Plan Ikar Tom 2.pdf

(1482 KB) Pobierz
ROBERT
LUDLUM
PLAN IKAR
TOM. 2
Rozdział 23
Emmanuel Weingrass siedział w czerwonej plastikowej loży z krępym, wąsatym właścicielem
barku w Mesa Verde. Ostatnie dwie godziny upłynęły mu pod znakiem wielkiego napięcia, co
mu przypomniało owe szalone dni w Paryżu, kiedy pracował dla Mosadu. Wprawdzie obecna
sytuacja miała w sobie nieporównanie mniej dramatyzmu, i przeciwnicy raczej nie czyhali na
jego życie, lecz przecież był teraz starszym panem, a musiał się poruszać tak, żeby go nie
widziano ani nie zatrzymano. W Paryżu musiał pokonać niepostrzeżenie trasę od SacreCoeur na
Boulevard de la Madelaine obstawioną szczelnie terrorystami. Tutaj, w Kolorado, musiał się
przemknąć z domu Evana do miasteczka Mesa Verde tak, aby nie zatrzymała go i nie przymknęła
drużyna jego pielęgniarek, które kręciły się wszędzie z powodu zamieszania na zewnątrz.
- Jak tyś to zrobił? - spytał GonzalezGonzalez, właściciel barku, nalewając Weingrassowi
szklankę whisky.
- Wykorzystałem drugą w kolejności, historycznie rzecz biorąc, potrzebę odosobnienia
cywilizowanego człowieka, GeeGee. Toaletę. Udałem się do toalety i wyszedłem przez okno.
Następnie zmieszałem się z tłumem pstrykając zdjęcia aparatem Evana niczym zawodowy
fotograf, a wreszcie złapałem taksówkę tutaj.
- Wiesz, człowieku - wtrącił GonzalezGonzalez - taryfiarze naprawdę się dzisiaj obłowią!
- Złodzieje i tyle! Ledwo wsiadłem, a ten ganef z miejsca mi mówi: "Sto dolarów na lotnisko,
łaskawco." No więc mu odpowiedziałem, uchylając kapelusza: "Stanowa Komisja do spraw
Taksówkarstwa zainteresuje się na pewno nowymi taryfami w Verde", na co on do mnie: "A, to
pan, panie Weingrass. Przecież ja żartowałem, panie Weingrass." No to mu odparowałem: "Licz
im pan dwieście, a mnie pan zawieź do GeeGee!" Obaj mężczyźni zanieśli się głośnym
śmiechem, gdy wtem automat telefoniczny na ścianie tuż za ich lożą zadzwonił głośnym staccato.
Gonzalez położył rękę na ramieniu Manny'ego.
- Garcia odbierze - rzekł.
- Dlaczego? Mówiłeś, że mój chłopak dzwonił już dwa razy! - Garcia wie, co powiedzieć.
Właśnie go poinstruowałem.
- To powiedz i mnie!
- Da kongresmanowi numer telefonu w moim kantorze i poprosi, żeby za dwie minuty zadzwonił
jeszcze raz.
- GeeGee, co ty, do licha, wyprawiasz?
- Kilka minut po tobie wszedł tu jakiś nie znany mi gringo. - No i co z tego? Dużo tu się przewija
ludzi, których nie znasz. - Manny, on mi tu jakoś nie pasuje. Nie ma prochowca, kapelusza ani
aparatu fotograficznego, ale i tak nie pasuje. Ma na sobie garnitur... z kamizelką. - Weingrass już
miał odwrócić głowę. - Nie - rzucił ostro Gonzalez, ściskając rękę Weingrassa. - Facet co jakiś
czas spogląda tutaj. Na pewno chodzi mu o ciebie.
- No to co robimy?
- Na razie czekaj. Wstaniesz, kiedy ci powiem. Kelner imieniem Garcia odwiesił słuchawkę,
kaszlnął jeden raz i podszedł do rudego nieznajomego w ciemnym ubraniu. Nachylił się i
ściszonym głosem powiedział coś elegancko ubranemu gościowi. Mężczyzna spojrzał chłodno na
tego nieoczekiwanego posłańca; kelner wzruszył ramionami i wrócił za bar. Mężczyzna powoli,
dyskretnie, położył na stole kilka banknotów, wstał i wyszedł najbliższymi drzwiami.
- Teraz - szepnął GonzalezGonzalez, wstając i pokazując gestem Manny'emu, żeby podążył za
nim. Dziesięć sekund później znajdowali się już w zaniedbanym kantorze właściciela. -
Kongresman zadzwoni za jakąś minutę - oznajmił GeeGee, wskazując krzesło za biurkiem, które
przed kilkudziesięciu laty widziało lepsze czasy. - Jesteś pewien, że to był Kendrick? - spytał
Weingrass.
- Potwierdziło mi to kaszlnięcie Garcii.
- A co powiedział tamtemu facetowi przy stole?
- Że wiadomość przez telefon musiała być chyba do niego, bo żaden inny gość nie odpowiada
temu rysopisowi.
- Jak brzmiała wiadomość?
- Całkiem prosto, amigo. Że musi się koniecznie skontaktować ze swoimi ludźmi na zewnątrz.
- Tylko tyle?
- Przecież wyszedł? To nam coś mówi, prawda?
- Na przykład co?
- Uno, że musi się porozumieć z jakimiś ludźmi, tak? Dos, że znajdują się albo przed tym
wspaniałym lokalem, albo może się z nimi porozumieć w inny sposób, na przykład przez
luksusowy telefon w swoim samochodzie, tak? Tres, że nie przyszedł tu w tym swoim
luksusowym garniturze tylko po to, żeby się napić teksańskomeksykańskiego piwa, którym się
praktycznie krztusi, podobnie jak ty się krztusisz moim winem z bąbelkami, tak? quatro, nie ma
dwóch zdań, że to ktoś nasłany z Waszyngtonu.
- Z rządu? - spytał zdumiony Manny.
- Osobiście nigdy nie miałem bynajmniej do czynienia z nielegalnymi uchodźcami, którzy
przekraczają granice z mojego ukochanego kraju na południu, ale różne pogłoski docierają nawet
do tak niewinnych uszu jak moje... Wiemy, czego szukać, przyjacielu. Comprende, hermano?
- Zawsze mówiłem - rzekł Weingrass siadając za biurkiem - że wystarczy znaleźć najbardziej
obskurne bary w mieście, a człowiek więcej się dowie o życiu niż we wszystkich rynsztokach
Paryża. - Paryż dużo dla ciebie znaczy, prawda, Manny?
- To mi już mija, amigo. Sam nie wiem dlaczego, ale mija. Coś się tu dzieje z moim chłopcem, a
ja tego nie rozumiem. Ale to ważne. - On też dużo dla ciebie znaczy, prawda?
- To mój syn. " Zadzwonił telefon, Weingrass porwał słuchawkę do ucha, GonzalezGonzalez
wyszedł z pokoju. - To ty, próżniaku? - Co się tam u ciebie dzieje, Manny? - spytał Kendrick na
linii z czyśćca na Wschodnim Wybrzeżu Marylandu. - Obstawia cię cały oddział Mosadu?
- Mam znacznie skuteczniejszą obstawę - odparł stary architekt z Bronxu. - Żadnych księgowych,
żadnych rewidentów, którzy by liczyli szekle nad likierem jajecznym. Ale co z tobą? Co się, do
diabła, stało? . - Nie wiem, przysięgam, że nie wiem! Evan zrelacjonował szczegółowo cały swój
dzień, począwszy od zaskakujących wieści, jakie przekazał mu na basenie Sabri Hassan,
poszukanie schronienia w podrzędnym motelu w Wirginii; od swojej konfrontacji z Frankiem
Swannem z Departamentu Stanu po swój przyjazd pod eskortą do Białego Domu; od spotkania
wrogo usposobionego szefa personelu Białego Domu aż po wizytę u prezydenta Stanów
Zjednoczonych, który wszystko jeszcze gorzej zamącił, planując uroczystość wręczenia medalu
w Błękitnej Sali na najbliższy wtorek, i to z orkiestrą wojskową. Skończywszy wreszcie na tym,
że kobieta imieniem Khalehla, która najpierw uratowała mu życie w Bahrajnie, okazała się w
istocie pracowniczką Centralnej Agencji Wywiadowczej przysłaną tam po to, żeby go wypytać.
- Z tego, co mi mówiłeś wynika, że nie mogła cię wydać.
- Niby dlaczego?
- Boś jej uwierzył, kiedy ci powiedziała, że jest Arabką przepełnioną wstydem, sam mi mówiłeś.
Pod pewnymi względami, próżniaku, znam cię lepiej niż ty sam siebie. Niełatwo cię nabrać w
takich sprawach, Dlatego byłeś taki dobry w Grupie Kendricka... Gdyby ta kobieta cię wydała,
powiększyłaby tylko swój wstyd i jeszcze bardziej rozjątrzyła obłąkany świat, w którym żyje.
- Manny, tylko ona mi pozostała. Inni nie wchodzą w rachubę. - To znaczy, że są jacyś inni poza
tymi innymi.
- Na miłość boską, ale kto? Tylko ci ludzie wiedzieli, że tam jestem.
- Podobno Swann ci powiedział o rozmowie z jakimś blondasem z obcym akcentem, który
wykombinował, że jesteś w Maskacie. A skąd on zaczerpnął informacje?
- Nikt nie może go odnaleźć, nawet Biały Dom.
- Może ja znam ludzi, którzy zdołają go odnaleźć - rzucił Weingrass. - Nie, Manny - sprzeciwił
się Kendrick stanowczo. - To nie Paryż, a o tych Izraelczykach nie ma mowy. Za dużo im
zawdzięczam, chociaż pewnego dnia poproszę cię o wyjaśnienie tego ich zainteresowania
pewnym jeńcem w ambasadzie.
- Nigdy mi tego nie powiedziano - odparł Weingrass. - Wiedziałem o wstępnym planie akcji, do
której przysposobiono oddział, zakładałem, że chodzi o kogoś wewnątrz, ale nigdy tego przy
mnie nie omawiano. Ci ludzie umieją trzymać język za zębami... Jaki jest twój następny ruch?
- Jutro rano z tą Rashad, już ci mówiłem.
- A potem?
- Nie oglądasz chyba telewizji.
- Jestem u GeeGee. On tylko uznaje wideokasety, pamiętasz? Puszcza powtórkę z finałów
baseballa w osiemdziesiątym drugim, i prawie wszyscy goście w barze sądzą, że to dzisiaj. A co
jest w telewizji?
- Prezydent. Ogłosił, że jestem w bezpiecznym odosobnieniu. - Dla mnie to brzmi jak więzienie.
- Poniekąd masz rację, ale warunki są znośne, a poza tym nadzorca dał mi pewne przywileje.
- Dostanę numer telefonu?
- Sam go nie znam. Na aparacie nic tu nie ma, tylko czysty pasek, ale będę z tobą w kontakcie.
Zadzwonię, jeśli się stąd ruszę. Nikt nie może wytropić tej linii, chociaż i tak nic by to nikomu
nie dało. - Dobra, teraz ja cię o coś spytam. Wspomniałeś komukolwiek o mnie?
- Na miły Bóg, skądże znowu. Zapewne figurujesz w tajnych aktach z Omanu, mówiłem też, że
poza mną wiele innych osób zasługuje na uznanie, ale nigdy nie wymieniłem twojego nazwiska.
Dlaczego pytasz?
- Bo jestem śledzony.
- Co?
- Nie podoba mi się ta zagrywka. GeeGee twierdzi, że ten błazen, co mi siedzi na ogonie, jest
nasłany z Waszyngtonu i że nie działa sam. - Może Dennison wyciągnął twoje nazwisko z akt i
przydzielił ci ochronę.
- Przed czym? Nawet w Paryżu jestem bezpieczny jak sejf. Gdybym nie był, już od trzech lat
bym nie żył. A dlaczego sądzisz, że figuruję w jakichkolwiek aktach? Poza oddziałem nikt nie
znał mojego nazwiska, poza tym żadne z naszych nazwisk nie padło na konferencji tego ranka,
kiedy wszyscy wyjechaliśmy. Wreszcie, próżniaku, gdyby ktoś chciał mnie ochronić, może warto
byłoby mnie o tym. powiadomić. Bo jeśli jestem na tyle groźny, żebym wymagał takiej ochrony,
mogę kropnąć jakiegoś nieznajomego, który mnie będzie chronił.
- Jak zwykle - przyznał Kendrick - na tej twojej pustyni niewiarygodności może się kryć ziarnko
zdrowego rozsądku. Sprawdzę to. - Bardzo cię proszę. Może nie zostało mi tak wiele lat życia,
ale nie chciałbym go skracać kulą w głowie z którejkolwiek ze stron. Zadzwoń jutro, bo teraz
muszę wracać na ten swój sabat czarownic, zanim wiedźmy zgłoszą moje zniknięcie
czarownikowi w osobie szefa policji.
- Pozdrów ode mnie GeeGee dorzucił Evan. - I powiedz mu, że kiedy wrócę do domu, niech się
lepiej trzyma z daleka od interesów importowych. Aha, i podziękuj mu, Manny. Kendrick
odłożył słuchawkę na widełki, ale nie odrywając ręki znów ją podniósł i wykręcił 0.
- Centrala - zgłosił się jakby z wahaniem damski głos po dłuższej, nienaturalnie chyba długiej
chwili."
- Nie wiem dlaczego - zaczął Evan - ale tak mi się zdaje, że nie jest pani normalną telefonistką z
Towarzystwa Telefonicznego Bell. - Słucham pana...?
- Mniejsza o to. Moje nazwisko Kendrick, muszę się porozumieć jak najszybciej z panem
Herbertem Dennisonem, szefem personelu Białego Domu, w bardzo pilnej sprawie. Proszę go
odnaleźć i sprawić, żeby oddzwonił w ciągu pięciu minut. Gdyby okazało się to niemożliwe,
będę zmuszony zadzwonić do męża mojej sekretarki, porucznika waszyngtońskiej policji, i
oświadczyć mu, że jestem więziony w miejscu, które z dużą dozą prawdopodobieństwa mógłbym
dość dokładnie określić.
- Ależ, proszę pana!
- Wyrażam się chyba jasno i logicznie - przerwał jej Evan. - Pan Dennison ma się ze mną
skontaktować w ciągu pięciu minut, zaczynam mierzyć czas. Dziękuję pani, żegnam. Kendrick
ponownie odłożył słuchawkę, ale tym razem oderwał od niej rękę i podszedł do barku w ścianie,
w którym stał pojemnik z lodem i bateria butelek drogich gatunków whisky. Nalał sobie kielicha,
spojrzał na zegarek, po czym podszedł do dużego okna kwaterowego, z którego rozciągał się
widok na rzęsiście oświetlony teren z tyłu domu. Rozbawił go widok trawiastego pola do
krykieta obstawionego białymi ogrodowymi meblami z kutego żelaza; mniej go natomiast
rozbawił widok strażnika ubranego w cywilny uniform służącego posiadłości. Mężczyzna
przemierzał alejkę w ogrodzie pod kamiennym murem, z przodu miał przewieszony zgoła nie
cywilny, zdecydowanie wojskowy karabin automatyczny. Manny się nie mylił Evan był w
więzieniu. Po chwili zadzwonił telefon, kongresman z Kolorado wrócił do aparatu.
- Cześć, Herbie, co słychać?
- Co słychać, ty skurwysynu? Jestem, do cholery, pod prysznicem, oto co słychać. Cały mokry!
Czego chcesz?
- Chcę wiedzieć, dlaczego Weingrass jest śledzony. Chcę wiedzieć, dlaczego jego nazwisko w
ogóle wypłynęło na powierzchnię, ale lepiej mi podaj jakiś cholernie dobry powód, na przykład
jego bezpieczeństwo osobiste,
- Wolnego, niewdzięczniku - uciął szorstko szef personelu. - Co znów, psiakrew, za Weingrass?
Coś, co podrzucił Manischewitz? - Emmanuel Weingrass to architekt o międzynarodowej sławie.
Jest również moim przyjacielem i mieszka teraz w moim domu w Kolorado. A z powodów,
których nie muszę ci tłumaczyć, jego pobyt tam jest ściśle tajny. Gdzie i komu przekazałeś jego
nazwisko? - Nie mogę przekazywać czegoś, czego w życiu nie słyszałem, ty durniu.
- Chyba mnie nie okłamujesz, co, Herbie? Bo jeśli łżesz, już ja dopilnuję, żeby ci najbliższych
kilka tygodni poszło w pięty. - Gdybym tylko sądził, że kłamstwami się ciebie pozbędę, zaraz
udałbym się do tego źródła. Ale w sprawie Weingrassa nie mam żadnych kłamstw w zanadrzu,
bo go nie znam. Musisz mi więc pomóc... - Czytałeś raporty przesłuchań z Omanu, prawda?
- To była jedna teczka akt, już zresztą spalona. Oczywiście, że czytałem.
- I nigdy nie pojawiło się w niej nazwisko Weingrassa?
- Nie, a na pewno zapamiętałbym. Bo to dziwne nazwisko.
- - Dla Weingrassa akurat nie. - Kendrick przerwał, ale nie na tak długo, żeby Dennison zdążył
coś wtrącić. - Czy ktokolwiek z Centralnej Agencji Wywiadowczej, Państwowej Agencji
Bezpieczeństwa lub podobnych instytucji mógł dać nadzór mojemu gościowi nie informując cię
o tym?
- Nie ma mowy! - wykrzyknął suzeren Białego Domu. - W sprawie twojej osoby i kłopotów,
jakich nam narobiłeś, nikt nie ma prawa kiwnąć choćby małym palcem, żebym o tym nie
wiedział! - I ostatnie pytanie. Czy w aktach z Omanu była jakaś wzmianka o osobie, która
przyleciała ze mną z Bahrajnu? Teraz z kolei Dennison zawiesił głos.
- Chyba odsłania pan karty, panie kongresmanie.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin