Forster E. M. - Pokój z widokiem.rtf

(414 KB) Pobierz
FORSTER EDWARD MORGAN

Edward Morgan Forster

POKÓJ Z WIDOKIEM

E. M. Forster zadedykował „Pokój z widokiem”: H. O. M.

(H. O. Meredith, przyjaciel Forstera)


CZĘŚĆ PIERWSZA

ROZDZIAŁ I: PENSJONAT „BERTOLINI”

- Zupełnie nie rozumiem, jak to się stało - powiedziała panna Barlett. - Signora obiecała nam dwa sąsiednie, południowe pokoje z widokiem. Tymczasem te są północne, wychodzą na dziedziniec i dzieli je cała długość korytarza.

- Ach, ten cockney! - odrzekła Lucy, zmartwiona nieoczekiwanym akcentem signory. - Zupełnie, jakbym była w Londynie. - To mówiąc spojrzała na siedzących po obu stronach stołu Anglików i na rząd stojących pośrodku, przezroczystych butelek z wodą i czerwonych z winem. Po chwili przeniosła wzrok na ścianę, na której zawieszono bogato oprawione wizerunki zmarłej królowej i jej nadwornego poety. Obok wisiała informacja z kościoła anglikańskiego, podpisana przez wielebnego Cuthberta Eagera, absolwenta Uniwersytetu Oksfordzkiego, magistra nauk humanistycznych; reszta ściany pozostawała pusta. - Charlotto, czy nie czujesz się, jakbyś była w Londynie? Nie mogę uwierzyć, ile wspaniałych rzeczy czeka na nas na zewnątrz. Przypuszczam, że obie jesteśmy po prostu zmęczone.

- To jest mięso, na którym ugotowano zupę - oświadczyła panna Barlett z oburzeniem, odkładając widelec.

- Tak bardzo chciałam zobaczyć Arno. W liście signora obiecała nam pokoje, które wychodzą na Arno. Dlaczego nie dotrzymała słowa? To okropne! - Mnie wystarczy byle kącik - odrzekła panna Barlett. - Ale ty powinnaś mieć odpowiedni pokój.

Lucy poczuła, że jest egoistką.

- Ależ Charlotto, nie powinnaś mnie rozpieszczać. To oczywiste, że tobie również należy się widok na Arno. Takie jest moje zdanie. Pierwszy frontowy pokój, który się zwolni...

- ... dostaniesz ty - dokończyła panna Barlett. Część kosztów podróży pokryła za nią matka Lucy i do tej hojności panna Barlett robiła wiele taktownych aluzji.

- Nie, nie. Wykluczone. Ten pokój będzie dla ciebie.

- W żadnym razie. Twoja matka nigdy by mi tego nie wybaczyła.

- Moja matka nigdy nie wybaczyłaby tego mnie.

W podniesionych głosach obu dam zabrzmiało zniecierpliwienie. Były zmęczone i pod wzajemną troską ukrywały tłumioną irytację.

Siedzący przy stole pensjonariusze wymienili znaczące spojrzenia. Potem niespodziewanie jeden z nich, najwyraźniej należący do tych źle wychowanych ludzi, których zawsze spotkać można w podróży, pochylił się nad stołem i wtrącił do rozmowy.

- Ja mam pokój z widokiem! - oznajmił.

Panna Barlett drgnęła zaskoczona. Mieszkańcy pensjonatów poznawali się wzajemnie dopiero po jakimś czasie, często dopiero w dniu wyjazdu. Nigdy nie następowało to tak szybko. Pannie Barlett wystarczyło jedno spojrzenie, by stwierdzić, że ma do czynienia z człowiekiem pozbawionym dobrych manier.

Rozmówca był potężnie zbudowanym mężczyzną w podeszłym wieku, o bladej, gładko wygolonej twarzy i dużych oczach. W wyrazie tych oczu było coś dziecinnego, co jednak nie wynikało z podeszłego wieku. Panna Barlett nie zastanawiała się nad tym długo. Skierowała wzrok na ubranie mężczyzny, lecz i ono nie przyciągnęło jej uwagi.

Spojrzała więc na intruza z udanym roztargnieniem.

- Widok? Ach tak, widok jest istotnie wspaniały - przyznała.

- Oto mój syn - ciągnął mężczyzna z zapałem. - Na imię ma George. Jego pokój jest również od frontu.

Ach tak - odparła panna Barlett, uprzedzając Lucy, która chciała wtrącić się do rozmowy.

- Chodzi mi o to, że panie mogą wziąć nasze pokoje, a my pokoje pań. Zamienimy się!

Panna Barlett zauważyła porozumiewawcze spojrzenia pozostałych gości.

- Bardzo panu dziękuję, ale to wykluczone - wycedziła.

- Dlaczego? - wykrzyknął mężczyzna, kładąc dłonie na stole.

- Ponieważ jest to wykluczone, to wszystko.

- Wie pan, nie chciałybyśmy... - zaczęła Lucy, ale kuzynka zmroziła ją wzrokiem.

- Ależ... kobiety lubią widoki, a my nie... - mężczyzna uderzył pięścią w stół, niczym rozzłoszczone dziecko, i odwrócił się w stronę syna. - George, przekonaj je!

- To oczywiste, że powinny dostać te pokoje. Nic więcej nie da się tu powiedzieć - odparł młodzieniec, odwracając wzrok; w jego głosie brzmiało zakłopotanie.

Lucy również poczuła się zmieszana. Wiedziała, że pensjonariusze śledzą całą scenę z uwagą. Zdawało się, że z każdym zdaniem wypowiedzianym przez tych pozbawionych taktu turystów rozmowa zatacza coraz szersze kręgi, że dotyczy już czegoś więcej niż tylko pokoi i widoków, czegoś zupełnie innego i dotychczas Lucy nie znanego. Starszy mężczyzna przypuścił na pannę Barlett prawdziwy atak. Dlaczego nie mieliby się zamienić? Co właściwie stoi na przeszkodzie? On i syn mogą opuścić pokoje w ciągu pół godziny.

Panna Barlett, choć biegła w sztuce konwersacji, była bezsilna wobec takiej brutalności. Co robić w obliczu podobnego grubiaństwa? Oblana rumieńcem, rozejrzała się dokoła, jakby pytała: „Czy wszyscy jesteście tacy?” Dwie starsze damy, które siedziały przy końcu stołu, przewiesiwszy szale na oparciach krzeseł odwzajemniły spojrzenie, co oznaczało: „My jesteśmy dobrze wychowane”.

- Dokończ jedzenia, moja droga - nakazała kuzynce panna Barlett pochylając się z niechęcią nad własnym talerzem.

Lucy ściszonym głosem powiedziała coś na temat dziwacznych manier.

- Jedz, kochanie - przerwała jej panna Barlett. - Ten pensjonat to zły wybór. Jutro znajdziemy jakieś inne miejsce.

Wkrótce jednak zmieniła zdanie. Kotara zasłaniająca wejście do pokoju rozsunęła się, a do środka wszedł tęgi lecz przystojny mężczyzna w stroju duchownego. Przepraszając obecnych za spóźnienie, spieszył w stronę swego miejsca przy stole.

Lucy, po dziecinnemu, nie bacząc na dobre maniery, zerwała się na równe nogi wołając:

- Och, to przecież pan Beebe! Jak cudownie! Charlotto, teraz musimy tu zostać, niezależnie od tego, jakie są pokoje.

- Witam pana, panie Beebe - dodała Charlotta nieco powściągliwiej. - Przypuszczam, że pan nas nie poznaje: panna Barlett i panna Honeychurch. Byłyśmy na Wielkanoc w Tunbridge Wells, kiedy pomagał pan pastorowi w kościele Świętego Piotra.

Pan Beebe, choć nie pamiętał dam tak dokładnie, jak one jego, wydawał się mile zaskoczony spotkaniem i z ochotą zajął miejsce u boku Lucy.

- Ogromnie miło pana widzieć - oświadczyła dziewczyna. Była tak spragniona towarzystwa, że gdyby nie obecność kuzynki, ucieszyłaby się nawet na widok kelnera.

- Świat jest taki mały - mówiła dalej. - Czy to nie zabawne? A już Summer Street...

- Panna Honeychurch mieszka w parafii Summer Street - wtrąciła panna Barlett. - Właśnie dowiedziałam się, że zdecydował się pan...

- Tak, mama powiadomiła mnie o tym w ubiegłym tygodniu - przerwała jej Lucy. - Nie wiedziała, że poznałam pana w Tunbridge Wells. Napisałam jej: „Pan Beebe jest...”

- Zgadza się - rzekł pan Beebe. - Przenoszę się do probostwa Summer Street w czerwcu przyszłego roku. Bardzo się cieszę, że czeka mnie takie czarujące sąsiedztwo.

- Ach, jak to wspaniale! Nasz dom nazywa się Windy Corner. Jest nas tam troje: moja mama, ja i mój brat. Choć jego nie zabieramy zbyt często do... Chciałam powiedzieć, że kościół jest dość daleko i...

- Lucy, kochanie, pozwól panu Beebe'owi zjeść spokojnie.

- Ależ jem, droga pani, jem z przyjemnością - zapewnił pan Beebe.

Wolał rozmawiać z Lucy, której grę na fortepianie pamiętał z Tunbridge Wells, niż z panną Barlett, która prawdopodobnie pamiętała jego kazania. Zapytał młodszą z kuzynek, czy dobrze zna Florencję. Poinformowała go skwapliwie i szczegółowo, że jest tu po raz pierwszy. Służyć za przewodnika to przyjemne zajęcie, a pan Beebe okazał się mistrzem w tej dziedzinie.

- Proszę nie zapomnieć o wyjeździe za miasto - radził. - W któreś pogodne popołudnie warto pojechać do Fiesole, Settignano czy w jakieś inne podobne miejsce.

- Ależ w żadnym razie! Okrzyk rozległ się z drugiego końca stołu. - Pan się myli, panie Beebe. W pierwsze pogodne popołudnie nasze panie muszą zobaczyć Prato!

- Mamy szczęście - szepnęła panna Barlett do Lucy. - Ta dama wygląda na dobrze poinformowaną.

I rzeczywiście, runęła na nie prawdziwa lawina informacji: co i kiedy warto zobaczyć, jak zatrzymać elektryczne tramwaje, jak strzec się żebraków, ile kosztuje welinowy pergamin i jaki powinien być koszt pensjonatu. Lucy i Charlotta poczuły, że jednogłośnie przyjęto je do grona pensjonariuszy. Twarze gości promieniały życzliwością, a ponad gwarem, który nagle wypełnił jadalnię, górował głos dobrze poinformowanej damy:

- Prato! Muszą zobaczyć Prato! To miasto jest tak szkaradne, że aż piękne. Uwielbiam je! Rozkosznie jest zrzucić z siebie więzy cywilizacji, czyż nie?

Młody człowiek imieniem George zerknął na mówiącą, po czym utkwił ponure spojrzenie w talerzu. Było oczywiste, że ani on, ani jego ojciec nie cieszyli się poważaniem w pensjonacie. Serce Lucy ścisnęło się z żalu. Nigdy nie zdarzało się jej cieszyć z cudzej krzywdy. Wstając od stołu odwróciła się i złożyła dwu wyrzutkom nerwowy ukłon.

Starszy mężczyzna nie zauważył tego gestu, za to chłopiec uniósł brwi i uśmiechnął się niepewnie. Lucy pośpieszyła za kuzynką, która wyszła już z pokoju. Kotara wisząca w przejściu musnęła dziewczynę po twarzy i Lucy drgnęła, zaskoczona jej ciężarem. Za progiem zderzyła się z signorą, która z dwójką swych pociech przyszła życzyć gościom miłego wieczoru.

Panna Barlett siedziała już w fotelu, który barwą i kształtem przypominał wielkiego pomidora. Rozmawiała z panem Beebe'em, a jej wąska, wydłużona głowa poruszała się powoli tam i z powrotem, jakby uderzając w jakąś niewidoczną przeszkodę.

- Jesteśmy panu bardzo wdzięczne - mówiła. - Pierwszy wieczór znaczy tak wiele. Zanim pan przyszedł, byłyśmy w ogromnie mauvais quart d'heure (nieprzyjemny kwadrans, kłopotliwa sytuacja).

Pan Beebe wyraził swoje ubolewanie.

- Czy pan przypadkiem nie zna nazwiska tego starszego mężczyzny, który siedział naprzeciwko nas podczas obiadu?

- Nazywa się Emerson.

- Czy zna go pan bliżej?

- Tak samo jak resztę gości.

- W takim razie nic już nie powiem.

Pan Beebe nie musiał nakłaniać jej długo, by dodała:

- Moja kuzynka Lucy jest jeszcze bardzo młoda. Służę jej za opiekunkę. Byłoby bardzo niedobrze, gdyby miała dług wdzięczności w stosunku do ludzi, których w ogóle nie znamy. Tym bardziej że ich maniery są, delikatnie mówiąc, dziwaczne. Mam nadzieję, że dobrze się zachowałam.

- Zachowała się pani bardzo naturalnie - zapewnił. Zamilkł na chwilę, po czym rzekł:

- Uważam jednak, że nie stałoby się nic złego, gdybyście się panie zgodziły na tę zamianę.

- Oczywiście, nic złego by się nie stało. Ale byłybyśmy im zobowiązane.

- To dość szczególny człowiek - odparł pan Beebe z wahaniem.

- Sądzę, że nie próbowałby wykorzystać tej sytuacji - dodał łagodnie. - Nie oczekiwałby też dowodów wdzięczności. Ma on pewną zaletę - jeżeli można to nazwać zaletą - mówienia tego, co myśli, prosto z mostu. Ma pokoje, na których mu nie zależy. Wie, że dla was przedstawiają one wartość, dlatego proponuje zamianę. Zapewniam panią, że składając tę propozycję nie liczył na waszą wdzięczność, tak samo, jak nie myślał o dobrych manierach. Czasem bardzo trudno jest zrozumieć ludzi, którzy mówią prawdę, a przynajmniej dla mnie nie jest to łatwe.

Lucy, która dotąd słuchała w milczeniu, powiedziała z uśmiechem:

- Miałam nadzieję, że okaże się miły. Zawsze staram się wierzyć w ludzi.

- Jest miły i męczący zarazem - odrzekł pan Beebe. - Różnię się od niego niemal pod każdym względem, zapewne tak jak i pani. Większość ludzi reaguje na niego w ten sam sposób - gdziekolwiek się pojawi, odwracają się od niego plecami. Jest pozbawiony taktu i manier, i nigdy nie potrafi zatrzymać swych opinii dla siebie. Doszło do tego, że chcieliśmy się na niego poskarżyć signorze, ale bardzo się cieszę, że zmieniliśmy zdanie.

- Czy mam przez to rozumieć, że jest socjalistą? - zapytała panna Barlett.

Pan Beebe wykrzywił usta.

- I prawdopodobnie swego syna również wychował na socjalistę? - ciągnęła panna Barlett.

- Nie znam George'a zbyt dobrze. Mam wrażenie, że jest jeszcze bardzo niedojrzały. Ale zdaje się, że to miły młody człowiek i chyba ma dobrze w głowie. Oczywiście, możliwe, że jest socjalistą, jak jego ojciec, skoro odziedziczył po nim wszystkie dziwactwa.

- Uspokoił mnie pan. A zatem powinnam była przyjąć ich propozycję? - zapytała. - Pewnie myśli pan, że jestem ograniczona i podejrzliwa?

- Ależ skąd! Nic podobnego nie przyszłoby mi nawet do głowy - zapewnił.

- Może jednak powinnam przeprosić ich za moją arogancję?

Pan Beebe drgnął zniecierpliwiony. Powtórzył, że to zupełnie nie potrzebne, po czym wstał i wyszedł do palarni.

- Znudziłam go? - zapytała panna Barlett, kiedy się oddalił. - Dlaczego nic nie mówiłaś, Lucy? Jestem pewna, że woli młode osoby. Mam nadzieję, że nie zniechęciłam go do reszty? Sądziłam, że dotrzyma ci towarzystwa nie tylko podczas obiadu, ale i wieczorem.

- Jest taki miły - odparła Lucy. - Tak go właśnie zapamiętałam. Dostrzega dobro w każdym człowieku. A przy tym wcale nie wygląda na duchownego.

- Ależ Lucy... - zaczęła Charlotta.

- Rozumiesz, co mam na myśli? - przerwała jej kuzynka. - A poza tym wiesz, jak duchowni się śmieją! Pan Beebe śmieje się jak każdy normalny człowiek.

- Zabawna jesteś! I taka podobna do matki. Ciekawe, co ona powie o panu Beebe.

- Sądzę, że w Windy Corner wszyscy go zaakceptują... To takie modne słowo. Przywykłam do Tunbridge Wells, tam wszyscy jesteśmy tak beznadziejnie zacofani.

- Mhm - mruknęła Lucy z przygnębieniem. Poczuła nagłą niechęć - do samej siebie, do pana Beebe'a, do Tunbridge Wells, do Windy Corner. Próbowała zanalizować swoje uczucia, ale jak zwykle jej się to nie udało.

- Obawiam się, że nie jestem najweselszą towarzyszką podróży - powiedziała Charlotta.

„Jestem samolubna i niedobra - pomyślała Lucy. Muszę zwracać więcej uwagi na otoczenie. Biedna Charlotta... To okropne nie mieć pieniędzy.”

Na szczęście jedna ze starszych dam, która od jakiegoś czasu obserwowała kuzynki, podeszła do nich i z łagodnym uśmiechem zapytała, czy może się przyłączyć. Usadowiła się w fotelu i spokojnym, uprzejmym tonem rozpoczęła rozmowę. Niełatwo było się zdecydować na przyjazd tutaj, ale niewątpliwie warto - stwierdziła. Zdrowie jej siostry poprawiło się ogromnie, to niewątpliwie zasługa klimatu... W nocy jednak należy koniecznie zamykać okna, a woda do picia nie powinna stać w karafkach dłużej niż przez jedną noc. Mówiła spokojnie, ale ciekawie, i kto wie, czy jej wywody nie były bardziej godne uwagi, niż burzliwa dyskusja na temat Gibelinów i Gwelfów (Gibelinowie i Gwelfowie - dwa zwalczające się obozy polityczne we Włoszech w okresie od Xii do Xv wieku), która odbywała się w drugiej części pokoju. Doprawdy ten wieczór w Wenecji, kiedy znalazła w swej sypialni to coś, co jest gorsze od pchły, choć lepsze od czego innego. Ten wieczór był prawdziwą katastrofą.

- Tutaj jesteście panie bezpieczne jak we własnym domu - zapewniła kuzynki. - Signora Bertolini tak bardzo przypomina Angielkę.

- Być może, ale w naszych pokojach jest jakiś dziwny zapach - wtrąciła Lucy ze zbolałą miną. - Aż strach położyć się do łóżka.

- Prawda! Pokoje pań wychodzą na dziedziniec - westchnęła dama. - Gdyby pan Emerson okazał więcej taktu! Było nam pań tak żal podczas obiadu!

- Sądzę, że pan Emerson miał dobre chęci - rzekła Lucy.

- Bez wątpienia - powiedziała panna Barlett. - Pan Beebe właśnie zbeształ mnie za moją podejrzliwość... Ja miałam na względzie tylko dobro mojej kuzynki.

- To zrozumiałe - powiedziała starsza dama, po czym szepnęła do Charlotty, że nigdy za dużo ostrożności, kiedy w grę wchodzi młoda dziewczyna.

Lucy udała, że nie słyszy, ale poczuła się niezręcznie. W domu nikt nie traktował jej w ten sposób, a przynajmniej tego nie zauważała.

- Stary pan Emerson - ciągnęła dama - no cóż, to osobliwe. Jest nietaktowny, to prawda; ale czy nie zauważyła pani, że niektórzy robią rzeczy ogromnie niedelikatnie, a jednocześnie piękne?

- Piękne? - powtórzyła panna Barlett, zaskoczona tym określeniem. - Czy piękno i subtelność nie idą w parze?

- Tak można by pomyśleć - odparła dama bezradnie. - Ale to wszystko wcale nie jest takie proste, jak by się zdawało.

Przerwała, bo pojawił się pan Beebe.

- Panno Barlett! Z zamianą pokoi nie będzie żadnego problemu - oznajmił, uśmiechając się promiennie. - Tak się cieszę! Pan Emerson poruszył ten temat w palarni i z całą świadomością zachęciłem go, by ponowił propozycję. Pozwolił mi przyjść tu i zapytać panią jeszcze raz o zdanie. Powiedział, że będzie zaszczycony...

- Och, Charlotto! - krzyknęła Lucy. - Musimy się zgodzić. Pan Emerson robi przecież wszystko, żeby...

Panna Barlett milczała.

- Zdaje się, że wzięto mnie za natręta - rzekł pan Beebe po chwili. - Przepraszam, że przerwałem paniom rozmowę - dodał i wyraźnie dotknięty ruszył w stronę drzwi. Panna Barlett poczekała jeszcze moment, po czym powiedziała:

- Droga Lucy, moje życzenia się nie liczą. Ważne jest twoje zdanie. Byłoby nie do pomyślenia, gdybym zabraniała ci czegokolwiek. Jestem tu przecież tylko dzięki tobie. Jeżeli chcesz, żebym usunęła tych dżentelmenów z ich pokoi, zrobię to. Panie Beebe, czy byłby pan łaskaw przekazać panu Emersonowi, że przyjmuję jego uprzejmą propozycję? Niechże pan Emerson przyjdzie tu do nas. Chcę mu osobiście podziękować.

Mówiąc to podniosła głos tak, że usłyszeli ją wszyscy obecni w salonie. Przerwano dyskusję o Gibelinach i Gwelfach; zapadła cisza. Pan Beebe skłonił się i odszedł, przeklinając w duchu płeć niewieścią.

- Pamiętaj, Lucy, ty nie masz z tym nic wspólnego - powiedziała Charlotta. - Obiecujesz?

Pan Beebe pojawił się ponownie.

- Pan Emerson jest zajęty, ale przysłał syna - oznajmił nerwowo spoglądając w dół na siedzące w niskich fotelach damy.

- Mój ojciec - powiedział młodzieniec - jest teraz w wannie, nie możecie więc panie podziękować mu osobiście. Ale przekażę ojcu wszystko, jak tylko wyjdzie.

Panna Barlett poczuła, że jej uprzejmość i dobre maniery tracą swą moc wobec słowa „wanna”. Nie ulegało wątpliwości, że z tego starcia, ku jawnej radości pana Beebe'a i skrywanej radości Lucy, młody pan Emerson wyszedł zwycięsko.

- Biedny chłopiec! - wykrzyknęła panna Barlett kiedy się oddalił. - Jest wściekły na ojca. Wszystko, co może zrobić w tej sytuacji, to przestrzegać dobrych manier.

- Za jakieś pół godziny wasze pokoje będą gotowe - powiedział pan Beebe, uśmiechając się nieznacznie. Spojrzał z zamyśleniem na obie kuzynki i życząc im dobrej nocy odszedł do swego pokoju, by pisać swój filozoficzny dziennik.

- Ach! - westchnęła starsza dama i wzdrygnęła się, jakby do salonu wpadł zimny podmuch wiatru. - Mężczyźni czasem nie zdają sobie sprawy... - przerwała, ale panna Barlett zrozumiała ją doskonale. Przez chwilę prowadziły ożywioną, acz cichą rozmowę, której głównym tematem było to, że mężczyźni czasem nie całkiem...

Lucy, z braku innego zajęcia, podeszła do półki z książkami i sięgnąwszy po przewodnik Baedekera, jęła powtarzać najważniejsze fakty z historii Florencji. Miała szczery zamiar dobrze się bawić nazajutrz. Po pół godzinie panna Barlett westchnęła i podniosła się z fotela.

- Myślę, że można już zaryzykować. Nie, Lucy, zostań tutaj. Ja się tym wszystkim zajmę - powiedziała.

- Jak ty sobie ze wszystkim dobrze radzisz - rzekła Lucy.

- Naturalnie, moja droga. To mój obowiązek.

- Chciałabym ci jednak pomóc.

- Nie, kochanie, nie trzeba.

Energia Charlotty!? I jej oddanie! Zawsze była taka, lecz doprawdy, podczas tej podróży przechodziła samą siebie.

Tak właśnie myślała Lucy, a przynajmniej usiłowała tak myśleć. A jednak jakiś buntowniczy duch w niej sprawiał, że zastanawiała się, czy nie można było przyjąć propozycji Emersona w nieco bardziej uprzejmy sposób. Po tym wszystkim przestała się prawie cieszyć z zamiany pokoi.

- Chciałabym, żebyś wiedziała, dlaczego wzięłam większy pokój - odezwała się panna Barlett, przerywając jej rozmyślania. - Naturalnie, to ty powinnaś go dostać. Wiem jednak skądinąd, że należy on do tego młodego człowieka i... jestem pewna, że to nie spodobałoby się twojej matce.

Lucy spojrzała na nią zmieszana.

- Jeżeli masz być komuś wdzięczna - ciągnęła Charlotta - to lepiej, żeby był to stary pan Emerson, a nie jego syn. Na swój sposób jestem kobietą bywałą i wiem, do czego mogą doprowadzić takie sytuacje. Pan Beebe jednak gwarantuje nam, że...

- Jestem pewna, że moja matka nie miałaby nic przeciwko temu - powiedziała Lucy czując jednocześnie, że tak naprawdę to nie rozumie sedna całej sprawy. Panna Barlett objęła ją z westchnieniem, życząc dobrej nocy i Lucy poczuła nagle, że rozpaczliwie brak jej powietrza.

Kiedy znalazła się w pokoju, otworzyła szeroko okno, odetchnęła i wychylając się jak najdalej spojrzała na światła tańczące na Arno, na cyprysy San Miniato, na zarysy Apeninów, czarne na tle wschodzącego księżyca, i z wdzięcznością pomyślała o tym dobrym człowieku, który oddał jej swój pokój.

W tym samym czasie panna Barlett starannie spuściła żaluzje i dokładnie zamknęła drzwi swej sypialni. Następnie rozpoczęła szczegółowe oględziny pokoju, szukając ewentualnych skrytek lub tajemnych przejść. Wtedy właśnie znalazła przypięty nad umywalką kawałek papieru, na którym ktoś nagryzmolił w pośpiechu ogromny znak zapytania. Nic więcej.

„Co to może znaczyć?” - pomyślała i sięgnęła po świecę, by przyjrzeć się dokładniej. Kartka, z początku pozbawiona znaczenia, wydała się jej złowieszcza, emanująca złem. W pierwszej chwili chciała zniszczyć to dziwne przesłanie. Na szczęście jednak przypomniała sobie, że musi ona należeć do młodego pana Emersona. Odpięła ją ostrożnie i włożyła pomiędzy dwa kawałki bibuły, żeby się nie zabrudziła. Obeszła ponownie pokój, westchnęła jak zwykle ciężko i położyła się do łóżka.

ROZDZIAŁ II: W SANTA CROCE BEZ PRZEWODNIKA

Cudownie było obudzić się we Florencji! Otworzyć oczy i ujrzeć jasny, przestronny pokój z podłogą z czerwonej terakoty, która zawsze wygląda czysto, choć nigdy taka nie jest, i sufitem malowanym w różowe gryfy i błękitne amorki, igrające wśród żółtych skrzypiec i fagotów. Przyjemnie było otworzyć szeroko okno, przycinając sobie palec nieznaną klamką, wychylić się daleko, wystawiając głowę i ramiona na słońce, i ogarnąć wzrokiem przecudne wzgórza i drzewa, marmurowe kościoły i Arno, szemrzącą wesoło w dole.

Na piaszczystym brzegu uwijali się mężczyźni, uzbrojeni w szpadle i rzeszota. Środkiem rzeki płynęła łódź, zmierzająca pilnie do jakiegoś tajemniczego celu. Tramwaj elektryczny przejechał z hałasem pod oknem pensjonatu. Wewnątrz, poza jednym turystą, nie było nikogo, za to platformy wypełniali Włosi, którzy najwyraźniej woleli stać. Gromadka dzieci próbowała uwiesić się z tyłu pojazdu; konduktor, bynajmniej nie rozzłoszczony, odganiał je lekkimi uderzeniami. Po chwili na ulicy pojawił się oddział żołnierzy. Przystojni, drobni mężczyźni w zbyt obszernych płaszczach dźwigali tornistry obszyte czymś, co już dawno przestało przypominać futro. Obok kroczyli oficerowie, o groźnych, acz nie zdradzających inteligencji twarzach, z przodu zaś biegli rozbrykani chłopcy, zachwyceni tym niecodziennym widokiem. Tramwaj, otoczony tą gromadą, poruszał się z trudem, niczym gąsienica atakowana przez mrówki. Jeden z chłopców potknął się i upadł jak długi, a w tej samej chwili z którejś bramy wyszło na ulicę kilka białych wołów. Tramwaj zatrzymał się i gdyby nie dobre rady staruszka sprzedającego haczyki do zapinania guzików, pewnie nigdy nie ruszyłby z miejsca.

Obserwując takie błahostki można stracić wiele cennych godzin. dlatego też podróżnik, który pr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin