248 II Kilka lat upłynęło. Rosnšł zamek krakowski, rósł i gród pod Wawelem, z ziemi podnosiły się kocioły ku chwale Bożej, a rósł też i potężniał Bolko Krzywousty chwili nie spoczywajšc. Jedna ledwie się wojna skończyła, już na drugš w tršby tršbiono; rzekłby, że kto nasadzał wrogów i wichrzył umylcie, aby mu nie dać spokoju. Rad był król, że wojny wojsku jego zgnunieć nie dawały, że na wyprawach żołnierzy sobie sposobił, których się nie wstydził wzišć do boku, lecz ilekroć brata wspomniał, chmurzyło mu się czoło. Wycišgnšł doń dłoń nieraz, a spotykał martwš rękę, która go odpychała. Zbigniew siedział zawsze zaczajony w swej płockiej jamie. Posyłano do niego, aby ludzi dał - rozproszeni byli, cišgnšć nie mogli, na czas się stawić nie zdšżyli! Na Pomorzu nieustannie się burzyło; poganie, zaledwie ukarani, zrywali się do odwetu. I teraz go się spodziewano; trzeba było uprzedzić Pomorców i w gniedzie ich przygnębić, ów morski brzeg, o którym marzył Bolesław, zawojować, oczycić, wrota na wiat ciniętej ziemi otworzyć. A z domu ruszyć, wroga zostawujšc za sobš, niebezpiecznym było. Zbigniew czyhał na chwilę dogodnš. Na próżno starszyzna domagała się pozbycia jawnego zdrajcy i wyrzucenia go z dzielnicy, Bolesław lękał się, aby go nie pomawiany o chciwoć władzy. Czekał. - Gdy go pochwycę na uczynku i przeniewierstwo jawnym się stanie, naówczas go ukarzę. Wyprawa na Pomorze przysposobiała się tajemniczo. Bolko na lšsku lud zbierał i najmężniejszych swych wodzów miał u boku. Doć było spojrzeć na nich, ażeby poznać nieustraszonych rycerzy: Żelisław Belina rękę miał uciętš w boju. Rozbitš czaszkę Wojsław, na której szram głęboki pozostał. Skarbimierz jedno oko stracił w bitwie. Bolkowych ran i blizn nikt zliczyć nie mógł. Bez ręki, bez oka, z głowš przeršbanš - wszyscy oni szli znowu w bój ze swym królewiczem na przedzie. Żołnierz prosty za wodzem, nie dbajšc jak on o życie, rzucał się przebojem na nieprzyjacielskie tłumy. Pułki zebrane stały już pod Głogowem, gdy na radzie rzekł Skarbimierz do księcia: - Miłociwy panie! Daremny nasz bój z pogany i przelewana krew. Mamy w domu nieprzyjaciela, co tamtym poganom otuchy dodaje i podżega, sarn wystšpić nie miejšc. Dopóki go żywić będziemy, pokoju nie będzie. Bolko poruszył ramionami niechętnie. - Słyszę ja cišgle, że go o to obwiniacie, a uwierzyć mi temu trudno. Gnuny jest, zazdrosny może, ale o zdradę posšdzać go nie chcę. - My go wszyscy za zdrajcę znamy! - odezwali się inni. - Wzišć go z Płocka i w grodzie którym pod strażš osadzić - odezwał się Wojsław - wówczas i Pomorcy buty się pozbędš. Bolko na to głowš potrzšsał. - Uczynimy inaczej - rzekł. - Skarbimierz bywał raz u niego, zna go, niech jedzie jeszcze, powie mu ode mnie, że go cały wiat obwinia. Gorzej, sam on obwinia się, uparcie pomocy mi odmawiajšc. Niech więc raz prawda się okaże. Chce on panować, niech panuje i niech granic broni - chce trzymać dzielnicę, niech w niej służy... Skarbimierz głowę skłonił. - Polecie, pojadę - rzekł. - Jedże rychło i powracaj w czas - dodał ksišżę. - Pilno mi z Pomorzany skończyć i dotrzeć do morza, które pogaństwo w swej mocy trzyma. Tegoż dnia dobrawszy ludzi Skarbimierz wyruszył do Płocka, sam jeden bez towarzysza, w duszy gniewny, bo zdrada, której Bolko wierzyć się wzdragał, jawnš dlań była i dla wszystkich. W podróży poseł tyle tylko spoczynku miał, ile go konie i dwór potrzebowały; a stanšwszy w Płocku w pół dnia, wprost do biskupa, nie na dworzec królewski, zajechał. U Zbigniewa tejże godziny wiedziano, że przybył od Bolka wysłany, i nim się Skarbimierz przebrać podšżył, przyszedł doń Marko. Ów sławny niegdy wojak, teraz już z ciężkociš konia mógł dosišć, tak mu brzucha przybyło, ociężał i z rycerza stał się przebiegłym dworakiem. Nieczyste sumienie strwożyło się przybyciem nowego posłańca; chciano wiedzieć, co przynosił. Sobiejucha stawił się z uniżonociš wielkš. Widocznym było, że chciał naprzód być uwiadomiony, co od Bolesława wiózł do brata. Na zapytanie Skarbimierz odparł dumnie: - Z czym przybyłem, pewnie wam odgadnšć nie było trudno. My się za was bijemy, wy tu siedzicie w jamie, ić z nami nie chcecie, ludzi nam nie dajecie. Chcemy raz mieć koniec i wiedzieć, czy wroga mamy, czy brata? Z tym przybyłem. Marko udał zdziwionego niezmiernie. - Czyż może być, ażeby już do tego doszło! - zawołał. Godziż się, abycie wy do nas się tak odzywali? Cóżemy zgrzeszyli? Co my winni! Lud mamy brzydki, który się rozbiega po lasach, ani go nagnać do służby... Niezdarni, leniwi, dalicie nam takich poddanych, że nimi orać tylko chyba. Skarbimierz był gniewny. - Jak ich wam odbierzemy - rzekł - zrobimy z nich żołnierzy. Sobiejucha miać się niby poczšł. - Cha! cha! Żartujecie! Odbierać już chcecie! Brat bratu przecież oka nie wykole. Nagle, wyrzekłszy już to, spojrzał na Skarbimierza, który jednego oka nie miał, i strwożył się, iż mu się głupie słowo wyrwało. Poseł nie zdawał się zważać na niego. Wyszedł natychmiast, a Marko mu towarzyszył. W dziedzińcu ochmistrz Zbigniewa wstrzymał go okazujšc się przyjacielskim. - Miłociwy, panie - rzekł cicho - nie przemawiajcie zbyt ostro do naszego pana. Człek chorowity, zgryliwy, wemie do serca. Nie trzeba zgody psować, póki jest. Nic na to nie odpowiedział przestrzeżony. We dworze czekał już nań Zbigniew, ale bez większego orszaku i występu; niespokojnym był i o przygotowaniach zapomniał. Powitał przybywajšcego nader łaskawie. - Znowu mnie chorym zastajecie! - odezwał się pokaszlujšc. - Dopust Boży na mnie ta słaboć! - Życzymy zdrowia waszej miłoci - poczšł Skarbimierz - życzymy z serca, bo to uparte choróbsko trwa zbyt długo, a Pomorcy nam pokoju nie dajš. Nim Zbigniew zacišwszy usta przygotował się do odpowiedzi, Skarbimierz, przy wiadkach nie chcšc mówić więcej, poprosił, aby sam na sam mógł poselstwo przełożyć. Weszli do bocznej komory, Zbigniew usiadł w kšcie przyciemnionym, tak aby mu twarzy widać nie było. - Mówcie, co przynosicie? - odezwał się. - Czy to tajemnica jaka? - Nietajemna to rzecz - poczšł Skarbimierz - a no nie miła. Posłany przynoszę, co mi dano. Skarży się brat waszej miłoci a pan nasz, że szczerymi mu być nie chcecie. Wiemy dowodnie, że nań zmawialicie Czechów, że przeciw niemu nasyłacie Pomorców. Nie spodziewajšc się wyrzutu tak jawnego porwał się Zbigniew wołajšc: - miecie tak mówić do mnie? - miem mówić to, na co dowody mamy - cišgnšł nieustraszony Skarbimierz. - Nie rok, nie dwa to trwa, cierpliwi bylimy. Nie dalicie nam ani jednego człowieka na obronę granic. Posyła pan nasz, prosi, obiecujecie, a nigdycie nam nie dotrzymali. Zapytuje Bolesław i wiedzieć chce, czycie mu bratem i druhem czy wrogiem? Gdy to mówił, twarz Zbigniewa mieniła się gniewem, zapalczywociš, wciekłociš niemal i chytrym spokojem, który chciał okazać. Walczył z sobš, twarz mu siniała, trzšsł się cały, wreszcie głosem płaczliwym, jakim dziady żebrzš pod kociołami, odezwał się hamujšc: - Boże miłosierny! Co za dola moja! Jestem znieważony, uciniony, osšdzony, odepchnięty, potępiony. Najmniejszego tu w tych ziemiach nie mam znaczenia ani siły, siedzę na najgorszej dzielnicy, chorzeję, marnieję, ginę i za mojš miłoć i wiernoć taka nagroda! Skarbimierz mu przerwał. - Miłociwy ksišżę! Słów my dosyć słyszelimy! - Tak! - gniewnie krzyknšł Zbigniew zmieniajšc głos. - Tak, uczynku mi żadnego nie zadacie. Wiem, że nazywacie mnie zdrajcš, a ja was zowię potwarcami! Zdrada! Gdzie dowody? Pokażcie, gdzie? Jaka? To czynię, co chcę, jestem u siebie panem. - Brońcież się sami od nieprzyjaciela - odparł poseł. Dotšd my sami bronić was musimy. - A kto was prosi o to? - wołał Zbigniew. - Jam pomocy nie wzywał nigdy. - Mamy więc dopucić, aby Pomorcy spustoszywszy wasz kraj poszli nasze pustoszyć - rzekł Skarbimierz. - A toć nie mnie, ale sami siebie bronicie! - miejšc się miechem złym i gronym podchwycił ksišżę. - Co mi do tego? Wdzięcznoci wam nie winienem. - Miłociwy panie! - mówił Skarbimierz - królewicz Bolko panem jest pobożnym, cierpliwym, pokój miłujšcym. - A ja też, ja też! - wtršcił ksišżę. - Cierpliwoć i miłoć w końcu się jednak przebrać może - dodał Skarbimierz. - Nie chcecie bronić państwa ani dawać posiłków, stracić możecie dzielnicę. Zbigniew pobladł, głos jego znowu stał się żebraczym i płaczliwym. - Azali ja co winien jestem! - poczšł ręce łamišc. Nie szanujęż ja brata? Życzę mu dobrze, rad bym posiłkować, ale ja sam chory i ciężki, a ludzi nie mam. ...
edmund144