nich wszystkich, w ten czy inny sposób, byłoby korzystne, gdyby papież Jan Paweł I zmarł nagłą śmiercią.

I tak właśnie zmarł.

W pewnym momencie późnego wieczoru 28 września 1978 r. lub w nocy na 29 września, w 33 dni po obraniu go papieżem, Jan Paweł I rozstał się z tym światem.

Czas zgonu: nieznany. Przyczyna zgonu: nieznana.

Jestem przekonany, że pełne fakty i okoliczności tego, co na następnych stronach naszkicowałem tylko hasłowo, kryją w sobie klucz do prawdy o śmierci Albino Lucianiego. Jestem przekonany także o tym, że jeden z sześciu wymienionych mężczyzn, najpóźniej wczesnym wieczorem 28 września 1978 r., zainicjował przedsięwzięcia, które miały na celu zlikwidowanie problemu, jaki zrodził się wraz z wyborem Albino Lucianiego na papieża. Jeden z tych mężczyzn pociągnął sznurki sprzysiężenia w celu przygotowania i zrealizo­wania „włoskiego rozwiązania”.

Albino Lucianiego obrano papieżem 26 sierpnia 1978 r. Tuż po zakończeniu konklawe angielski kardynał, Basil Hume, oświadczył: Było to nieoczekiwane rozstrzygnięcie, ale kiedy już zapadło, wydawało mi się całkowicie słuszne. Uczucie, że ucieleśnia on dokładnie to, czego sobie życzyliśmy, było tak powszechne, że był on bez wątpienia kandydatem Boga.

Trzydzieści trzy dni później „kandydat Boga” już nie żył.

To, co przedstawiam dalej, jest wynikiem trzyletnich, nieprzerwanych i intensywnych badań okoliczności i tła tej śmierci. Wraz z upływem czasu przyzwyczaiłem się do wielu zasad, którymi kieruję się przy tego rodzaju poszukiwaniach. Pierwszą z nich jest: zaczynać od samego początku. Określić charakter i osobowość zmar­łej osoby.

Jakim człowiekiem był Albino Luciani?


Droga do Rzymu

Rodzina Lucianich żyła w małej górskiej wiosce Canale d’Agordo[1], położonej ponad 1000 m n.p.m., około 120 km na północ od Wenecji.

Kiedy 17 października 1912 r. urodził się Albino, jego rodzice, Giovanni i Bertola, mieli już na utrzy­maniu dwie córki z pierwszego małżeństwa ojca. Młody wdowiec z dwiema córeczkami i bez stałego zatru­dnienia z pewnością nie odpowiadał ideałowi przy­szłego małżonka młodej kobiety. Bertola myślała już o pójściu do klasztoru. Teraz jednak była matką trojga dzieci. Poród był długi i bolesny. Trwożliwa ponad miarę Bertola (ta lękliwość wywarła swoje piętno także na wczesnym dzieciństwie chłopca) oba­wiała się już, że dziecko nie przeżyje. Chłopiec został więc natychmiast ochrzczony i otrzymał imię Albino, dla uczczenia pamięci bliskiego przyjaciela jego ojca. Człowiek ten pracował razem z Giovannim w Niem­czech i zginął w wypadku przy hutniczym piecu. Chłopiec przyszedł na świat, na którym dwa lata później miała zapanować wojna, wywołana zamor­dowaniem austriackiego arcyksięcia Franciszka Fer­dynanda i jego żony.

W oczach wielu Europejczyków pierwsze 14 lat nasze­go stulecia było złotym wiekiem. Wielu autorów opisywa­ło rozpowszechnione w owych latach poczucie stabilnoś­ci, zadowolenia i ufności, powstanie kultury masowej, bogactwo życia duchowego, rozszerzanie horyzontów i zmniejszanie nierówności społecznej. Wychwalali swo­bodę myśli i jakość życia w owych czasach, jakby opisywali Raj na Ziemi. Niewątpliwie, wszystko to miało miejsce, ale występowała także zastraszająca nędza, ma­sowe bezrobocie, niesprawiedliwość społeczna, głód, cho­roby i krótkowieczność. Kontrasty te cechowały znaczną część świata. Włochy nie stanowiły żadnego wyjątku.

Neapol był oblegany przez tysiące ludzi, którzy chcieli wyemigrować do USA, Anglii lub gdziekolwiek indziej. Ale Stany Zjednoczone swą heroiczną deklarację: „nieszczęsnych wygnańców z waszych brzegów rojnych, bezdomnych, skołatanych, przyślijcie do mnie” zdążyły już uzupełnić wydrukowanym małymi literkami ostrze­żeniem, że choroby, brak środków do życia, przynależ­ność do związków zawodowych, karalność bądź kale&...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin