Hans Hellmut Kirst - Rok 1945 - koniec 01 - Chaos upadku.doc

(972 KB) Pobierz

HANS   HELLMUT KIRST

Rok 1945 - koniec

Tom l

Chaos upadku


Książka ta jest powieścią. Wszystkie występujące w niej postacie są fikcyjne, ewentualna zbieżność nazwisk jest przypadkowa. Czas i miejsce akcji na­tomiast są prawdziwe i odpowiadają rzeczywistości, której próba obiektywnego odtworzenia została tutaj podjęta.


1

N

iedziela w „tamtych" Niemczech. Ale nie było słychać dzwonów kościelnych, nikt nie błogosławił z ambon; nikt też nie myślał o wstąpieniu do gospody po nabożeń­stwie. Blade, zadymione światło otulało niemal sto baraków, których kontury zdawały się rozpływać w tej szarości. Jakby leżały na końcu świata.

W jednym z tych domów, a raczej baraków, oznakowa­nym 11/12, zjawił się esesman - ongiś mały, nic nie znaczący urzędnik - z jakąś karteczką w ręku. W tej ciszy jego głos zabrzmiał nagle przeraźliwie ostro i rozkazująco.

-              Wienand, Erich - ryczał, nie wymieniając, jak to było w zwyczaju, numeru więźnia.

-              Tutaj! - dał się słyszeć czyjś przestraszony głos, doby­wający się z grobowej ciszy skąpo oświetlonego pomieszcze­nia. - Jestem tutaj - Wienand, Erich.

Leżał na pryczy z surowego drewna, owinięty szczelnie w straszliwie brudny łachman, pełen ciemnych czerwonobrązo-wych plam, do tego dziurawy. Cztery szkielety, które trudno by było nazwać ludźmi, leżały obok niego. Pięć czy sześć podo­bnych postaci spoczywało na najwyższym piętrze, tyle samo prawdopodobnie też pod nimi. Wionął od nich odór zgnilizny.

Obok wywołanego Ericha Wienanda leżał Jacob Wer­ner - Żyd. W tych ponurych dla niego dniach stał się przyjacielem Ericha Wienanda. Złapali się za ręce, trzęsąc się ze strachu, jakby obawiali się śmierci.

7


Esesman z karteczką w ręku znowu ryknął przeraźliwie głośno.

-              Wienand, gdzie jesteś?!

Ten podbiegł teraz na uginających się ze strachu nogach, by za chwilę stanąć przed człowiekiem, który go wzywał. Mały, wycieńczony, zrezygnowany. Tylko jego oczy nie straciły jeszcze blasku myślącego człowieka.

-              Jestem, panie SS...?

-              Żadnych głupich pytań, człowieku! Wychodź przed barak ze wszystkim i czekaj!

Każde dalsze pytanie było zbyteczne i też niewskazane. Miał wykonać rozkaz, a więc czekać. Jak zawsze. Miał stać na ulicy przed barakiem „ze wszystkim", a więc tym, co mu jeszcze pozostało z „dobytku".

Erich Wienand, który przybył tutaj z walizką, „posiadał" obecnie jeszcze mały papierowy karton, przewiązany wielo­krotnie zasupłanym sznurkiem. Wewnątrz miał swoje ostat­nie już dosłownie manatki - jeden komplet bielizny na zmianę, koszulę lnianą, która kiedyś była zielona, i szczotkę do zębów.

Z tym dobytkiem stał teraz Erich Wienand przed bara­kiem i czekał. Pod pachą trzymał też swój brudny, zapla-miony zastygłą krwią, cieniutki dziurawy koc. Mijały godzi­ny. Jego przyjaciel, Jacob Werner - ten Żyd - przycisnął się do brudnego okna i patrzył w jego stronę przygaszonym wzrokiem. Jakby zastygł za tym oknem.

Obaj dokładnie wiedzieli, że rozkaz „ze wszystkim" może oznaczać co najmniej trzy rzeczy. Totalne unicestwienie -które tutaj było codziennością. Przeniesienie do innego obozu śmierci. Ale możliwe też było - dzięki Bogu i nazi­stom, którzy byli nad tym esesmanem - zwolnienie z obozu. Dla nazistów nie było rzeczy niemożliwych!

W końcu, po wielogodzinnym czekaniu, pod wejście do baraku podjechał samochód ciężarowy, taki, jaki używany był do zaopatrzenia. W kabinie siedział kierowca z jakąś osobą towarzyszącą. Platforma za nimi była szczelnie zakry-

8


ta plandeką. Nikt nie wysiadł. Erich Wienand został ponow­nie wyczytany.

Wgramolił się na samochód od tyłu, unosząc nieco tylko do góry plandekę i zniknął za nią. Lecz gdy pojazd ruszył, Jacob Werner, który przez cały czas ze ściśniętym sercem patrzył za Wienandem, nagle zobaczył, jak przez szparę w plandece wysunęła się nieznacznie ręka, dająca mu jakieś sygnały. W dłoni Wienanda tkwił cywilny kapelusz.

Jacobowi Wernerowi jakby kamień spadł z serca. Przez moment zrobiło mu się lżej, gdyż to, iż jego przyjaciel znalazł tam cywilne ubranie, mogło oznaczać, że wyjeżdża na wolność! Mimo to niepokój nie opuszczał Wernera.

T

ej nocy księżyc nie świecił ani gwiazd nie było widać na niebie. Żadnego wiatru, żadnych chmur, nic tylko czyhająca wokół przygniatająca ciemność i cisza. W tym małym miasteczku nie paliła się żadna latarnia, nie było też widać nawet najmniejszego światła, któremu by się udało przedostać przez szczelnie zaciemnione, zamknięte okna.

Nagle dało się słyszeć drżący, jakby ze strachu, warkot silnika. Jakiś pojazd wjeżdżał na kompletnie pusty o tej porze rynek tego miasteczka. Zatrzymał się. Dławienie sil­nika ucichło.

Z tyłu spod plandeki samochodu ciężarowego wyskoczył na ulicę, potykając się, Erich Wienand. Mały, szary, zgar­biony. Jego twarz była biała jak papier, cały się trząsł, bał się także obejrzeć. Prawdopodobnie wciąż jednak jeszcze nie mógł uwierzyć, że udało mu się ujść ostatecznej męczarni w którejś z licznych komór śmierci. Zdążył się przez wiele miesięcy napatrzeć na to wszystko i żyć z tą świadomością. Poddał się już nawet losowi.

-            Czy wszystko w porządku, Wienand? - dopytywał się ktoś, nawet dość życzliwym głosem, z kabiny kierowcy.

-            Dziękuję, tak. Dziękuję stokrotnie. - Erich Wienand podniósł karton, który przy wyskakiwaniu z samochodu

9


upadł na ulicę. Był teraz niemal zupełnie pusty. Wienand miał już na sobie cywilne ubranie - pasiak obozowy zdążył wyrzucić po drodze. - Dziękuję jeszcze raz stokrotnie!

Uwolniony wiedział, komu dziękuje w nieoświetlonej szoferce. Siedziało tam dwóch mężczyzn. Ich twarze były niewidoczne w ciemnościach, natomiast ich rozkazujące głosy były bardzo podobne do siebie, jak mundury, które mieli na sobie. Wienand wiedział, że to byli ci z SS.

-              To, co dla ciebie zrobiliśmy, i to nawet chętnie -
przypomniano mu — powinno ci stale towarzyszyć, Wie­
nand. - Co miało oznaczać: Nie wolno ci nas nigdy zapo­
mnieć! W końcu też jesteśmy tylko ludźmi i mamy sumie­
nie. Ważne, żebyś znał nasze nazwiska i zapamiętał je!

Znał je. Poznał aż za dokładnie w czasie pobytu w obozie koncentracyjnym. Niezależnie od tego obaj zapobiegliwie przedstawili mu się z nazwiska i imienia podczas tego bły­skawicznego przerzutu do Schoenau: Steiner Paul i Breit-ner Franz - obaj byli członkami załogi SS pilnującej obozu.

-              Wasze nazwiska - zapewniał ich Wienand - na pew­
no zapamiętam.

Nie było jednak w tym zapewnieniu żadnej ironii, jakby można było się tego spodziewać. Tego rodzaju odruch był Wienandowi i w tym momencie zupełnie obcy.

Po czym Wienand wziął od jednego z nich kopertę, wręczoną mu przez otwarte okienko kabiny samochodu.

-              Oto twoje papiery zwolnienia z obozu.

Wienand wciąż trząsł się jak galareta. Jego ręce drżały jak liście na wietrze. Widocznie nadal nie mógł opanować się ze szczęścia, które tak nagle go spotkało. Łamiącym się gło­sem, uniżonym tonem zwrócił się do nich:

-              Czy mogę zapytać, czy wiąże się z tym jakieś zadanie dla mnie?

-              Żadne - odpowiedziano mu wspaniałomyślnie. - Zo­stałeś po prostu najnormalniej zwolniony z obozu, Erichu Wienand. Musisz jedynie zgłosić się teraz w przeciągu dwu­dziestu czterech godzin na policję w swoim miejscu zamie-

10


szkania. Tak pro forma i dla porządku. Po to, abyś tu znów został odnotowany jako porządny obywatel.

Nim Wienand mógł również i za to podziękować, jakaś ręka podała mu paczuszkę wielkości pudełka cygar.

- To od nas, z naszego osobistego przydziału. Masz tam chleb, masło, kawałek kiełbasy. Ale nie zeżryj tego od razu, bo nie wytrzyma tego twój żołądek. Odzwyczaiłeś go od takich rzeczy. Dostałbyś tylko jakichś boleści i na pewno sraczki - pamiętaj o tym.

Erich Wienand próbował złapać chciwie pudełko, lecz wyślizgnęło mu się ono z rąk i poleciało na ulicę. Ukląkł, by je podnieść. Wtedy z kabiny samochodu dał się słyszeć głuchy śmiech. Któryś z nich zarechotał, widząc, jak pudeł­ko wymknęło mu się z rąk.

W tym momencie silnik samochodu znów przeraźliwie zaskowyczał, rozrywając ciszę. Samochód ruszył i po chwili zniknął w ciemnościach, jak trumna w grobie. Wkrótce było tu tak, jak gdyby nic się nie zdarzyło.

U

płynął jakiś czas, nim Erich Wienand nareszcie ocknął się z odrętwienia i zaczął rozglądać się podejrzliwie dookoła.

Znajdował się więc znowu w samym środku owego ma­łego miasteczka w południowych Niemczech nazywające­go się Schoenau. Leżało ono nad sztucznym ujęciem wod­nym, okiełznanym dzięki tamie na dzikim potoku. Erich Wienand stał na ryneczku otoczony zupełną ciemnością, niemniej powoli zaczął rozpoznawać znajdujące się w pobli­żu domy.

W końcu widział je wielokrotnie. Zarówno w błyszczą­cym słońcu, jak i w uderzającym o szyby deszczu. W jesien­nej mgle, która niemal rozmazywała wszystko, jak i zimą, gdy zabudowania przykryte były grubymi warstwami śniegu jak całunem. Wokół średniowiecznego ryneczku wybrukowanego wielkimi kamieniami, stały solidnie prezentujące


się domy mieszczańskie, stąd rozchodziły się liczne ro­mantyczne zaułki. Teraz jednak wszystko wyglądało jak wymarłe.

Podczas tej nocy w Schoenau nie słychać było nawet najmniejszego dźwięku, żadnego szczekającego psa, nie było też widać żadnego światła czy przemykającego gdzieś kota -jakby w całym mieście nie było już ani jednej żywej duszy. W tych ostatnich już - jak należało przypuszczać - dniach wojny panowała tutaj tylko wszechobecna cisza.

Z tej przygnębiającej ciszy Erich Wienand chciał się teraz jak najprędzej wydostać. Wciąż jeszcze trzęsącymi się ręko­ma schował do portfela dokumenty zwalniające go z obozu. Potem schylił się po swój karton i pudełko z jedzeniem, które położył na bruku. Gdy się wyprostował i chciał odejść, spostrzegł w niewielkiej odległości jakąś ludzką postać. Naj­pierw dostrzegł wysokie błyszczące buty, potem wyprasowa­ne w kancik bryczesy, wreszcie bluzę munduru policyjnego. Tak, to był policjant!

Jego twarz, tkwiąca pod urzędową czapką, była płaska, niemal bezkonturowa, jakby ugnieciona z ciasta. Wienand poczuł na sobie badawcze spojrzenie. Postanowił więc od­powiednio zareagować, co jak się okazało, wcale nie było konieczne.

Ten policjant zwrócił się bowiem do niego niemal przy­jaznym tonem:

-             Czy mogę panu być w czymkolwiek pomocny? Nazy­wam się Strassner. Jestem komendantem tutejszego poste­runku.

-             Wienand - przedstawił się wysadzony z samochodu. I zaraz dodał jakby wytresowanym głosem: - Zwolniony z obozu koncentracyjnego Buchenwald. Odpowiednie do­kumenty na to posiadam. Czy mogę je panu okazać?

-             Ach, to pan jest Erich Wienand? - zapytał policjant, który jakby nagle spadł z nieba w tych ciemnościach. To przecież nie mógł być przypadek. Strassner należał do nie­zwykle czujnych i bacznych na wszystko policjantów. Nie

12


mógł zatem ujść jego uwagi ten nocny najazd samochodu na rynek, gdy siedział medytując, by nie zasnąć na swoim policyjnym posterunku. - Erich Wienand z Welpenhof?

-              Tak, to ja - zostało natychmiast potwierdzone.

Na co komendant posterunku w Schoenau, leżącym nad sztucznym zbiornikiem wodnym, zareagował niemal ze spontaniczną radością:

-              Jak to miło, panie Wienand, że wreszcie jest pan znów między nami. Mam nadzieję, że najgorsze ma pan już za sobą. Oby. W każdym razie witam pana znowu! Bardzo serdecznie.

-              Dziękuję - pospieszył Wienand w odpowiedzi. Lecz tak jak i wcześniej z pewnym niedowierzaniem. Nauczył się tego w obozie i jeszcze przedtem, zanim go tam zabrano.

Strassner jednak w dalszym ciągu był niezwykle, aż iry­tująco serdeczny:

-              Pan może mnie nie znać, panie Wienand, gdyż dopiero kilka tygodni temu zostałem tutaj przeniesiony. Ale próbuję sobie ze wszystkim jakoś radzić, oczywiście nie bez proble­mów. O czym nie muszę chyba pana przekonywać. Ale szczerze mówiąc, staram się być tutaj porządnym urzędni­kiem. Tak więc wiem dokładnie, kim pan jest.

-              Kim ja naprawdę jestem - odpowiedział Erich Wie­nand cicho, jakby sam do siebie - tego sam nie wiem, już teraz nie wiem.

-              I mnie się nieraz tak wydaje - potwierdził policjant.

-              W każdym razie, panie Strassner, nie mam w tej chwili już żadnych aspiracji, a już zwłaszcza politycznych. Może jedynie ogólnohumanistyczne. Będę teraz próbował pisać książki - jeśli to w ogóle będzie możliwe - o ludziach, któ­rzy nie są niestety wolni od wad.

-              Rozumiem, panie Wienand. - Policjant sprawiał wra­żenie, jakby przez chwilę zastanawiał się nad tym, co powie­dział Wienand. Po czym życzliwie zapytał: - Tylko co zro­bić, panie Wienand, żeby pan się mnie nie bał?

-              To będzie trudne, panie Strassner - szczerze odpowie-

13


dział Wienand. - Bardzo chciałbym spotkać ludzi, którym mógłbym znów zaufać. Ostatnio, niestety, nie zdarzało mi się to zbyt często. - Wienand westchnął głęboko. Po krót­kim milczeniu zapytał: - Czy mógłby mi pan powiedzieć, co się dzieje z moją rodziną?

-              Dobrze, panie Wienand - uspokajał go policjant. -Można powiedzieć, że ostatnio nawet całkiem nieźle jej się powodzi. Wszyscy są zdrowi, choć niespecjalnie radośni. Ale tym niech się pan nie martwi. Jak pan się pewnie domyśla, mam stale na oku pański Welpenhof. Ale wydaje mi się, że na razie jest wszystko w porządku.

-              Dziękuję, panie Strassner - odpowiedział Wienand z ulgą.

-              A jeśli chodzi o moje obowiązki, panie Wienand, to szybko się pan zorientuje, jakie one są. Jestem tego pewien. Ale teraz, myślę, że chciałby pan jak najprędzej udać się do swego Welpenhof.

-              Tak, jeśli pan pozwoli.

-              Ja tu nie mam nic do pozwolenia, panie Wienand, i też niczego nie chciałbym panu zabraniać. Mogę panu jedynie zaproponować swoją pomoc. W końcu ma pan prawie trzy kilometry do swego gospodarstwa. I jeśli pan sobie życzy, chętnie pana odprowadzę.

-              Dziękuję panu za uprzejmość, panie Strassner. Ale zdaje się pamiętam jeszcze dobrze okolicę. Zresztą po tylu spacerach odbywanych tu w dzień i w nocy.

-              Na pewno. Chciałbym jednak panu zwrócić uwagę, że tu się wiele zmieniło w ostatnim czasie. To nie tak jak przedtem. Niech pan zatem nie pomyli drogi.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin