Archer Jeffrey - Conan i prorok ciemności.pdf

(678 KB) Pobierz
Archer Jeffrey - Conan i prorok
Jeffrey Archer
Conan i prorok ciemności
Łaknący zemsty osiągną ją. W Dzień Ostatni, w godzinie Oślepiającego Światła. W
kraju, gdzie ostatni ze Starożytnych wstąpił na Szare Ziemie.
I dany będzie Znak. Gdy Czarna Moc zniszczy samą siebie, ujrzą wzlatujące czarne
światło. Niechaj gotują się do Nieuniknionego. I rozewrą się Wrota, które są wszerz
aż po krańce ziemi, w głąb do czarnych wrzących kamieni i jeszcze głębiej.
I załopocze Sztandar Zemsty. I wystąpi Starożytny Legion. A na przodzie będzie ten,
którego poznają po Hełmie jego. A z tyłu — idący śladem. I w proch się obrócą grody
i sioła. I wniwecz się obrócą narody i rasy. I odrzucą bogów swoich. Ażeby
pokornym być Starożytnym i ich przykazaniom. Albowiem ci, którzy zwyciężyli, nie
będą mieć litości dla pokonanych...
Ale jeśli z woli bogów umrze nie ten, kto umrzeć powinien, przychodzący w ślad za
pierwszymi rozleją się czernią po świecie i nie stanie ni ziemi, ni wody, ni ludzi, ni
bydląt. A tylko ten, kto przeżył, zdoła dwa razy zabić martwego i zawrzeć Wrota...
Khorajskie warowne miasto Vagaran było bogate i kwitnące -leżało bowiem na
skrzyżowaniu kupieckich szlaków. Haszyd, nominalny władca Vagaranu, był
jedynym panem okolicznych ziem. Życie w samym mieście i pobliskich wsiach,
kierowane żelazną ręką Haszyda, płynęło spokojnie i równomiernie, bez zamieszek i
powstań;
-5-
potężna armia odpierała rzadkie najazdy cudzoziemców, przede wszystkim Semitów.
Vagarańscy wojownicy pod przywództwem swojego władcy także składali wizyty
pogranicznym siołom sąsiednich państw i wracali z bogatym łupem. Dlatego
pieniądze z Vaga-ranu wpływały do skarbca stolicy regularnie i bez opóźnień, a
posłańcy królowej Kothu, którego prowincjąbyła Khoraja, nie narzucali się zbytnio
Haszydowi.
Miasto leżało w zachodniej części Khorai. W przeciwieństwie do pozostałych
terenów kraju, gdzie dominowały piaszczyste pustynie, tutaj przeważały skały i
kamieniste pustkowia.
Vagaran, zbudowany na wznoszącym się łagodnie wzgórzu, z lotu ptaka przypomina
ogromny nieregularny pięciokąt, otoczony przerażającym murem. Trzy jego kąty
spoglądają na południowy zachód, południe i południowy wschód, w stronę Shemu, a
dwa pozostałe - na wschód, w głąb Khorai. Każdy z kątów zwieńczony jest wysoką
wieżą, na której dzień i noc trzymają wartę zmieniające się straże. W Va-garanie są
dwie bramy: Wschodnia - będąca wschodnią tylko z nazwy, przy której zazwyczaj
trzyma straż pięciu strażników, zajmujących się wyłącznie sprawdzaniem
przywożonych przez kupców towarów, i Południowo-Wschodnia - potężna,
zbudowana z trzech części.
Jej pierwsza część to znajdująca się po zewnętrznej stronie bramy płyta ze ściśle
przylegających do siebie cisowych desek spiętych metalowymi klamrami.
Podniesiona płyta całkowicie zamyka przejście. Na sygnał naczelnika straży Jassina
spuszczana na łańcuchach, kładzie się w poprzek fosy z pionowymi ścianami i
zamienia w most - po nim i tylko po nim mogą wjechać do miasta goście z innych
państw, kupcy, wędrowcy... albo nieprzyjacielskie wojska. Za płytą znajduje się
dwuskrzydłowa brama, zamykana na ogromny skobel, wyciosany z całego dębowego
pnia - pokonać tę przeszkodę można tylko taranem. Ale jeśli wrogowi mimo wszystko
uda się sforsować fosę, opuścić most, czyli przecinać utrzymujące go w pionie
łańcuchy, i staranować bramę pod deszczem strzał i strumieniami wrzącej smoły, to
 
na samym końcu przejścia czekać będzie na niego przeszkoda praktycznie nie do
pokonania: krata z mocnych metalowych prętów grubości ludzkiego ramienia.
Zazwyczaj krata jest podniesiona, dwuskrzydłowa brama otwarta, most zaś od świtu
do zmroku opuszczony. Wszak to główna droga do miasta. Co prawda, jest jeszcze
tajne przejście, prowadzące z podziemi pałacowych do granicy Khorai, ale o nim
można nie wspominać: w tej historii nie odegra żadnej roli.
-6-
Na szczycie wzgórza stoi pałac Haszyda - złowieszcza szara bryła wzniesiona z
gigantycznych granitowych bloków. Sąw nim setki przestronnych komnat i dziesiątki
bogato urządzonych sal. Głęboko pod nimi, w skale pod fundamentem wyrąbano
labirynt; kamienne ciało ziemi zryto siecią wijących się korytarzy z chytrymi
zasadzkami i ślepymi uliczkami, studniami ponurych cel, gdzie zamknięto licznych
więźniów, i podziemiami, w których ukryto niezliczone skarby Haszyda. Ten, kto nie
zna planu labiryntu, nigdy nie znajdzie skarbów, a ten, kto zdoła wydostać się z
podziemnej celi, nigdy nie wyjdzie na powierzchnię i nie zobaczy słońca...
Pałac ma przestronny półokrągły taras. Z niego Haszyd często ogląda walki
gladiatorów - ulubioną rozrywkę vagarańczyków, co tydzień spędzających wolny
czas na położonej pod tarasem ogromnej arenie. Na tym tarasie Haszyd przyjmuje
zazwyczaj ważnych gości, posłów, a także przyjaciół.
Wokół pałacu, nieco poniżej zbocza wzgórza, leżą dzielnice miejscowej arystokracji -
wielmożów, urzędników, dworaków satrapy, kupców. Im niżej, tym domy są
biedniejsze - aż do murów, gdzie mieszczą się chałupy nędzarzy, nory włóczęgów i
zbudowane z byle czego szopy bezdomnych.
Półtora księżyca temu woj sko Haszyda odniosło zwycięstwo nad kolejną armią
cudzoziemców, których skusiło bogactwo miasta, oddalonego od najbliższych
cywilizowanych miejsc o trzy dni jazdy wielbłądem. Armia pod przywództwem
shemskiego księcia Baru-cha, składająca się głównie z okrutnych synów plemion
koczowniczych, włóczęgów, zubożałych wojowników i szukających łatwej zdobyczy
najemników, próbowała wziąć miasto szturmem. Werbownicy obiecywali łatwą
zdobycz, okazało się jednak, że lepiej im nie wierzyć.
Nocne straże, obchodząc dalekie przedpola miasta, zauważyły blask ognisk
rozpalonych na granicy skał i pustyni przez nieprzyjaciela, gotującego się do
porannego ataku. Zaalarmowane oddziały obrońców z pierwszymi promieniami
słońca rozpoczęły kontratak, uprzedzając najeźdźców.
Wróg został zaskoczony: konny oddział szturmowy, dwadzieścia pięć razy mniejszy
od wojsk przeciwnika, bezszelestnie przejechał przez Zawodzący Wąwóz, wbił się w
obóz Shemitów, tratując senne warty, podpalając namioty, zabijając każdego, kto
stanął na
-7-
jego drodze, i niemal osiągając kwaterę samego Barucha. Ale rozległ się niegłośny
głos rogu i jeźdźcy, którzy podczas ataku stracili zaledwie pięciu ludzi, zawrócili -
zanim przeciwnik opamiętał się i otoczył atakujących.
Pojąwszy, że zostali zdemaskowani i dalsze ukrywanie się nie ma sensu, Barach
rozkazał swoim wojownikom stanąć w szyku bojowym i rozpocząć pościg za
rozzuchwalonymi khorajczykami, wyciąć ich w pień, a następnie szturmem wziąć
bogate miasto Vagaran. Załopotały sztandary i chorągwie, rozległ się głoszący atak
warkot bębnów.
Może Shemitom udałoby się dogonić vagarańczyków, zanim ci ukryli się w skałach
Zawodzącego Wąwozu, ale upór jednego z poślednich dziesiętników, barbarzyńcy z
pewnego nie znanego nikomu kraju, który ośmielił się przeciwstawić samemu
Barachowi, opóźnił pościg.
 
Gdy konnica Shemitów wdarła się do wąwozu, po bezczelnych vagarańczykach
pozostał już tylko wzburzony końskimi kopytami wiruj ący w powietrzu pył, j edyny
ślad, że niedawno przej echali tędy jeźdźcy.
Od strony Shemu Vagaran otaczał nieprzebyty masyw skalny -uroczysko światła i
ciemności, ostrych odłamków kamieni i ogromnych omszałych głazów. Jedyna droga
do miasta wiodła przez Zawodzący Wąwóz, zawdzięczający swą nazwę jesiennym
wiatrom, szczególnie nieprzyjemnie wyjącym i skomlącym wśród szczelin i rozpadlin
wąskiego przejścia, nasuwając mieszkańcom okolicznych wsi myśl o wiecznym
płaczu zagubionych dusz. W rzeczywistości nie był to wąwóz, lecz jedynie głęboki
skalisty parów, który powstał w miej scu dawnego potoku - niegdyś dopływem rzeki
przepływaj ą-cej przez Khauran i wpadającej do morza Vilayet. Pustynia jednak
atakowała, potok wysechł sto lat temu i nikt już nie pamiętał, że dawno temu wody
było tutaj pod dostatkiem. Pozostała tylko nazwa.
Pierwsze oddziały Baracha cwałem wpadły do wąwozu i dojechały niemal do
połowy, gdy z góry, ze skalnych kryjówek, spadł na nie grad strzał wypuszczonych
przez najlepszych łuczników Vagara-nu. Promienie wschodzącego słońca przesłoniły
chmury rażących żądeł. Rozpadlinę wypełniły krzyki umierających, które
spotęgowane echem zlały się w jeden zgiełk rozpaczy i cierpienia, potwierdzając
złowieszczą nazwę tego miejsca.
Łucznicy nie mogli (i nie mieli zamiaru) powstrzymać fali atakujących. Dosłownie po
trupach armia Barucha rzuciła się ku ujściu wąwozu...
.. .gdzie czekały na nią wyborowe vagarańskie oddziały.
Atakujący wpadli na zaporę z ciężkozbrojnych mieczowników i gorzko tego
pożałowali. Wojownicy nie mieli zamiaru pozwolić żadnemu Shemicie wyjechać z
Zawodzącego Wąwozu, umiejętnie i bezlitośnie powitali nieprzyjaciela u ujścia
dawnego koryta rzeki. Ariergarda nie wiedząc jeszcze, co się stało, napierała z tyłu,
wypierając przednie szeregi na otwarte pole, prosto pod ostrza vagarań-czyków. W
powietrze buchnął szczęk stali, rozpaczliwe rżenie koni i wycie rannych. Nagle nad
szeregami atakujących przetoczył się zew rogu bojowego i osypywani
śmiercionośnymi strzałami z wierzchołków skał, wojownicy Barucha zawrócili.
Armia z Shemu, trzykrotnie zmniejszona liczebnie, rzuciła się z powrotem do
swojego spustoszonego obozu - z nie mniejszym zapałem niż podczas nieudanego
ataku. Co prawda, teraz pośpiech wywołany był paniką i groźbą nieuchronnej śmierci.
Jednakże wojownicy Vagaranu zdążyli zatrzasnąć pułapkę: na uciekających
nieprzyjaciół u wyjścia z wąwozu czekały już oddziały Haszyda. Pułki Barucha
ogarnął chaos i zamęt. Shemici jak ślepe kociaki miotali się pomiędzy ścianami
wąwozu, z obu stron witała ich zimna stal, a z góry raziła latająca, pierzasta śmierć.
Do końca życia Barach nie dowiedział się, że z tych zgubnych kleszczy pomógł mu
się wyrwać krnąbrny dziesiętnik, barbarzyńca...
Jakkolwiek jednak było, nędznym resztkom shemickich wojsk udało się wydostać z
przeciwległego ujścia wąwozu i pomknąć w stronę Eruku. Oddziały obrońców,
pokrzykując, ścigały ich do samej granicy, dopiero tam zawróciły.
- .. .1 tak, mój czcigodny gościu - ciągnął Haszyd, który w czasie efektownej pauzy
zdążył obgryźć indycze skrzydełko - zmusiwszy nędznych Shemitów do wykąpania
się w piaskach pustyni, rozkazałem trąbić odwrót i wróciliśmy do miasta... A cóż
mieliśmy więcej do roboty? Wróg rozbity, jeńców tłum, ludzi straciliśmy niewielu, a
głupek Barach nie zbliżył się do bram miasta nawet na dwie ligi. Dlatego z
triumfalnymi pieśniami na ustach wróciliśmy do domu, kolejny raz udowadniając
obmierzłym Shemitom, że walczyć z nami nie warto.
-9-
IHaszyd, i prawa ręka Haszyda-dowódca Sdemak, i jego lewa ręka - mędrzec i
 
doradca mag Aj-Berek, i jego czcigodny gość -szach Dżumal, władający jedną z
prowincji Turami, siedzieli za stołem, specjalnie z tej okazji wyniesionym na taras.
Słońce jasno świeciło, na dole huczały świętujące tłumy mieszkańców miasta, które
w przedsmaku jutrzejszego widowiska na arenie zapełniły miejscowe oberże i
gospody, zawczasu wlewając w siebie schłodzone piwo i mocne wina. Na tarasie było
cicho i rześko; wieczerza miała się ku końcowi.
Wielmoże - Haszyd i Dżumal - już omówili wszystkie bieżące sprawy polityczne,
wymienili się obowiązkowymi prezentami i uprzejmościami, przyjemnie spędzili
razem czas w siarkowych łaźniach, gdzie rozmawiali o klejnotach, koniach i
kobietach (przy czym obaj nie szczędząc pochwał, zapewniali o wyższości drugiej
strony w tychże kwestiach), a potem rozkoszowali się towarzystwem pięknych
tancerek. Za dwa dni szach zbierał się w drogę powrotną i Haszyd na ostatek
postanowił pochwalić się przed nim swoją ulubioną zabawką.
Za plecami Haszyda i jego gości czekało na rozkazy czworo sług, zajmujących się
zmienianiem dań i napojów. Dwóch uzbrojonych strażników zastygło pod drzwiami,
czterech innych stało w rogach tarasu. Ci ostatni nie mieli broni - ściskali w rękach
końce błyszczących, mocnych łańcuchów. Naciągnięte łańcuchy tworzyły krzyż. W
jego środku, twarzą do wielmożów, nieruchomo górował nagi śniady mężczyzna.
Drugi koniec każdego z czterech łańcuchów był przykuty do grubej obręczy zapiętej
na szyi jeńca. Gdyby spróbował zrobić choćby najmniejszy ruch, łańcuchy
natychmiast cofnęłyby go na środek tarasu.
Ale jeniec stał bez ruchu; jego przenikliwe błękitne oczy wpatrzone były w
wieczność, grzywa granatowoczarnych włosów nawet nie zafalowała. Nie drgnął ani
jeden mięsień gigantycznego ciała i gdyby nie fioletowa żyłka, która szaleńczo
pulsowała na potężnej szyi, postronny obserwator mógłby przypuszczać, że ma przed
sobą mistrzowsko wykonany w brązie posąg olbrzyma.
- Cóż - powiedział donośnym basem dowódca Sdemak, wznosząc złoty puchar - to
była wielka bitwa i wielki triumf. Jeszcze nigdy nie odnieśliśmy tak łatwego
zwycięstwa. Twoje zdrowie, władco Haszydzie! Za twój talent stratega i taktyka! Za
nasze powodzenie! - był niezbyt wysoki, ale dobrze zbudowany, ubrany w odświętny
mundur. Przy boku miał krótki ceremonialny miecz, z rozszerzającym się ku końcowi
ostrzem.
10
- I ja piję twoje zdrowie, Haszydzie! - dodał dumnie turański szach i również osuszył
swój puchar. Gruby, łysiejący, cierpiący na zadyszkę i podagrę Turańczyk, chociaż
równy Haszydowi pod względem pozycji, zewnętrznie nie przypominał potężnie
zbudowanego władcy Vagaranu. - Wspaniale poradziłeś sobie ze wszystkimi
trudnościami i po raz kolejny udowodniłeś, że królowa Jasmela nie przypadkiem
powierzyła ci zaszczytne stanowisko władcy Vagaranu... Jednakże, monarcho,
odpowiedz mi: kim jest ten dzikus, który stoi tu już trzecią godzinę i przez cały ten
czas ani razu się nie poruszył?
- Mój drogi gościu! - Haszyd klasnął w ręce i fałdy purpurowego płaszcza zakołysały
się za jego plecami. - Przed nami najdziwniejsze i najcenniejsze trofeum tej bitwy!
Najemnik ten, walczący po stronie Shemitów jak lew, sam jeden zabił więcej moich
żołnierzy niż wszyscy ludzie Barucha razem wzięci... I gdyby nie pomoc mojego
wiernego maga, dobrałby się również do mnie, a wtedy nie siedziałbym tu z wami
przy jednym stole!... Czyż nie tak, drogi Sdemaku? Nawet ty nie zdołałeś mnie przed
nim obronić!
Sdemak, ponuro milcząc, potarł niedawno zabliźnioną ranę od uderzenia kindżałem.
Haszyd odwrócił się do czwartego uczestnika uczty - czarownika Aj-Bereka, który
okutany w szeroki czarny płaszcz z kapturem, srebrną nicią wyszywany w magiczne
 
runy, przez cały czas siedział w milczeniu, niewiele jedząc i pijąc.
- A ty, Aj-Bereku, co powiesz? Czy zabiłby mnie ten dzikus, gdyby nie twoja
pomoc?
W twarzy czarownika, pomarszczonej jak oblicze stuletniego starca, zalśniły zielone,
młodzieńcze oczy. Aj-Berek również nic nie odpowiedział, poruszyły się tylko
cienkie niteczki jego długich, zwisających na podbródek wąsów.
Szach Dżumal, nic nie rozumiejąc, wzruszył ramionami i dolał sobie wina. Szybko się
upijał.
- Być może, masz rację, szlachetny władco. Ale nieruchome i bezmyślne spojrzenie...
ee... tego trofeum świadczy o jego bezgranicznej tępocie. Która jest zresztą
charakterystyczna dla wszystkich dzikusów... nawet jeśli umieją walczyć jak lwy.
Haszyd zachichotał.
- Czcigodny gościu, w ciągu dwóch tygodni niewoli ten człowiek cztery razy
próbował zbiec z mojego podziemnego więzienia i dwa razy prawie udało mu się
wydostać, gołymi rękami wykończył pięciu strażników. Nie wątpię, że udałoby mu
się uciec, nawet nie znając planu labiryntu, ale głód i wycieńczenie jeszcze nikomu
nie
-11-
pomogły... Nie, drogi Dżumalu, uwierz mi, jeszcze nigdy nie spotkałem równie
silnego, przebiegłego i kochającego życie wroga! Opróżniwszy kolejny puchar, szach
uśmiechnął się.
- Trudno po nim poznać, mój drogi gospodarzu, że jest głodny i wycieńczony.
Czyżby w twoim więzieniu aż tak dbano o więźniów? Sam bym nie odmówił
spędzenia w nim kilku dni, może i u mnie pojawiłaby się taka muskulatura...
- Jeśli tylko zechcesz, mój potężny gościu, z radością zapropo-nujęci najciemniejszą i
najwilgotniejszącelę w moim labiryncie. Ale nie sądzę, żeby wypoczynek w takich
warunkach dobrze ci zrobił. Co się zaś tyczy tego dzikusa, niedawno kazałem
specjalnie dla niego przygotowywać jedzenie w mojej kuchni - żeby nie zdechł, jak
inni lokatorzy moich podziemi, ale by zachował siłę i zręczność.
- A nie sądzisz, jaśnie oświecony władco - zapytał ze zdziwieniem Dżumal - że tak
dobrze karmiony, spróbuje jeszcze raz ucieczki i tym razem może mu się udać?
Haszyd wytarł tłuste palce i usta kawałkiem białej tkaniny i uśmiechnął się
pobłażliwie.
- Miłościwy gościu, jeszcze nikomu nie udało się wyrwać z oko-wów zaklęcia
Żółtego Pająka, które na moją prośbę rzucił na niego szanowny Aj-Berek. Jak
widzisz, dzikus przez cały czas jest unieruchomiony i zniewolony. Jego ciało i mózg
śpią- i będą spać, póki nie nadejdzie pora. Jego tu nie ma..., a gdzie błądząjego myśli,
wie tylko bogini Isztar. Zachował zdolność jedynie do jedzenia, picie i wypróżniania
się. Nie musisz się nim niepokoić, szanowny gościu. Chociaż wygląda jak lew, nie
jest groźniejszy od ślepego szczenięcia.
Szach głośno beknął, odchylił się na oparcie wysokiego fotela, zmrużył oczy i zaczął
się przyglądać olbrzymowi. Potem chrząknął, napełnił złoty puchar po brzegi,
podniósł go i bełkotliwie zawołał:
- Ej, ty, dzikusie! Słyszysz mnie? Chcę, żebyś wypił za zdrowie i zwycięstwo
mojego przyjaciela, wspaniałego Haszyda! I tym samym podziękował mu, że w
swojej wspaniałomyślności zostawił cię przy twoim żałosnym życiu, zamiast rzucić
na pożarcie lwom!... Ej, który tam - odwrócił się do zastygłych za ich plecami sług i
na chybił trafił dźgnął w jednego z nich palcem - o, ty. Tak, tak, ty! Podaj no naszemu
przyjacielowi ten łyk wina. Twój pan Haszyd go częstuje!
- Nie warto tego robić, mój szlachetnie urodzony gościu - zauważył łagodnie Haszyd.
- A to dlaczego, sławny władco? - zacietrzewił się pijany Dżumal. - Powiedziałeś
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin