Carpenter Leonard - Conan 35 - Conan sobowtór.doc

(866 KB) Pobierz
LEONARD CARPENTER

LEONARD CARPENTER

  

  

CONAN SOBOWTÓR

  

  

TYTUŁ ORYGINAŁU CONAN THE WARLORD

PRZEKŁAD MAREK MASTALERZ

  

Dedykowane Steve’owi Loicano

 

PROLOG

DRUŻYNA SZKIELETÓW

  

   Odludne, owiane legendami bagna Varakiel fascynowały dorastającego chłopca z Nemedii. Niezliczone mile torfowisk i trawiastych wysepek ciągnęły się od wschodnich połaci tego królestwa po brythuńskie stepy, znad których co dnia wyłaniało się słońce. Nieprzebyte dla pieszych i konnych wędrowców trzęsawiska stanowiły od zarania dziejów omijaną przez historię połać Ziemi. Zdradliwe bagnisko było azylem dla ściganych i słynęło z tego, iż czasem stawało się śmiercionośną pułapką dla całych armii.

   Życie na skraju wielkiej, niezbadanej połaci dawało liczącemu zaledwie jedenaście wiosen Larowi odczucie, iż obcuje z nieprzeniknioną, wszechobecną tajemnicą. Posępne krzyki bagiennego ptactwa i żałosne zawodzenie wiatru w kołyszących się trzcinach zapadają głęboko w ludzką duszę, zwłaszcza gdy jest to dusza jedynaka i marzyciela skłonnego wbrew przestrogom rodziców wędrować daleko poza znajome okolice.

   Uniesienie wywołane odkrywaniem nowej, nieznanej krainy sprawiło, że Lar odszedł wyjątkowo daleko od rodzinnej tratwy z drewnianych bali. Chłopiec był zdziwiony, że ojciec nigdy nie opowiadał mu o tej okolicy. Bez wątpienia zahartowany surowym życiem, starszy mężczyzna wiedział ojej istnieniu, znał bowiem Varakiel lepiej niż ktokolwiek inny i szczycił się tym, iż zgłębił wiele sekretów bagien.

   Być może znaczyło to, iż Lar znalazł się w stronach, których istnienie było okryte tajemnicą. Chłopiec nie wiedział jeszcze, czy połać lądu, do której dotarł, jest wyspą czy półwyspem. Odpowiedź na to pytanie mogła zależeć od pory roku i powtarzających się od wieków zmagań deszczu i posuchy.

   Podmokły grunt, kępy wierzb i konieczność nieustannego strzeżenia się przed niedźwiedziami, wężami i dzikimi kotami utrudniały Larowi marsz. Teren wznosił się stopniowo, przechodząc w pas łąk o suchym, twardym gruncie, podobnych do leżących na zachodzie pastwisk należących do ojca chłopca. Dlaczego nikt nie osiedlił się na tej żyznej, nadającej się pod orkę ziemi?

   Podpierając się jak laską drzewcem ościenia do łowienia ryb, Lar posuwał się naprzód kołyszącym się krokiem. Wodził wzrokiem po horyzoncie wypatrując wysokich drzew lub wyniosłości, z których mógłby rozejrzeć się po okolicy.

   Minął kępę olch i zamarł… Przed sobą ujrzał zbielały szkielet wyprężonego, zdającego się galopować konia, na którego grzbiecie jechał kościotrup jeźdźca odziany w przerdzewiałą zbroję i szczerzący zęby w makabrycznym uśmiechu.

   Lar nie uciekł z krzykiem. Uważał, że lęk jest czymś niegodnym, zaś rozum podpowiadał, że nie grozi mu żadne niebezpieczeństwo. Cofnął się pod osłonę kępy drzewek i znieruchomiał, wytężywszy słuch. Jedynie słaby wiatr szeleścił listowiem. Nie słychać było tętentu kopyt ani szczęku broni. Gdy Larowi przestało łomotać serce, ponownie wyjrzał zza pni.

   Upiorny jeździec nadal galopował w miejscu. Jedynymi ruchomymi elementami tej makabrycznej sceny były poruszane przez wiatr strzępy wypłowiałej tkaniny, przylepione do kości i szczątków zbroi.

   Wyglądający z ukrycia Lar stwierdził, że para szkieletów zachowuje pionową pozycję dzięki drewnianemu kołkowi, przenikającemu brzuch i siodło konia oraz klatkę piersiową jeźdźca. Chłopiec zauważył, że spiczasty koniec pala unosi przerdzewiały hełm na szerokość dłoni nad czaszkę rycerza.

   Lar wiedział, że wbicie na pal to rodzaj egzekucji, w której lubowali się surowi Brythuńczycy. Wyglądało na to, że jeźdźca, a także i konia nadziano jeszcze za życia. Na tę myśl chłopiec zadrżał, lecz nie mógł oderwać wzroku od makabrycznego widoku.

   Ruszył do przodu, omijając szerokim łukiem łeb bojowego rumaka o żółtych zębach. Lar przyjrzał się z bliska szkieletowi wojownika i wraz z zapierającym dech w piersiach dreszczem grozy zdał sobie sprawę, że był to dowódca całego oddziału kościotrupów.

   Na polance w luźnym szyku stało jeszcze dziewięć par szkieletów koni i ludzi w tym samym stadium rozkładu, co dowódca. Dwaj jeźdźcy osunęli się w dół sczerniałych pali, zamieniając się w kopczyki zabarwionych rdzą kości. U boków upiornych jeźdźców zwisały przerdzewiałe szable z zaśniedziałymi, spiżowymi rękojeściami.

   Większość wieśniaczych dzieci pierzchłaby z tego emanującego grozą zakątka. Ich bezładne, histeryczne opowieści zostałyby potem zbyte przez rodziców śmiechem lub skwitowane surowymi, pełnymi lęku spojrzeniami. Lar był jednak ulepiony z innej gliny. Był marzycielem i sięgał myślami znacznie dalej niż ograniczone umysły większości chłopców w jego wieku. Od wczesnego dzieciństwa zastanawiał się nad znaczeniem niektórych uwag, podsłuchanych w chwilach, gdy dorośli uważali, że dziecko śpi na zapiecku.

   Wędrujący między szkieletami Lar doznawał uczucia mrożącego krew w żyłach podziwu. W środku grupy jeźdźców dostrzegł jeszcze jeden relikt przeszłości — rozpadający się rydwan. W odróżnieniu od wierzchowców, koni z zaprzęgu nie wbito na pale. Trzy bezładne sterty kości tkwiły w resztkach skórzanej uprzęży, jakby nadal czekały na okrzyk woźnicy.

   Burty rydwanu rozpadły się. Szare szprychy i wyblakłe deski pomostu przybrały identyczną barwę, jak otaczające je szkielety. Resztki pojazdu pokryły porosty i łuszczące się płaty jaskrawych niegdyś farb.

   Między resztkami rydwanu leżały kości jedenastego człowieka. Niekompletną czaszkę bez wątpienia dawno temu rozszczepiło ciężkie ostrze. Lar poczuł się nieswojo. Czaszka była osobliwie płaska i wydłużona oraz obdarzona nadmiernie wystającymi zębami.

   Uwagę chłopca przykuł odblask gładkiej, metalowej powierzchni, wystającej spod płata wyprawionej skóry, niegdyś być może tarczy lub osłony burty rydwanu. Lar zajrzał w cień i stęknął ze zdumienia. Czyżby znalazł złoto?! Przypomniawszy sobie, że musi się strzec przed bagiennymi żmijami, chłopiec przyklęknął. Wyschnięte kości zaklekotały, gdy patykiem odgarnął strzęp skóry.

   Pod spodem znajdowała się owalna, złota szkatuła na biżuterię, wykuta na podobieństwo łba węża. Dla chłopskiego syna, który w życiu widział zaledwie parę metalowych wyrobów, precyzja wykonania wydała się wręcz cudowna.

   Ślepia węża tworzyły dwa wielkie klejnoty. Gdy Lar końcem palca otarł kurz z jednego z nich, powierzchnie szlifu zalśniły ciemną zielenią. Ze szmaragdów wykonano również kły węża.

   Lar ujrzał zawiasy z tyłu szkatuły. Wsunął dłoń między szczęki węża i spróbował podnieść ciężkie wieko. Nie nasmarowane zawiasy sprawiły, że przyszło mu to ze sporym trudem, lecz w końcu zdołał tego dokonać. W promieniach słońca zabłysło wnętrze paszczy węża wykonane z wypolerowanego do lustrzanego połysku białego złota. Dno szkatuły zaścielały krwistoczerwone rubiny, spomiędzy których wystawał rozdwojony język gada. W jego rozwidleniu znajdował się największy skarb; złoty, inkrustowany klejnotami diadem.

   Lar znał korony i skarby tylko z barwnych opowieści, snutych przez jego wujów w zimowe wieczory. Mimo to natychmiast pojął, jakie jest przeznaczenie diademu. Poczuł nieprzepartą ochotę, by umieścić go na własnych skroniach i przejrzeć się w wypolerowanej pokrywie szkatuły.

   Nagle przeniknął go dreszcz grozy. Ogarnęła go pewność, że jeśli uniesie głowę, ujrzy, że szkielety jeźdźców ożyły i teraz prostują zbielałe kończyny, kręcą chroboczącymi karkami oraz kierują upiorne wierzchowce w jego stronę. Ledwie odważył się podnieść wzrok, lecz gdy to uczynił, stwierdził, że nic się nie zmieniło. Jeźdźcy wciąż stali na swoich miejscach. Najbliższy sterczał niemalże nad chłopcem, lecz niewątpliwie nie poruszał się.

   W oddali nad trzcinami i kępami krzewów przetaczały się chmury barwy stali, wieszczące rychłą odmianę pogody. Na łące jedynie słaby wiatr poruszał źdźbłami traw i szemrał słabo między kośćmi drużyny szkieletów.

   Lar zadał sobie pytanie, co właściwie może grozić mu na tym pradawnym cmentarzysku. Nie widział niczego naprawdę niebezpiecznego, dlaczego zatem miałby lękać się szczątków czyjejś minionej potęgi i chwały? Przez całe życie musiał wysłuchiwać bajań dziadków, przestrzegających przed nieziemskimi mocami. Nagle zdał sobie sprawę, że gardzi ich tchórzostwem. Nie dla niego strachy i mary ciemnych chłopów. Lar opuścił ponownie wzrok i sięgnął po diadem. Gdy go poruszył, usłyszał zgrzyt zwalnianego rygla. Wieko szkatuły opadło ciężko na jego nadgarstek. Chłopiec poczuł, że jeden ostry jak igła kieł rzeźbionego węża wbija się w jego ciało dosięgając kości. Lar krzyknął z przenikliwego bólu.

   Ze szlochem, wolną dłonią szarpnął ciężkie wieko, próbując uwolnić zranioną rękę. Skaleczenie paliło nieznośnie, lecz już po chwili poczuł szerzące się wzdłuż ramienia odrętwienie. Równocześnie tracił jasność myśli.

   Gdy z wysiłkiem podważył wieko i chwiejnie dźwignął się na nogi, mimo mgły zasnuwającej pole widzenia zdołał jeszcze zauważyć, że z kryształu stanowiącego kieł węża ścieka nie tylko krew, lecz także żółty jad.

   Trzy dni później ojciec znalazł Lara, gdy ten brnął przez zarośnięte trzcinami bagno. Ani prośbami, ani groźbami nie zdołał wydobyć z oszołomionego chłopca chociażby słowa wyjaśnienia. Starszy mężczyzna dźwignął Lara na ramię i zaniósł go do chaty, do matki zatrwożonej losem zaginionego syna.

   — Lar! Och, Lar, najdroższe dziecko, dlaczego mnie nie posłuchałeś?! Obiecaj mi, że już nigdy nie zostawisz mnie samej!

   Zrozpaczona kobieta wykąpała i wytarła chłopca, ułożyła go na łóżku przed paleniskiem i pokryła maścią jątrzącą się ranę na jego ręku.

   Później, gdy ojciec poszedł na pole, spróbowała nakarmić Lara zupą, lecz chłopiec nie reagował. Spróbowała go zachęcić do jedzenia, przystawiając mu łyżkę do ust. Wtedy syn chwycił ją za rękę i ugryzł. Kobieta krzyknęła przeraźliwie, rana bowiem zapiekła jak natarta solą.

 

I

TAŃCZĄCE PAŁKI

  

   W lochu unosił się zastały odór ludzkiego nieszczęścia. Mrok i zaduch tworzyły prawie namacalny opar rozpaczy, przecięty przez wąskie pasmo mętnego światła wpadającego przez kratę wysoko w górze. Z miejsca, gdzie promień blasku padał na kałużę pełną gnijącej słomy, unosiły się smużki pary.

   Ponad dwudziestu mieszkańców lochu stojąc lub siedząc w kucki opierało się o chropowate, kamienne ściany. Większość stanowili nemediańscy chłopi pańszczyźniani — ogorzali mężczyźni w sięgających kolan sukmanach, przepasanych parcianymi sznurkami. Inni, cudzoziemcy, nosili bardziej egzotyczne stroje. Zawadiaccy ulicznicy, trudniący się w Dinander złodziejskim rzemiosłem, dzielili los z włóczęgami, którzy narazili się miejskim władzom. Również kondycja więźniów była rozmaita: hardzi osiłkowie rozpierali się na najlepszych miejscach przy wejściu do lochu, zaś zgnębieni torturami wieśniacy jęczeli w najciemniejszych kątach.

   Więzień, na którego los zawziął się najsrożej, leżał z ugiętymi nogami na środku celi, twarzą do mokrej podłogi. Brudna stopa w sandale sterczała w łacie blasku, poprzecinanej cieniem kraty.

   Niedola tego właśnie człowieka wyjątkowo troskała jego towarzyszy, którzy od dłuższej chwili głośnymi krzykami starali się zwrócić na siebie uwagę wartowników:

   — Straże! Biedak Stolpa umarł! Wyciągnijcie go stąd!

   — Tak, zabierzcie go z lochu! Zaczyna cuchnąć! Krępy więzień z bujną brodą podszedł do drewnianych drzwi i wymierzył w nie trzy kopniaki wystarczające, by mury więzienia zadrżały w posadach.

   — Zabierzcie go stąd! Zabierzcie go stąd!!! — zaczął wrzeszczeć.

   Więźniowie podjęli skandowanie, uzupełniając je przeciągłymi gwizdami. Krzyczeli wszyscy, którzy mieli na to dość siły, z wyjątkiem młodego mężczyzny, opartego o ścianę obok wejścia.

   Był to barbarzyńca z Północy. Wysoki, doskonale umięśniony młodzieniec wyglądał na osiemnaście wiosen. Miał bujne, czarne włosy i dostrzegalne zaczątki brody. Nie dopasowane spodnie i koszula nemediańskiego kroju wyglądały groteskowo na jego wspaniale umięśnionym ciele. Barbarzyńca nie spuszczając wzroku z drzwi, rozmawiał szeptem ze stojącym obok mężczyzną, łotrzykiem o złamanym nosie, który wszczął panujący obecnie zamęt.

   — Idą! — poznaczone bliznami oblicze starszego mężczyzny spoważniało. — Pamiętaj, co masz zrobić, Conanie! Inni też mają swoje zadania.

   — Oczywiście, Rudo.

   Rozległy się kroki za drzwiami i szczęk żelaza. Młodzieniec wyprostował się. Wrzaski współwięźniów stopniowo ucichły.

   — Zatracone łajno! — zagrzmiał chrapliwy głos na korytarzu. — Spokój ma być, inaczej każę was naszpikować strzałami!

   Brodacz, który kopał w drzwi, rozłożył dłonie w błagalnym geście i wskazał nieruchomą postać na środku lochu.

   — Wasza miłość, Stolpa skonał parę godzin temu. W celi i tak jest tłoczno. Prosimy, żeby go stąd zabrano.

   — Zdechł, co? — rzucił ochryple niewidoczny dozorca. — Który z was go zadusił, łotry?

   — Żaden, panie — brodacz nerwowo ścisnął dłonie. — Wiesz przecież, łaskawy panie, że od jakiegoś czasu chorował.

   — I dobrze. Niech sobie gnije. A ty razem z nim, Falmar! — Dozorca wymamrotał coś do kogoś z boku, po czym odezwał się ponownie: — Jaką mam pewność, że to nie sztuczka?

   Wśród więźniów rozległ się pomruk niezadowolenia. Garbatonosy Rudo przeszedł szybko na środek lochu, nakazał Falmarowi odsunąć się i powiedział do dozorcy:

   — Panie, za pozwoleniem…

   Demonstracyjnie kopnął leżącego mężczyznę z taką siłą, że przesunął jego ciało o dobre dwie stopy.

   — Cierpienia Stolpy dobiegły kresu, panie — Rudo odwrócił się w stronę drzwi i nieznacznie pochylił głowę. — Nasze dopiero się zaczynają. Raczycie go zabrać, panie?!

   Więźniowie czekali w milczeniu, nieruchomi jak głazy. Po drugiej stronie drzwi rozległy się niewyraźne pytanie i odpowiedź, a następnie zabrzmiało warknięcie:

   — Dobrze, ale musicie sami go wynieść. Może umarł na jaką zaraźliwą francę? Wolno go nieść najwyżej dwóm, nikomu więcej.

   Rudo i Falmar dźwignęli ciało Stolpy za ręce i nogi. Gdy rozległo się głuche szczęknięcie zasuwy niemal wszyscy więźniowie drgnęli nerwowo. Ciężkie drzwi otworzyły się do środka.

   — No już! Wynoście go, żywo!

   Właścicielem chrapliwego głosu był mężczyzna o policzkach pokrytych siwą szczeciną, ubrany w spiżowy hełm i kamizelkę z czerwonej skóry — strój członków straży miejskiej. Zdecydowanym ruchem kuszy dał znak dwóm więźniom. Drugi, chudszy strażnik nie zdejmował dłoni z uchwytów antab, by zamknąć drzwi natychmiast po ich wyjściu.

   Gdy Rudo i Falmar mijali próg, wszyscy więźniowie naraz rzucili się do wyjścia. Młodzik z Północy chwycił za ramię trzymającego sztaby strażnika i wciągnął go do lochu. Równocześnie Rudo i Falmar upuścili Stolpę i rzucili się na starszego dozorcę. Rzekomy nieboszczyk cudownie zmartwychwstał i z furią wsparł ich atak.

   Młody barbarzyńca stracił parę cennych chwil na pozbawienie strażnika przytomności wściekłymi ciosami pięści. Kilkakrotnie szarpnął pałkę zawieszoną na nadgarstku ofiary tak silnie, iż rozległo się chrupnięcie rwanych ścięgien i łamanych kości. Wreszcie rzemień pękł. Barbarzyńca zacisnął rękę na broni z twardego drewna i odepchnął na bok nieprzytomnego strażnika.

   Conan wydał z głębi piersi mrożący krew w żyłach okrzyk bojowy i rzucił się w ciżbę więźniów starających wydostać się z lochów. Do tego czasu w wartowni zrobiło się ciasno od walczących mężczyzn. Trzeciego dozorcę o nalanym karku powalono na ziemię i rozbrojono. Daremnie, z twarzą zalaną krwią, starał się wyczołgać spod prześladowców. Do walki włączyło się co najmniej czterech innych strażników. Gdy barbarzyńca przepychał się między buntownikami, dwaj następni mężczyźni w kolczugach zbiegli po wąskich schodach prowadzących do izby tortur.

   Gdy pierwszy z nich dotarł do walczących, młodzieniec już na niego czekał. Barbarzyńca zamachnął się pałką. Skraj hełmu złagodził siłę uderzenia, lecz mimo to strażnik runął jak rażony gromem.

   Drugi mężczyzna podjął próbę pomszczenia towarzysza. Młodzieniec umknął w bok i cios więziennego dozorcy trafił go w ramię. Obydwaj zaczęli szermierkę dębowymi pałkami. Już po chwili barbarzyńca z Północy zdołał zdzielić przeciwnika po kłykciach. Gdy pałka wysunęła się z obezwładnionej bólem ręki, młodzieniec powalił strażnika ciosem między oczy. Więzień z długimi, rzedniejącymi włosami natychmiast rzucił się, by przywłaszczyć sobie broń pokonanego.

   Młodzieniec odwrócił się w stronę schodów, gdzie tłoczyli się już następni strażnicy. Garbatonosy Rudo wystrzeliwszy bełt tłukł przeciwników kolbą kuszy. Pozostali więźniowie starali się dostać na tyle blisko strażników, by uderzenia pałek nie mogły dosięgać ich z pełną siłą. Falmar zmagał się zawzięcie z krępym dozorcą, dławiąc go jego własnym batem. Żylasty Stolpa leżał u podnóża schodów. Tym razem nie dawał znaku życia znacznie bardziej przekonująco niż przedtem.

   Barbarzyńca rzucił się ochoczo na rozpaczliwie broniących się strażników. Ponieważ metalowe hełmy osłaniały czaszki przeciwników, młodzieniec z Północy wymierzał ukośne ciosy w ich barki. Jego wysiłki szybko nagrodził trzask pękającego obojczyka i wrzask bólu.

   Barbarzyńca wpadł w opętańczy rytm walki. Jego ruchy przypominały ekstatyczny, zawiły taniec. Uderzenia pałek ześlizgujące się po ramionach i żebrach Conana, powodując piekielny ból sprawiały, że wymachiwał swą bronią jeszcze gwałtowniej. Unik, skok naprzód, sparowanie ciosu, cios! Tętniąca krew wygrywała w jego skroniach gwałtowną pieśń wojenną.

   Otaczający Cymmerianina zamęt pozornie zamarł. Stał się jakby daleki i nieważny. Barbarzyńca czuł się wszechpotężny i niezwyciężony. Jego wrogowie ścielili się na lewo i prawo jak skoszone zboże.

   Rozpaczliwe okrzyki z tyłu sprawiły, że młodzieniec odzyskał poczucie rzeczywistości. Rozejrzał się, wciąż oszołomiony po bitewnym transie. Z niższych lochów przybyła odsiecz dla więziennych dozorców. Część więźniów zapędzono już z powrotem do cuchnącej nory. Siły buntowników zostały rozdzielone. Fletta, oprawca o twarzy jak księżyc w pełni, ustawił się przed wejściem. Mając za plecami dwóch strażników, okutą miedzią maczugą walił w głowę każdego, kto próbował wydostać się z celi.

   Walka przybrała niepomyślny obrót. Było za późno, by to naprawić, lecz wciąż istniały duże szansę, że większości więźniów uda się wydostać z podziemi. Wejścia na górę broniło tylko dwóch strażników, którzy cofali się przed nieustępliwie nacierającymi buntownikami z Rudonem i Falmarem na czele.

   Lecz chwilę później z góry dobiegły stanowcze komendy. U szczytu krętych, pozbawionych poręczy schodów pojawili się tym razem członkowie Żelaznej Gwardii. Żołnierze w czarnych, metalowych hełmach oraz pancerzach dobyli zakrzywionych szabel i ruszyli w dół.

   Ich dowódca przeszedł przez łukowato sklepione drzwi na szczycie schodów i przyglądał się natarciu. Był to wysoki, dystyngowany mężczyzna z wypielęgnowanymi czarnymi wąsami. Trzymał dłoń na rękojeści broni pod płaszczem, lecz nie schodził z podestu. Nachylił się do towarzyszącego mu oficera i coś szepnął. Podwładny ruszył w dół po schodach, zaś dowódca utkwił spokojne spojrzenie w młodzieńcu z Północy.

   Końcówka walki była krótka i brutalna. Szczęśliwsi więźniowie stracili przytomność pod ciosami żądnych zemsty strażników. Tych, którym los nie sprzyjał, rozsiekali członkowie Żelaznej Gwardii.

   Barbarzyńcę otoczyli strażnicy. Jeden z nich, grubas w skórzanej kamizelce, zdołał przycisnąć młodzieńca do ściany, po czym bez większego trudu rozbrojono buntownika. Ponieważ Cymmerianin nie przestawał się szarpać, zadarto mu na głowę koszulę i powalono na kolana. Mimo to Conan nadal wyrywał się tłukącym go ze wszystkich stron niewidocznym przeciwnikom. Spodziewał się, że lada chwila poczuje w trzewiach chłód stali, lecz z nieznanych powodów więzienni dozorcy używali tylko pałek. Wykręcono mu ręce na plecy, po czym szybko i pewnie skrępowano. Czyjaś wielka, spocona łapa zacisnęła się na szyi młodzieńca.

   Ze wszystkich stron rozlegały się głuche odgłosy ciosów, jęki i błagania o litość. Walka dobiegła końca. Ponieważ Conan pojął, że prześladowcy chcą wziąć go żywcem, wyrywał się im tym gwałtowniej. Żywo wyobrażał sobie tortury i upodlenia, które mu niechybnie szykowano.

   Barbarzyńca zorientował się niebawem, że pozostałych przy życiu więźniów wpędzono z powrotem do celi, jednak ci, którzy go pojmali, nadal nie pozwalali mu podnieść się z klęczek. Tuż obok rozległ się spokojny, rzeczowy głos:

   — To jego nazywają Conanem?

   — Tak, panie. To Cymmerianin. Niebezpieczny zabijaka, pewnie był jednym z prowodyrów buntu — w głosie strażnika wibrował gniew i pogarda. — Za pozwoleniem, panie marszałku, powinno się mu przetrącić kolana albo zabić od ręki!

   — Odsłońcie mu twarz.

   Conanowi zdarto z głowy koszulę. Ujrzał zasłaną skrwawionymi ciałami wartownię, nieprzeniknione oblicze oficera w czarnym płaszczu i wykrzywioną twarz przytrzymującego go strażnika.

   Oficer przez chwilę przyglądał się barbarzyńcy zimnym wzrokiem, po czym rzekł pozbawionym wyrazu tonem:

   — Wsadźcie go do pojedynczej celi. Przyjdziemy po niego później. — Marszałek obrócił się na pięcie, zamiatając posadzkę płaszczem. Odchodząc, rzucił przez ramię: — Od tej pory jest pod jurysdykcją barona.

 

II

PAŁAC

  

   Powóz przetaczający się z łoskotem bocznymi uliczkami Dinander śledzono ukradkiem zza drzwi i okien pogrążonych w ciemnościach domostw. Mimo nocnej pory, obserwowano przejazd nawet w zasłanych odpadkami najnędzniejszych zaułkach. Taką uwagę poświęcano wszystkim wydarzeniom, wykraczającym ponad przeciętność życia w prowincjonalnym mieście. Postępowano tak, by znaleźć temat do plotek, podsycać intrygi, lub też ze zwyczajnego strachu.

   Jazda po nierównych ulicach stanowiła dla pasażerów topornego powozu srogie doświadczenie. Okute żelazem koła ślizgały się gwałtownie po niezbyt gęstych brukowcach, chociaż trzy gniade konie równo ciągnęły pojazd. Koła zapadały się groźnie w każdy z przecinających ulice rynsztoków, by po chwili wyskakiwać w górę jak wystrzelone z katapulty.

   Zarówno woźnica, jak i siedzący obok pasażer, z trudem utrzymywali się na miejscach. Jeszcze większą niewygodę podróż sprawiała człowiekowi, który ze związanymi na plecach rękami turlał się po dnie powozu.

   — Leż spokojnie, śmierdzący barbarzyńco, albo przyłożę ci pałą!

   Woźnica poparł swe słowa uderzając rękojeścią bata w plecy zwijającego się z bólu więźnia.

   — Na Croma! Zabijecie mnie! — skargi barbarzyńcy tłumiła przykrywająca go końska derka. — Ledwie mogę oddychać!

   — Cicho, Cymmerianinie! — pasażer w czarnym płaszczu, marszałek Durwald, nie tracił spokoju. — Pan baron nakazał, by zabrać cię z więzienia. Jeżeli jednak ktoś cię zobaczy, przestaniesz być potrzebny mojemu panu. Wówczas spotka cię los, odpowiedni do twojego urodzenia i występków. Siedź cicho, jeżeli nie chcesz źle skończyć! — opuścił na barbarzyńcę pełne pogardy spojrzenie. — I nie próbuj zrywać więzów! Dojeżdżamy już do pałacu.

   Woźnica cmoknął i potrząsnął lejcami, by popędzić konie. Po chwili Cymmerianin poczuł, że rydwan przejeżdża przez most z grubych bali — gładki jak atłas w porównaniu z brukiem miejskich ulic. Rozległy się powitalne okrzyki i łoskot otwieranej ciężkiej bramy. Po chwili kołysanie ustało: powóz zatrzymał się.

   Z Conana ściągnięto derkę. Ledwie zdążył podgiąć pod siebie zdrętwiałe nogi, gdy wywleczono go na zewnątrz i ciśnięto na ubitą ziemię. Przypadł na kolano, odzyskał równowagę i dźwignął na równe nogi.

   Marszałek gestem rozkazał mu iść w stronę bocznego wejścia do budowli, przed którą się znajdowali. Woźnica pchnął go gwałtownie. Conan odwrócił się ku niemu z mrocznym błyskiem w oczach. Mężczyzna cofnął się o krok, na chwilę zapominając, że więzień ma skrępowane ręce. Młodzieniec z Północy rozejrzał się wokół siebie, przeciągnął z całych sił obolałe kończyny i ruszył niechętnie we wskazanym kierunku.

   Budowla przed nimi bardziej przypominała fortecę niż pałac. Otaczający ją mur wznosił się na wysokość trzech dorosłych mężczyzn, a dach wartowni stanowił platformę dla obrońców. Dodatkową ochronę zapewniały okrągłe wieżyczki we wszystkich czterech rogach głównej bryły budynku. Pałac postawiono z ociosanych kamieni, lecz wzdłuż ścian przycupnęły murowane stajnie i oficyny. Szlachecka rezydencja górowała ponad nimi. Obydwa wielkie skrzydła głównego wejścia stały otworem, szeroka smuga żółtego blasku padała na kamienny ganek.

   Marszałek Durwald nie miał zamiaru zbliżać się do jasno oświetlonego frontowego wejścia. Podszedł do głębokiej wnęki z boku pałacu i przekręcił klucz w zamku okutych żelazem, drzwi. Otworzył je z cichym szmerem i wraz z pozostałymi dwoma mężczyznami wszedł do dużego, oświetlonego lampami pomieszczenia.

   Wzdłuż jednej ze ścian wisiał rząd płaszczy, pod którymi ustawiono szereg butów. Naprzeciwko znajdowała się wykoślawiona ława. Conan zdołał rzucić okiem przez drzwi w głębi. Za nimi znajdował się wystawny, frontowy hol z kręconymi, głównymi schodami, udekorowany gobelinami o jaskrawych barwach.

   — Zamknij drzwi! — polecił marszałek.

   Woźnica zasunął rygle i pośpieszył uczynić to samo z drzwiami do holu. Durwald dał znak Conanowi, by usiadł na ławie. Młodzieniec zawahał się, po czym usłuchał. Podszedł do ławy najrówniej jak mógł, starając się ukryć ból w kręgosłupie i żebrach. Marszałek stanął nad barbarzyńcą, a woźnica zatrzymał się obok niego.

   — Cymmerianin, zgadza się? — Durwald rozsunął poły płaszcza na odzianej w pancerz piersi i przyjrzał się więźniowi zmrużonymi oczami. — A jednak kiedy cię pojmano, miałeś przy sobie zamorańskie monety i złote drachmy, bite w naszej stolicy, Belverusie. Wnoszę więc, że wracałeś z Południa?

   Młodzieniec niechętnie skinął głową. Wiedział, że w stolicy Nemedii mógłby zostać oskarżony o krwawe zbrodnie, nieważne, słusznie czy nie.

   — Odpowiadaj, kiedy jesteś pytany! Jak długo jesteś w Dinander?

   — Niecałe dwa tygodnie.

   Conan opuścił wzrok na posadzkę, by nie zdradził go wyraz twarzy. Marszałek z namysłem poskubał wąs.

   — Masz w Nemedii rodzinę czy osoby, z którymi cię coś łączy?

   — Nie.

   Conan zastanowił się, w jakim kierunku zmierza przesłuchanie.

   — Jesteś pewny? Żadnych krewniaczek, które sprzedano na południe jako niewolnice? — Durwald pochylił głowę, wpatrując się z natężeniem w jeńca, na którego twarzy malowała się jedynie niechęć wobec marszałka. Ponieważ Cymmerianin nie odpowiedział, oficer rzekł: — Doskonale, chłopcze! Przybywasz z pustkowi Północy, powiedz zatem co sądzisz o cudach naszej cywilizacji? — uśmiechnął się pod wąsem, niespodziewanie przybierając pozę pełną fałszywej serdeczności. — Jak ci się podobają hyboryjskie krainy?

   Młody barbarzyńca zastanowił się przez chwilę, po czym podniósł wzrok na Durwalda.

   — Pełno tu dziwów… Nigdzie nie widziałem tak wielkich bogactw, jak w miastach Południa — ani takiej nędzy i upodlenia… — potrząsnął z namysłem głową. — W Cymmerii zdarza się, że głodują całe plemiona, lecz kiedy jedzenia jest pod dostatkiem, nikt nie chodzi z pustym brzuchem. Tutaj porządni ludzie konają z głodu, podczas gdy garstka pazernych bogaczy tuczy się kosztem reszty.

   — Lepiej było już dawno wyrzucić takie myśli w zaspy Północy, chłopcze — oczy Durwalda zwęziły się z niezadowolenia. — Bez względu na to, czy są słuszne czy nie, w Dinander za takie gadanie możesz stracić język — spojrzał z namysłem na Conana. — Nie najgorzej mówisz po nemediańsku. Gdzie się go nauczyłeś?

   — Nemediańska hołota próbuje osiedlać się na cymmeriańskich ziemiach, pospołu z Gunderlandczykami. Gdy byłem młody, wzięliśmy wielu twoich rodaków do niewoli — odparł beztrosko Conan. — Później brałem udział w wyprawie, która doprowadziła ich do fortu Ulau i wróciła z okupem.

   — To byli wieśniacy ze wschodniej Nemedii?

   — Chłopi z Vast.

   — Hm, tak… — marszałek pokiwał głową z zadumą. — Nic zatem nie powstrzymuje cię przed wstąpieniem na służbę u barona Dinander?

   — Dlaczego nie? — Conan podniósł wzrok. W jego oczach pojawiła się nagle czujność. — O ile nikt nie zażąda, bym zabijał czy szpiegował moich rodaków.

   — Oczywiście! — Durwald po raz pierwszy od rozpoczęcia rozmowy uśmiechnął się szczerze. Odwrócił się do woźnicy i rzekł: — Swinn, znajdź mu lepsze ubranie na posłuchanie u pana barona, obawiam się jednak, że nie ma czasu na kąpiel — zmarszczył nos z odrazą.

   Woźnica zaczął grzebać pośród zawieszonych na ścianie ubiorów. Ostatecznie wybrał zielony kaftan i jasnobrązowe spodnie. W milczeniu podsunął je Durwaldowi, który skinął głową z aprobatą.

   — Rozetnij mu więzy!

   Swinn spojrzał na marszałka z powątpiewaniem, po czym bez słowa odłożył ubiór na podłogę, wydobył nóż i ruszył w stronę Conana. Cymmerianin wstał i odwrócił się, by umożliwić mu dostęp do nadgarstków.

   — Nie bój się! — ponaglił woźnicę Durwald. — Jeżeli ten barbarzyńca ma choć odrobinę oleju w głowie, na pewno domyślił się, że cokolwiek mu proponujemy, jest to lepsze od zgnicia w lochu lub kopalni miedzi. No, rozetnij te sznury!

   Swinn wykonał polecenie jednym zdecydowanym cięciem z góry. Conan wyciągnął ręce przed siebie, zgiął je powoli, zrzucił kawałki powrozów i zaczął masować otarte nadgarstki. Woźnica ostrożnie przysunął się do Cymmerianina, gotów pomóc mu w przebieraniu. Conan trzepnął go w pierś, aż zadudniło.

   — Nie podchodź do mnie! — warknął.

   Mężczyzna zatoczył się na ławę i w ostatniej chwili przed upadkiem wsparł się ręką o ścianę. Zaklął i zmienił chwyt na nożu, gotując się do pchnięcia.

   — Spokojnie, Swinn! — odezwał się ze zniecierpliwieniem marszałek. — Schowaj ten kozik. No, dalej, chłopcze — zwrócił się do Conana. — Sam ściągnij te kradzione szmaty, skoro tak ci na tym zależy.

   Młodzieniec popatrzył na obu mężczyzn, zrezygnował z bojowej postawy i zaczął wyciągać ze spodni poły koszuli, porwanej podczas walki w więzieniu.

   — Ten ubiór należy do mnie. Nie fatygowałbym się kradzieżą takich łachów.

   Ściągnął koszulę przez głowę, zsunął obcisłe, wystrzępione bryczesy i wymachując stopami, zrzucił je na posadzkę. Nie okazywał ani śladu zażenowania własną nagością, musiał jednak ostrożnie obchodzić się z pokrywającymi jego ciało sińcami i zadrapaniami. Skóra Cymmerianina była ciemna od opalenizny i więziennego brudu. Jego wspaniała sylwetka zwężająca się od barków w dół, była doprawdy godna podziwu. Mimo obrażeń, młodzieniec poruszał się z gracją i energią płowego lamparta.

   Conan wdział grubszy, lepiej pasujący na niego strój, zaciągnął troki spodni i sznurowanie kaftana. Na koniec zmienił wybrudzone, znoszone sandały na wiązane pantofle z brunatnej skóry.

   — Gotowe — oznajmił.

   Durwald odwrócił się. Conan podążył za marszałkiem, mając Swinna tuż za plecami. Szlachcic pchnął drewniane drzwi, za którymi znajdowały się kręte schody jednej z narożnych wież pałacu. Cymmerianin musiał pochylić się, wchodząc po wąskich, wydeptanych stopniach. U szczytu schodów zasłonięte kotarą łukowate przejście prowadziło do pustej komnaty sypialnej. Wąskie okienka mogły służyć jako strzelnice.

   Durwald przeprowadził barbarzyńcę przez drzwi w przeciwnym końcu sypialni na półpiętro. Przestronny hol za głównymi drzwiami okrążała wewnętrzna galeria. Pod sklepieniem zalegały głębokie cienie. W solidnej drewnianej balustradzie wyrzeźbiono liczne otwory w kształcie czterolistnych koniczynek, umożliwiające w razie potrzeby zasypanie gradem strzał wejścia i głównych schodów.

   Trzej mężczyźni przeszli galerią do kolejnych drzwi i wkroczyli do dużej, kunsztownie udekorowanej komnaty. Z foteli o wysokich oparciach przy sześciokątnym stoliku do pisania podnosiło się właśnie dwóch ludzi. Jednym z nich był wysoki starzec z siwym wąsem, drugim grubas w dworskiej szacie.

   — Ach, Durwald! A więc to jest ten chłopak!

   Starszy mężczyzna zwrócił się w stronę wejścia. Był to arystokrata w każdym calu. Miał na sobie tunikę z doskonale wyprawionej skóry i koszulę z plisowanego jedwabiu. Jego bronią był zawieszony na biodrze sztylet ze srebrną rękojeścią. Oblicze starca idealnie nadawałoby się na rzeźbę, wyobrażającą potęgę władzy. Siwe wąsy i bokobrody łagodziły surowy kształt nosa i podbródka.

   Jednakże gdy baron zwrócił się na wprost do przybyłych, Conan dostrzegł z niemiłym zaskoczeniem, że szlachetna symetria oblicza możnowładcy nosi fatalną skazę. Ogniście czerwona, nierówno wygojona szrama ciągnęła się od oka po kącik warg. W rezultacie wydawało się, że usta możnowładcy są stale wykrzywione w ironicznym uśmieszku. Oko nad blizną prawdopodobnie zachowało zdolność widzenia, aczkolwiek w porównaniu z drugim wyglądało na bardziej wodniste. Baron utkwił w Conanie przenikliwe spojrzenie, przerywane częstymi jak u ptaka mrugnięciami.

   W odróżnieniu od szlachcica, jego towarzysza cechowała aura zaskakującej pospolitości. Mężczyzna miał na sobie kaftan, ściągnięty tak silnie, że nad i pod paskiem utworzyły się wałki tłuszczu. Był gładko wygolony, miał plamistą cerę, a poruszał się niczym zmanierowany tancerz.

   Durwald skłonił się przed arystokratą i wyprostował sztywno jak tyczka.

   — Tak jest, dostojny panie! Oto Conan, młodzik, o którym ci mówiłem. Cymmeriański dzikus, lecz zdaje się, że potrafi słuchać rozkazów. Conanie, winieneś uklęknąć przed baronem Baldomerem Einarsonem!

   Młodzieniec skinął nieznacznie głową i stał nadal z obojętną miną.

   Durwald zesztywniał z konsternacji i przysunął się do barbarzyńcy.

   — Cymmerianinie, masz okazywać szacunek lepszym od siebie!

   Conan uważnie rozejrzał się po obecnych.

   — Może tak zrobię, gdy kogoś takiego spotkam.

   — Jeśli ci życie miłe…

   Dłoń Durwalda zacisnęła się na rękojeści szabli. Baldomer uniósł uspokajająco dłoń i rzekł nawykłym do rozkazywania tonem, w którym pobrzmiewało rozbawienie:

   — Hola, hola, marszałku! Nie ma potrzeby tak się unosić — nim baron opuścił rękę, w komnacie zapanowało pełne szacunku milczenie. — W każdym razie lepiej, że chłopakowi nie wbito pokory do głowy. Przeszkadzałoby to w roli, jaką mu chcemy powierzyć.

   — Oczywiście, panie — marszałek przeniósł ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin