Hans Hellmut Kirst - Rok 1945 - koniec 02 - Ratuj się kto może.doc

(1124 KB) Pobierz

HANS  HELLMUT KIRST

Rok 1945 - koniec

tom 2

Ratuj się, kto może!


Z

araz następnego dnia po 20 kwietnia 1945 roku - tak jak to przewidział komendant policji Strassner - po­nownie zorganizowano nagonkę na Ericha Wienanda.

W południe tego dnia z okręgowego partyjnego kierow­nictwa w Monachium nadeszła do rejonowego kierownic­twa partii w Schoenau wiadomość, iż należy tego tak zwa­nego „pisarza" postawić do dyspozycji funkcjonariuszy ge­stapo, którzy już znajdują się w drodze do Schoenau. Cho­dziło jedynie - jak to określono w telefonogramie - o ruty­nowe przesłuchanie; zadanie Erichowi Wienandowi kilku pytań.

Z treścią tego telefonogramu musiał oczywiście zostać od razu zapoznany kapitan Abendrot -partyjny szef rejonu. Dobrze, że stało się to tuż po zjedzeniu przez niego dobrego śniadania - a nie przed. Dzięki temu był w dużo lepszym nastroju, a mimo to, gdy tylko zjawił się u niego wezwany pilnie burmistrz Breisgauer, już z daleka wrzasnął:

-             Co znowu! Dowiaduję się, że żyje tu sobie spokojnie między nami jakiś agitator, niejaki Wienand. Dlaczego wcześniej nikt mnie o tym nie powiadomił! Że też taki prowokator może sobie tutaj spokojnie siedzieć i uprawiać swoje niecne praktyki! Na takiego sukinsyna tylko czekałem! Dlaczego ten fakt ukrywano dotąd przede mną?

-             Naprawdę ukrywano? - zapytał, udając zmartwionego, Breisgauer.

5


-              To chyba tylko jakieś niedopatrzenie? Bardzo żałuję, że
tak się stało! Ale odpowiedzialny za to jest komendant
naszego posterunku policji.

-              Dawać go tutaj! - zawołał zdecydowanie Abendrot.
Strassner pojawił się po kilku minutach. Wysłuchał ze

spokojem wszystkich zarzutów wyrażonych z dużą zapalczy-wością, po czym wolno odpowiedział:

-              A więc chodzi o tego Wienanda! Ten człowiek znajdu­je się pod moją osobistą kontrolą - oczywiście jako jeden z wielu. Wienand niedawno został zwolniony z obozu kon­centracyjnego z bardzo dobrymi papierami. Zaraz po wyj­ściu zameldował się u mnie i został odpowiednio u nas zarejestrowany.

-              I uważa pan, panie Strassner, że to wystarczy? Akurat w przypadku takiego faceta, jak on?

-              Ja oczywiście cały czas mam na niego oko i nie stwier­dziłem żadnych nieprawidłowości. Jest nieszkodliwym czło­wiekiem, trzymającym się raczej z boku i nie rzucającym się specjalnie nikomu w oczy.

-              On nieszkodliwy? W żadnym wypadku nie on! To wróg numer jeden, znam się na takich - twierdził dalej, przekonany o swojej racji, Abendrot - na pewno coś próbu­je nam tu wykręcić, tylko co?

-              Oczywiście, że tak też może być - przyznał Strassner, jakby chcąc przytaknąć Abendrotowi.

-              Ale znajduje się pod ścisłą kontrolą naszego Strass-nera - natychmiast dodał burmistrz - a on potrafi odpo­wiednio dopilnować sprawy, jeśli już coś weźmie w swoje ręce.

-              Mam nadzieję! - powiedział kapitan Abendrot, jednak jakby nie do końca o tym przekonany. Po chwili bowiem dodał:

-              Wobec tego pan, Strassner, będzie za niego osobiście przede mną odpowiedzialny. Mam nadzieję, że pan wie, co to oznacza.

-              Wiem - odpowiedział ten sucho.

6


Po tych słowach komendant policji wyszedł, by od razu zatelefonować do Wienanda. Odezwała się, jak tego oczeki­wał, czuwająca nad wszystkim pani Elwira; zareagowała bardzo uprzejmie, słysząc jego nazwisko. Strassner spojrzał w tym momencie na zegarek kieszonkowy, który położył przed sobą, zamierzając poświęcić na uprzejmą wymianę zdań nie więcej niż dwie minuty. Spytał, jak się czuje, jak zniosła wczorajszy dzień, a przede wszystkim - jak się ma młoda para?

Po tych grzecznościowych pytaniach, mniej więcej po dwóch minutach, zwrócił się bardziej już urzędowym tonem:

-             Czy mógłbym rozmawiać z pani szanownym małżon­kiem, droga pani?

-             Jest w tej chwili w swojej piwnicy, panie Strassner, je tam śniadanie. Myślę, że nareszcie zaczął znowu coś pisać. Czy mam mu przeszkodzić?

-             Chyba będzie pani musiała, szanowna pani. Są bo­wiem w tej chwili sprawy ważniejsze od jego planów lite­rackich.

Gdy po chwili Wienand zgłosił się przy telefonie, Strass­ner już bez żadnego wstępu przystąpił do rzeczy, gdyż czas naglił. Spytał więc:

-             Czy pamięta pan o mojej radzie, panie Wienand? To znaczy, że w wypadku jakiegokolwiek zagrożenia od razu wieje pan tylnymi drzwiami.

-             Czy to znaczy, że już mam się czuć zagrożony, panie Strassner?

-             Jak najbardziej - odparł - gdyż w każdej chwili w Wel-penhof może się zjawić kilku osobników i to z gestapo. Że niby chcą tylko z panem porozmawiać, ale - jak pan wie -zwykle tak to nazywają. Czy słyszy pan dokładnie, co do pana mówię?

-             Tak, panie Strassner. Stoję już jak na rozżarzonych węglach. Czy dobrze zrozumiałem?

W odpowiedzi usłyszał potwierdzenie.

7


N

iedługo po tej rozmowie telefonicznej, której motywy były przejrzyste, przed komendantem policji w Schoe-nau stanęło dwóch tajniaków z gestapo przybyłych w celu przesłuchania Ericha Wienanda.

Jeden z nich był potężnej budowy, niemal człowiek-gi-gant, wysoki, barczysty, silnie umięśniony, miał głos dziecka i takież oczy, które wydawały się jeszcze niewinne. Drugi, stojący jakby w jego cieniu, mały, lekko przygarbiony, łatwo mógł być nie zauważony. I tak też się stało.

Strassner zwrócił się bowiem do gestapowca-olbrzyma:

-              Czego ty chcesz, przyjacielu, od naszego biednego Wienanda? Aresztować go?

-              Chciałem mu zadać kilka pytań, to znaczy wyjaśnić sprawy, które szczególnie interesują kierownictwo okręgu. Ale gdyby nie odpowiedział zadowalająco, będę zmuszony zabrać go ze sobą.

-              I wtedy już z niego wydusimy to, co nas interesuje! -szczeknął ten „mały".

Strassner znów nie zwrócił na niego uwagi, nie popatrzył nawet w jego stronę. Pokiwał jedynie ze zrozumieniem głową.

-              Jakbym czuł, co się święci. Starałem się już dowie­dzieć, czy Wienand jest w tej chwili u siebie. Nie ma go jednak w Welpenhof. Musicie wiedzieć, przyjaciele, że to człowiek bardzo ruchliwy, miłośnik przyrody, stale gdzieś wędruje. Potrafi godzinami bez celu włóczyć się po polach, łąkach, lasach. Taki trochę „postrzelony" facet.

-              Co za gówno - oświadczył „olbrzym" o głosie dzie­cka. - Nie mamy czasu, żeby na niego czekać. Mamy jeszcze wiele innych spraw do załatwienia, kolego Strassner.

-              Jeśli nie możecie poczekać - odpowiedział Strassner, starając się przy tym być bardzo uprzejmym - przekażcie mnie te pytania, a ja jeszcze dzisiaj odszukam go i punkt po punkcie odpytam na tę okoliczność. W końcu siedzimy w tej samej łodzi - co wy na to?

-              To nie jest twoja sprawa - mruknął znów „mały" w kierunku Strassnera.

8


-              Stul pysk! - zgasił go „duży". - W zasadzie mogliby­śmy się tak umówić. W końcu nie będziemy tu sterczeć cały dzień i czekać na tego skurwiela.

-              Macie rację - zapewnił Strassner - szkoda waszego cennego czasu; ja to już załatwię.

-              Ale jeszcze dzisiaj! I jeszcze dziś musisz nam przekazać do Wealheim, co ten sukinsyn odpowiedział. Staraj się wydusić z niego to, co nas interesuje.

-              A jeżeli nie - wtrącił się „mały" - przyjedziemy tu jutro jeszcze raz!

-              Oszczędź nam tego, kolego Strassner - prosił, uśmie­chając się dziwnie, gestapowiec-olbrzym.

-              Niestety, ode mnie to nie zależy - odpowiedział mu komendant, odwzajemniając się takim samym uśmiesz­kiem.

K

apitan armii amerykańskiej Singer, zwany Sid, w zasa­dzie mający na imię Siegfried, urodził się w 1920 roku we Frankfurcie jako syn lekarza, któremu udało się wyemi­grować z Niemiec jeszcze we właściwym czasie, w 1933 roku. I to wraz z całą rodziną - żoną Ruth i swoim trzyna­stoletnim wówczas synem, właśnie owym Siegfriedem.

Singer ojciec był cieszącym się uznaną sławą internistą, a poza tym niedoszłym pianistą i pisarzem, obecnie pracu­jącym jako ordynator kliniki w Bostonie. Jego żona Ruth była od początku czynną działaczką organizacji opiekującej się w tym mieście przybywającymi do Ameryki uciekiniera­mi z Niemiec - nie tylko pochodzenia żydowskiego. Syn Siegfried został tymczasem oficerem służb specjalnych -„do szczególnych zadań". Zawdzięczał to swojej znajomości języka niemieckiego, obecnie bardzo cenionej.

Niezależnie od tego Singer uchodził za bardzo oczytane­go, co umożliwiła mu prywatna, „typowo niemiecka" bib­lioteka jego ojca. Tak więc Siegfried wiedział, kim byli nie tylko Goethe, Schiller i Heine, ale także Hauptmann, Stehr,

9


Fallada, Benn i Brecht. Szczególnie cenił trzech Mannów -Thomasa, Heinricha i Klausa. Przy czym Klausa poznał swego czasu osobiście i uważał go niemal za brata.

Lecz najważniejsze w tym momencie było to, że słyszał również o Erichu Wienandzie, na którego twórczość zwrócił mu uwagę jego ojciec. „To jest jeden z najbardziej wrażli­wych umysłów naszych czasów - twierdził. - On chciałby ludziom podać serce od razu na obydwu dłoniach i bardzo trudno tę jego propozycję tak po prostu odrzucić. To nawet niemożliwe!".

Tak samo mniej więcej wyrażał się o Erichu Wienandzie uciekinier z obozu, Jacob Werner, którego wyzwolicielem czuł się Singer. Z niezwykłą żarliwością opowiadał mu o swoim wyjątkowym przyjacielu i usilnie zabiegał teraz o to, aby uchronić go przed najgorszym.

Jacob Werner nie wziął do ust nawet kropli alkoholu, którymi go częstowano. Odsunął od siebie tłuste potrawy, nawet świeży, codziennie dostarczany amerykański biały chleb. Tylko jego umysł, mimo pobytu w obozie, zacho­wał pełną sprawność. Kapitan Singer patrzył na niego z po­dziwem.

Od samego początku opiekował się nim osobiście. Przyjął go jako doradcę w sprawach dotyczących badania zbrodni nazistowskich. Stanowisko to wspaniałomyślnie stworzył dla niego. Każdego dnia dwukrotnie, przed południem i pod wieczór, prowadził Jacoba Wernera do lekarzy amerykań­skich różnych specjalności, by ci aplikowali mu wszelkie możliwe witaminy, lekarstwa i przeprowadzali konieczne badania, które on cierpliwie i ze zrozumieniem znosił. Oka­zało się, iż sam też był lekarzem - przynajmniej przed sześcioma laty.

Jacob Werner bez przerwy jednak powtarzał:

- Szkoda czasu na mnie kapitanie! Lepiej ratować Eri­cha Wienanda - to jest teraz najważniejsze.

Nasunęło to oficerowi służb specjalnych Stanów Zjedno­czonych pomysł, aby organizować dla oficerów amerykań-

10


skich spotkania informacyjne. Sid Singer zaczął więc gro­madzić wokół siebie różnego rodzaju dowódców wojsko­wych, próbując zapoznać ich z aktualną sytuacją w „wiel­kich" Niemczech. Podczas tych spotkań przedstawiał im autentycznego świadka w osobie Jacoba Wernera. Przy czym ten ostatni pojawiał się na nich ubrany w ciemnozie­lony płaszcz oficerski armii amerykańskiej, pod którym wid­niał pasiasty ubiór więźnia obozu koncentracyjnego - jed­nak już chemicznie odkażony i dokładnie wyczyszczony, aby nie śmierdział tak strasznie jak przedtem.

I wtedy, dopiero ściągnąwszy z siebie płaszcz, Jacob Wer­ner opowiadał - tłumaczony na bieżąco przez Singera -o swojej egzystencji obozowej. Potem z wielką cierpliwością odpowiadał na zadawane pytania. Starał się przy tym wyko­rzystywać każdą okazję, by wspomnieć nazwisko swojego wyjątkowego przyjaciela - Ericha Wienanda.

Ten człowiek, z którym przez wiele miesięcy dzielił jedną pryczę - teraz znów zagrożony - był dla niego jednym z największych umysłów na świecie. I jeśli tym zwycięzcom zależało na czymkolwiek, to niewątpliwie powinno to być ratowanie tego rodzaju znaczących ludzi - takich jak Erich Wienand.

Mniej więcej po trzeciej tego rodzaju „agitacji" Jacoba Wernera wyglądało na to, że zdołał wreszcie przekonać swoich słuchaczy. Spotkania te miały miejsce w kwaterze pewnego generała z dwiema gwiazdkami, nazwiskiem Pal-mer. I właśnie on zdecydował się podjąć tego rodzaju akcję.

-            Bardzo interesujące to wszystko! - stwierdził Palmer z pełnym zrozumieniem. - Coś takiego jest nawet po mojej myśli.

-            Proszę mi tylko dać wolną rękę w tej sprawie, panie generale.

-            Chętnie dam panu wolną rękę, Singer. Tylko jak pan to sobie wyobraża?

-            Proszę mi wobec tego powierzyć to zadanie powiedzmy, jakimś rozkazem specjalnym; do tego przydzielić mały


oddział z określonymi pełnomocnictwami; odpowiednie za bezpieczenie...

-              Stop, mój drogi kolego! Czy to nie jest od razu za wiele? Tego nie da się nawet zrobić. A może sugeruje pan, żebyśmy w związku z tym przeprowadzili jeszcze małą bi­twę? Dla jakiegoś człowieka, który wydaje się panu taki nadzwyczaj ważny?

-              Tak, panie generale, rzeczywiście jest to niezwyczajny i niezwykle ważny człowiek.

-              Jeśli nawet tak jest, panie Singer - to moi ludzie są dla mnie równie ważni. Czy mam ich dla kogoś takiego poświę­cać? Dla tego... Jak on się nazywa?

-              Wobec tego nie zgadza się pan, panie generale?

-              Nie tak zaraz „nie zgadza się", kapitanie. Niech pan zajmie się tym swoim „wybranym". Nie mówię przecież „nie". Nie jestem tylko za tym, żeby wdawać się w jakąś wątpliwą przygodę.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin