Hans Hellmut Kirst - Bez ojczyzny.doc

(1248 KB) Pobierz
Hanz Hellmut Kirsz

Hans Hellmut Kirst

BEZ   OJCZYZNY


Bonn jest w połowie tak duże jak Cmentarz Central­ny w Chicago, ale dwa razy bardziej martwe.

Pewien amerykański dziennikarz

o stolicy Republiki Federalnej Niemiec

Prawda powiedział zbyt łatwo wiedzie nas ku pewności, błąd jest często o wiele bardziej po­uczający.

Wszystko się powtarza, a prawo dzisiaj jest tak sła­be jak wczoraj tak słabe i tak silne.

Alain


I

Los z dostawą do domu, jednak po dość wysokiej cenie

Leżała w poprzek wąskiego korytarza,  tuż pod drzwiami jego apartamentu. Zupełnie jak wyrzucony, bezwartościowy przedmiot. Jej twarz, jak jed­wabną zasłoną, zakrywały jasno utlenione włosy. Widać było sączącą się lepką czerwień.

              Wstawaj, dziewczyno! — powiedział Karl Wander. —
Przeziębi się pani!

Nie poruszyła się. Pochylił się nad nią, wyglądała na ma­rtwą, jak manekin. Spódnica z błyszczącego materiału cias­no opinała wypięte pośladki. Nogi przywodziły na myśl tory saneczkowe.

              Tamuje mi pani przejście — powiedział. — Chyba po­
myliła pani adres. Ja tam nie przejmuję się przeszkodami,
jakiekolwiek by one były.

Usłyszał jej jęk, który brzmiał, jakby konała, ale powoli, nie bez przyjemności. Znał tego rodzaju odgłosy, należały do najczęściej wydawanych przez pewną kobiecą grupę zawodową. W tym świecie tandety — pomyślał — nawet uczucia dostarczane są jak na zamówienie z katalogu wy­syłkowego.

Przyklęknął, żeby się jej przyjrzeć z bliska. Poczuł prze­nikliwy, natrętny, tamujący oddech zapach zimnego potu, moczu i krwi, wszystko zmieszane ze słodkawą wonią per­fum i kwaśnym odorem alkoholu. Zapach półświatka, po­myślał.

              Zawsze się może zdarzyć — stwierdził Karl Wander
— tylko niekoniecznie od razu pod moimi drzwiami.

Chwycił ją za ramiona i obrócił. Zobaczył woskowobladą twarz, jaskrawo umalowane usta, podobne do dwóch ostrych

7


kresek podsumowujących rachunek. Głośno jęknęła. Kiedy mocniej ją chwycił, wydała z siebie przenikliwy, na wpół zduszony okrzyk zranionej mewy.

— Niech się pani opanuje! — powiedział. — Jest północ i moje potrzeby kontaktu z wyuzdaną kobiecością są od dłuższego już czasu zaspokojone. Niech pani spróbuje więc zamknąć swoją chwilowo niezbyt ładną buzię!

To mówiąc Karl Wander powlókł ją, niczym drwal, który ciągnie pień drzewa, do swojego pokoju. Apartament nu­mer 204. Koblenzer Strasse. Bonn.

              I pan sobie na to pozwolił?

Było to pytanie lekarza pogotowia ratunkowego po tym, jak zbadał dziewczynę.

          Czasami pozwalam sobie na różne rzeczy — odparł Karl Wander rozpierając się w fotelu. — Cóż tym razem miałoby to być, pana zdaniem?

          Na dodatek sprawia pan wrażenie całkiem zadowo­lonego.

Lekarz mógł mieć niewiele ponad trzydziestkę, ale jego oczy spoglądały już chłodnym wzrokiem starca. Pożółkła i zszarzała skóra wyglądała jak luźny, nylonowy pokro­wiec.

          Ale przejdzie panu ta pewność siebie, już moja w tym głowa!

          A w jaki sposób zamyśla pan to zrobić? — Karl Wan­der bawiąc się kieliszkiem koniaku obserwował, jak z miejsca w loży, całe widowisko: w jasno oświetlonej sy­pialni leżąca na łóżku na wpół naga dziewczyna, w drzwiach przypatrujący się mu lekarz.

          Złożę meldunek — powiedział.

          Co do mnie, to niech pan składa, co się panu podoba

              odparł Wander i ponownie napełnił sobie kieliszek. Po­tem, jakby w geście zaproszenia podsunął butelkę lekarzo­wi, ten jednak ją zignorował.

          Kopia meldunku pójdzie na policję — stwierdził ostro.

          Niech idzie gdziekolwiek — powiedział Karl Wander.

              Mnie, w każdym razie, to wszystko nie dotyczy!

8


              To się chyba dopiero okaże! — odrzekł lekarz upa­rcie.

Doktor Bergner z obrzydzeniem przypatrywał się piją­cemu koniak mężczyźnie w średnim wieku, który sprawiał wrażenie wyzywająco obojętnego. Z narastającą wrogością dodał ciszej, prawie szeptem: — Co wy, świnie, sobie wła­ściwie wyobrażacie?

          Czyżby mnie miał pan na myśli? — zapytał z lekkim tylko zdziwieniem Karl Wander.

          Nie macie żadnych zahamowań, wy dranie! — doktor Bergner pochylił się, jakby zamierzał splunąć Wanderowi w twarz. — Dla was ludzie to nic więcej, jak tylko przed­mioty codziennego użytku — po wykorzystaniu do wyrzu­cenia! Środki podniecenia seksualnego! Ale tym razem nie wykręci się pan tak łatwo!

          Za często chyba chodzi pan do kina, doktorze, i to najwyraźniej, na niewłaściwe filmy. A może u pana wystar­czy już telewizja? Coś takiego zawsze kiedyś się zemści!

          Ta dziewczyna — doktor Berger wskazał na istotę na łóżku Wandera — została brutalnie zgwałcona. Należy przypuszczać, że była bita, chyba także kopana i duszona.

          Powiedział pan: należy przypuszczać — Karl Wander spojrzał z uprzejmym zainteresowaniem. — A więc tak do­kładnie, to pan nie wie?

          Próbuje pan przy pomocy tanich chwytów wykręcić się sianem?

          A mam się z czego wykręcać? — Po twarzy Wandera przemknął zmęczony uśmiech. — Ten cholerny świat nie jest znowu taki całkiem prosty, jak pan zdaje się go sobie wyobrażać, a przynajmniej zdarzają się pewne niuanse. Nasza dziewczyna mogła przecież, ostatecznie bez niczyjej pomocy, spaść na przykład ze schodów, czy coś w tym guście. Może to jakiś, przez nią samą zawiniony, wypadek przy pracy?

          Nie przywiązuję najmniejszej wagi do tego rodzaju łajdackich wykrętów!

          Znałem kiedyś pewną młodą damę podobnego po­kroju, która próbowała walić głową w drzwi, bynajmniej nie w ścianę. Proszę zwrócić uwagę na tę subtelną różnicę.

9


Obojętnie, w jak wielką wpadła histerię, zawsze na czas rozpoznawała właściwy materiał. Ileż istnieje wspaniałych, oszałamiających możliwości!

         Moim obowiązkiem jest jedynie zarejestrowanie za­stanego stanu rzeczy! A zastałem ciało kobiety całe w ra­nach po pobiciu i siniakach. Było w pańskiej sypialni, na pana łóżku. To chyba jednoznaczna sytuacja, nieprawdaż?

         Wręcz przeciwnie, doktorze. Szuka pan pod zupełnie niewłaściwym adresem. Nie znam tej dziewczyny, nigdy jej przedtem nie widziałem, nie wiem, skąd pochodzi ani jak się nazywa.

         A w pana łóżku leży zupełnie przypadkiem.

         Kiedy wróciłem do domu, leżała na środku korytarza przed moimi drzwiami. Jak zdeponowany towar. Nie mia­łem wyboru, musiałem się nią zająć.

         Niech pan to udowodni — powiedział doktor Bergner — ale nie mnie. Ludziom pańskiego pokroju tak czy owak nie wierzę. Policji niech pan spróbuje wmówić, że spełnił pan jedynie samarytańską posługę, jeśli w ogóle pan wie, co to takiego.

Karl Wander odstawił kieliszek i podniósł się z wysił­kiem. Przeszedł do sypialni, sięgnął po torebkę dziewczy­ny leżącą na nocnym stoliku i otworzył ją. Szybkimi rucha­mi skontrolował zawartość. Następnie rzeczowo skomen­tował:

         Nazywa się Morgenrot, na imię ma Ewa, to widnieje na wizytówce. Mieszka w tym samym domu, pod numerem 304. Zapewne pomyłkowo dostarczona została pod niewła­ściwe drzwi, doręczycielowi pomieszały się piętra. To już chyba wszystko.

         Mieszka w tym samym domu, a pan twierdzi, że jej nie zna?

         W tym domu jest około czterdziestu mieszkań, w któ­rych mieszka około siedemdziesięciu osób. Mijają się jak biegające mrówki, jeżeli w ogóle kiedykolwiek się ze sobą spotykają. Tego typu kamienice nie są miejscem pielęgnowania wspólnoty lokatorów, można by je raczej nazwać nowoczesnymi koszarami do spania, spółkowania i trawienia.

10


          Ale takiej dziewczyny zazwyczaj nie mija się obojęt­nie — doktor Bergner wskazał na Ewę Morgenrot.

          Być może — odparł Karl Wander, — Niestety, nie miałem ku temu najmniejszej okazji. Dopiero dzisiaj po po­łudniu przyjechałem do Bonn. Mam też nadzieję, że to, co mnie spotkało, nie jest rzeczą normalną, bo nastawiłem się na innego rodzaju rozrywki.

Drzwi apartamentu 304, jak wszystkie pozostałe w domu, tworzyły imitującą drewno tekowe, modnie przyciemnioną powierzchnię. Na nich numer jak ze złota, zrobiony jednak z polerowanej blachy.

Karl Wander zadzwonił tylko raz, a już po kilku sekun­dach drzwi otworzyły się.

Ujrzał osobą wyglądającą na ideał sztuki kosmetycznej

    wydawała mu się dziwnie znajoma, choć nie od razu wiedział, skąd. — Jakby prosto z Hollywood — pomyślał

    z działu komedii z życia wyższych sfer. Coś takiego o drugiej w nocy!

              Cóż za niespodzianka — stwierdziło z subtelną ironią
w głosie luksusowe wcielenie kobiecości.

Oczy Karla Wandera spoglądały z niedowierzaniem w oblewający go jasny potok światła. — Sabina? — spytał bezgranicznie zdumiony.

              Mam nadzieję, że jedynie pomylił pan drzwi — od­
powiedziała odsuwając się z gracją na bok, tak że światło
padało na jej twarz i zarys pięknego ciała.

Teraz już wiedział: To Sabina! Miała na sobie świecącą, błękitną podomkę ściśle przylegającą do ciała, ciała, które kiedyś poznał, nawet dość dokładnie. Wspomnienia po­wróciły z bolesną wyrazistością, mimo dziesięciu lat, które zdążyły upłynąć.

         A więc znowu się spotykamy! — stwierdził.

         Żadne z nas nie musi pamiętać o tym, co było kiedyś

              rzekła wymijająco. Jej duże oczy spoglądały łagodnie
i pewnie, jak u świętych krów, które wiedzą, że nie wolno
ich zabić. — Czemu zawdzięczam te odwiedziny?


          Myślałem, że mieszka tu niejaka Ewa Morgenrot — odpowiedział.

          Tak, ona też tu mieszka! Ale nie ma jej teraz.

Usta Sabiny prawie się nie otwierały, oczy lekko zwęziły się, jakby patrzyła na niego przez szkło powiększające.

              No, bo też i nie może, ponieważ owa Ewa Morgenrot
leży u mnie na łóżku, dokładnie piętro niżej, apartament 204.

Karl Wander spoglądał przy tym na jej biust, jak wszy­stko inne wydał mu się znacznie okazalszy niż kiedyś.

              Cholera! usłyszał.

Powiedziała to bez śladu jakiegokolwiek poruszenia na swej pięknej jak orchidea twarzy, jakby mówiła na przykład „cześć" czy ,,o, przepraszam", czy nawet „najdroższy". Przypomniał sobie, że we wszystkich sytuacjach życiowych uznawała tylko jedną intonację, i ta jej też wystarczała.

              Jak to się mogło stać ? — zapytała.

              Chyba pomyliła adres — odpowiedział instynktownie.
Sabina skinęła głową, ale nie w jego stronę. Nie patrzyła

nawet na niego, jakby chcąc dać do zrozumienia, że jego egzystencja nic jej już nie obchodzi. Pogodził się z tym nawet bez większych oporów, gdyż ich wspólna prze­szłość, na szczęście niezbyt długa, miała dla Wandera zastanawiająco fatalne skutki. Nie odczuwał najmniejszej ochoty do przywoływania jej z powrotem.

Sabina, nazywająca się obecnie Wasserman-Westen i no­sząca, o czym jeszcze nie wiedział, tytuł baronowej, krzyk­nęła w głąb mieszkania: — Klaus, ona leży piętro niżej!

Zaraz potem pojawił się Klaus — niejaki doktor Klaus Barranski, również lekarz, do tego niezwykle utytułowany, co wyraźnie zdradzał jego wygląd, a także zapach.

Doktor Barranski pachniał na odległość najlepszymi francuskimi perfumami i podobnie też dawał się poznać jako świadomy swego wyglądu model mody męskiej. Jego kunsztownie ułożona siwizna połyskiwała delikatnie, zielo­ne oczy patrzyły jak u kocura, który dokładnie wie, gdzie siedzi ptactwo.

              To wspaniale — odezwał się tenże Barranski dobrze
naoliwionym głosem — wspaniale, że wreszcie ją odnaleź­
liśmy.

12


Był to głos jakby stworzony do „Słowa na niedzielę", dźwięczny, dobrotliwy głos cnotliwego chrześcijanina i dobrego wujaszka. — Właśnie zaczynaliśmy się martwić o naszą Ewę. Jak ona się czuje?

              Leży na moim łóżku.

Sabina von Wassermann-Westen zerknęła zdziwiona w stronę Wandera. Potem jednak w dalszym ciągu starała się sprawiać wrażenie, że w ogóle go nie dostrzega.

Doktor Barranski, ani na chwilę nie tracąc swojej efek­townej, duszpasterskiej elegancji, zapytał: — Czy z Ewą wszystko w porządku?

          A czego się pan spodziewał? — zripostował Karl Wander.

          Na razie oczekuję jedynie informacji.

Wydawało się, że Barranski, niezależnie od tego, z kim miał do czynienia, w każdym upatrywał potencjalnego pa­cjenta, co zwykle czyniło tego kogoś pokorniej szym, gdyż zmuszony był myśleć o ewentualnym honorarium. A Bar&#x...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin