Paukszta Eugeniusz - Wszystkie barwy codzienności.rtf

(1772 KB) Pobierz

Eugeniusz Paukszta

 

Wszystkie barwy codzienności

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wydawnictwo Poznańskie 1979

 

 

 

 

 

 

 

 

Żonie, która w każdej barwie

czasu jest ze mną


1.

Wiatr przewinął mocniejszym podmuchem od szosy, poniosło pyłem, gęsto osiadającym na wilgotnych okienkach kantorka przy stacji benzynowej. Chłopak zmywający szkło spojrzał niechętnie na drobiny piasku, już tylko od niechcenia przesunął po nich przetłuszczoną smarami ścierką.

- Myj, myj, Tomek, żeby błyszczały na glanc.

- Zaraz się od nowa zakurzą - odburknął.

- Nie gadaj!

Drzwi kantorka rozwarły się, na progu stanął tęgi mężczyzna w czapce mocno nasuniętej na uszy, zdawał się szykować do dłuższego wykładu o potrzebie porządku, gdy na podjazd wtoczyła się nowiutka warszawa. Wyskoczył z niej młody człowiek i rzucił przyjaźnie, otrzepując jakiś pyłek z dobrze skrojonej sportowej marynarki:

- Pełny bak, panie Maliniak, ale migiem, spieszno mi!

- Już się robi, panie doktorze... Olej też?

Lekarz przytakująco skinął głową.

- Niechby chłopiec szyby mi przetarł - dorzucił. - Na szosie taki kurz, że przy mijaniu ledwie widzi się drugi wóz.

- Będzie burza, panie doktorze... Tomek, hyclu, nie słyszysz, że szyby masz przetrzeć! Weź czystą szmatę!

Strzałka zegara obiegała tarczę, licznik odmierzał ilość pobranego paliwa.

- Gotowe. Jeszcze ten olej. Lux?

- Chłopcze, coś ty narobił! Przecież to tłusta szmata, niechże cię...

Z blaszanką oleju w ręce Maliniak zerknął w stronę zagniewanego lekarza. Pełna jego, ogorzała twarz drgnęła. Jeszcze raz zawrócił do magazynu, zaraz się wyłonił ze ścierką.

Starannie przecierał szybę kolistymi ruchami dłoni. Tomek usunął się na stronę, potem na pół bezmyślnie wrócił do przerwanego czyszczenia szyb w okienku stacyjnej dyżurki.

- Błyszczy jak lala, panie doktorze - skłonił się Maliniak. - Zaraz wydam kwit - z czerwonymi banknotami w dłoni skierował się do kantorka.

- Po co mi one?

- Dla porządku, panie doktorze. Nowe przepisy.

Lekarz machnął ręką. Z wydanej reszty odsunął na stronę dwadzieścia złotych.

- Do widzenia.

- Uszanowanie panu doktorowi.

Maliniak przyjrzał się leżącym na parapecie okienka dwudziestu złotym, pogonił oczyma za błyszczącą bordowym lakierem warszawą, dopiero wtedy zwrócił się do Tomka.

- Gamoniu, jeszcze mi raz tak zrobisz, przepędzę we wszystkie diabły!

Chłopak milczał. Szyby kantorka jakoś się teraz lepiej prezentowały. Maliniak przeciągnął wierzchem dłoni po czole: osiadły na nim krople potu. Parno było, żar powietrza nie zezwalał na swobodę oddechu. Chciał coś jeszcze powiedzieć, gniewnie zwarł usta, zatrzepotał grubymi paluchami.

Stacja leżała trochę na uboczu od centrum mieściny, spory kawałek trzeba było przebijać się ku niej powybijaną drogą, klęli ją wszyscy kierowcy. Od drugiej strony, o rzut kamieniem, mijała stację szosa, wiodąca w kierunku Poznania. Na tym szlaku zawsze rojno było od ciężarówek.

Maliniak mocnym, kaczemu podobnym krokiem wyszedł przed daszek okrywający podjazd stacji. Leniwie zdjął czapkę z głowy; nieliczne jasne włosy lepiły się od potu. Chustką przetarł czoło, przesunął ją wokół szyi, znów nacisnął czapkę, jak mógł najmocniej. Jakieś newralgie zostały mu jeszcze od czasów wojny, byle przewiew, łupało, tygodniami nie mogło się uspokoić. Był więc szczególnie ostrożny.

Za szosą ciągnął się rząd starych, niziutkich domków z liszajowatymi plamami opadających tynków. Z podwórza jednego z nich dobiegały mocne uderzenia młota. Rytmicznym dudnieniem szły przez rozprażone powietrze, ucichały dopiero gdzieś nad wyższymi domami miasteczkowego rynku. Kierownik Maliniak nasłuchiwał przez chwilę, z uznaniem pokiwał głową, ruszył w stronę tamtego obejścia, gdy głośny warkot ciężko pracującego motoru wdarł się między kolejne uderzenia kamieniarskiego młota.

Niechętnie się zatrzymując, szukał wzrokiem, skąd nadjeżdża następny klient do stacji. Szosą tylko jakaś babina pedałowała na rowerze, na dojazdówce z miasteczka też nic się nie wyłaniało. Co jest, do jasnej Anielki?

Dopiero zobaczył. Osobliwie buczący star wtaczał się na szosę z bocznej drogi wiodącej od lasu. Maliniak zdziwił się. A tego co tam zaniosło? Poznał wóz, z Sulechowa, z mleczarni, co to nim jeździ Gienek Dopatka. Co ten w lesie miał do roboty?

Star niepewnie wpakował się na podjazd. Maliniak nie lubił Gienka Dopatki, przemówili się już nieraz. Dlatego też udał teraz, że jest czymś mocno zajęty w magazynku z olejem, niechże szoferak zaczeka. Dopiero okrzyk Tomka kazał mu się obrócić.

Zdębiał na widok stanu maszyny. Szyba szoferki była rozwalona, parę ostrych ułamków szkła tkwiło jeszcze przy samym obramowaniu. Zderzak zaś...

W Maliniaku żywiej zabiło serce. Jest coś ciekawego, a to dzień zapowiadał się nudny. W tej chwili zapomniał uraz do Gienka Dopatki.

- Co jest? - zawołał.

Dopatka szamocąc się z zacinającymi się drzwiczkami zeskoczył na beton podjazdu.

- A gówno! Taka niedobra historia... Maliniak, pomożecie mi?

Twarz miał umorusaną, ocierał ją rękawem, ciemne smugi oliwy mieszały się z czerwienią krwi.

- Co jest? Ranny jesteś?

- Gówno, mówiłem... Stary, daj mi drobinę benzyny, niewiele, bo bak przecieka. Diabli nadali! Myślałem, że się już tu nie dopcham bokami.

- Widziałem. Od lasu. Kraksa?

- Kraksa... Zaraz potem zjechałem w bok, lotna dziś gania, zaraz by się zaczęła polka, co i jak... A tam piaski, trochę, a byłbym stanął, i tak telepałem się kilometr na sto choler!

Podszedł bliżej, oglądając się na rozciekawionego Tomka, zaszeptał:

- Maliniak, na waszym podwórzu można by wóz postawić? Macie takie miejsce za szopą, ani widać od drogi. Można?

- Chłopie, co ty chcesz chować? - mówiąc to kierownik zajrzał pod plandekę. Ale tam było pusto.

- Nic. Tyle, że wolałbym obejść się bez MO. I tak beknę niemało, przód cały pogięty, szyba, bak, może co jeszcze. Z kierownikiem się u nas obgada, poradzą parę dni jednym wozem, nim się to wszystko wyklepie. Ja, widzisz, stary, trochę dziś byłem na bańce.

- W taki żar? Głupota!

- Zdarza się. Niewiele, pół basa ledwie poszło na trzech, ale tłumacz się komu... Można się umyć?

- Można. To wiele, piątka?

- Starczy. Co ma po próżnicy wyciekać.

Gdy wrócił od kranu w magazynku, benzyna była już nalana. Bak był rzeczywiście przebity, krople połyskującej w słońcu cieczy skapywały gęsto, tworzyły na betonie kałużę.

- To można u was postawić?

Maliniak spojrzał na zaaferowaną twarz kierowcy z uwagą, powoli wyciągnął chustkę z kieszeni, otarł pot z czoła, dopiero zamruczał:

- Dopatka, a będziesz jeszcze mi się kiedy ciskał do oczu?

- Daj pokój, Maliniak, że się też wam na wspominki zebrało. Minęło. Nie będę.

- To jedź. Potem opowiesz dokładniej, coś narozrabiał. Gdy star odjechał, Maliniak zwrócił się jeszcze do przejętego Tomka:

- Widziałeś takiego zasrańca? Kierowca, w tyłek szarpany! Niech mi on jeszcze kiedy poskacze.

Nagle się czegoś zezłościł.

- Ty gały czego wybałuszasz? Smaruj do magazynu, brudno tam, żeby mi zaraz był porządek. Idę do Łyczywka...

Ciężko przestawiając swe płaskie stopy, pociągnął w kierunku miarowo niosących się powietrzem ciosów kamieniarskiego młota.

Tomek wychylił głowę z magazynu, uśmiechał się, patrzał za szefem, z satysfakcją zagrał za nim na nosie, wreszcie przysiadł wygodnie na kamiennym progu. Widział kto przemęczać się w taki żar?

 

Śmieszny był ten Łyczywek, maleńki, pokurczony, w ogóle cały jakiś niemrawy. Kto by to pomyślał, że chłopa stać na niezwykłą siłę: wielki blok piaskowca potrafił odrzucić swymi przydługimi łapami na stronę, młotem gdy walił, to tylko pryskały kamienne drzazgi.

Gębę miał drobną, gładziutką, jakby skórę na niej specjalnie naciągnął. Jeszcze ten uśmiech. Sam mawiał, że na pogrzeb nie wypada mu chodzić, zaraz by gadali, że się prześmiewa z ludzkiego nieszczęścia. Tymczasem to strapienia i smutne myśli tak mu śmiechem wyłaziły na twarz. Po wojnie został mu taki grymas.

Właściwie to bardzo mało o nim wiedzieli w miasteczku. Nie był jednym z tych pierwszych, co to zwalili się tutaj zaraz w ślad za goniącymi Niemców wojskami. Parę lat później, przybył, nie przebierał, ruderę jakąś wynalazł, trochę ją pod-szykował, na podwórzu ustawił szopę z samym dachem, bez ścian, zaczął oferować ludziom nagrobki. Głowami kiwali, komu tam nagrobki w głowie, gdy nikt jeszcze nie zasiedział się na nowiźnie. Licho go wie, tego Łyczywka, z czego żył pierwsze lata. Żył zresztą, tak wyglądało, nieźle. Bo to i kamień, i marmury jakieś ciągle zwoził, młotem stukał bez przerwy, pod szopą zebrała się potężna sterta ociosanych bloków. Niby zamówień nie brał, bo mu nikt ich nie dawał, a jedli z żonką i tą wychowanką niezgorzej, jeszcze mu na wódkę starczało. Bo trunkowy wtedy był, później dopiero tak mu raptem odeszła ochota.

Nie dawał do siebie bliższego przystępu: niby to pogadał z każdym, zaśmiał się po swojemu, tyle tego i było. Nie zwierzał się, nawet wtedy, gdy bywał pijany, o sobie nie opowiadał, dopiero z rady narodowej powiedział ktoś od meldunków, że Łyczywek przywędrował tutaj gdzieś spod Białegostoku, bo i z tym się nigdy nie zdradził. Śmieszny taki, a zarazem dziwny i tajemniczy.

Człapiąc przez spiekotę lejącą się z nieba, ocierając pot z czoła, choć to blisko, ani paręset metrów, myślał o tym wszystkim kierownik Maliniak, a może i nie myślał, tak mu się jakoś te wspominki same układały w masywnym łbie. Bo czyż to można myśleć w podobnej spiekocie?

A tamtemu nic. Jakby chłód skądyś na niego ciągnął i rozgrzać się chciał tym swoim łupaniem kamieni.

Z daleka już zakrzyknął Maliniak do kamieniarza, że idzie, niech zaprzestanie swojego kucia, bo to trudno o jakiś kamyk, który wypryśnie spod miota i rąbnie w oko?

Łyczywek wyprostował maleńką, niezdarną figurkę, z rozmachem odrzucił miot kamieniarski osadzony na krótkim trzonku, gęba mu się śmiała nie wiedzieć czego. Wyciągnął dłoń do Maliniaka.

- Pogoda jak złoto.

- Dajże, Łyczywek, spokój z takim złotem. Dyszeć czym nie ma.

- Ja to lubię słoneczko. Wytęskniłem się za nim swojego czasu, temu i teraz go nigdy dla mnie nie za wiele.

Maliniak nadstawił uszu. Może kamieniarz bąknie coś więcej? Już to on ciekawe musi mieć życie za sobą. Łyczywek jednak znów zamknął się w sobie jak ślimak, paczkę sportów wyciągnął, częstując.

Przysiedli na podciosanym bloku granitu. Kierownik stacji benzynowej powiódł wkoło spojrzeniem. Stosy kamienia piętrzyły się pod szopą i na podwórzu.

- Starczyłoby pewnie na groby dla połowy miasteczka?

Tamten zaciągnął się tylko mocniej, kaszlnął, spluwając pod nogi pacyną śliny. I z nagła zapytał z innej zupełnie beczki:

- Co się stało Dopatce? Stara hycel rozwalił? Już to jakaś nieczysta jazda była, kędy go niosło od lasu?

- Zdarza się. Może był chłopak na gazie. Że z lasu? Mogli go posłać na wioski - nie wiedząc czemu, zaczął nagle bronić chłopaka. Kamieniarz od niejakiego czasu krzywo patrzał na Gienka.

- Posłać, posłać. Lewy kurs robił i tyle. Już to on niejedno ma na sumieniu... Głupi, do Wery się suwał jakbym ja dał dziewuchę takiemu gołodupcowi.

- To wam już, Łyczywek, nie chciał więcej kamieni wozić?

Zaśmiał się w odpowiedzi. A przecież Maliniak widział, jak mu się oczka przy tym zwęziły, wcale nie śmiesznie.

- Ja nie chciałem! Taki pętak nie ma u mnie nic do gadania.

- No pewnie, pewnie.

Od szosy zadęło wichrzysko gwałtownym porywem, oczy przymrużyli, przy tych kamieniach łatwo mogła trafić pod powiekę ostra drobnika, potem zaraz robi się zapalenie, ropieje i czerwienieje.

Podmuch podrzucił na stronę poniemiecką frontową plandekę, malowaną w brązowe i zielone plamy; Łyczywek osłaniał nią partie nie obrobionych jeszcze kamieni. Suchy, stwardniały brezent z łopotem przetaczał się po podwórzu.

- Mać koza! - zaklął kamieniarz, ruszając w pogoń.

Maliniak zerknął ku odsłoniętym blokom kamiennym. Dobrze się domyślał, znowu rozszabrowali jakiś zapomniany cmentarz w okolicy. Na jednej z płyt, zaciągnięte zielonym mchem, odbijały wyraźnie gotyckie litery. Kierownik stacji benzynowej pokiwał głową. Co go to w końcu obchodzi, że Łyczywek ograbia z pomników stare cmentarze. Każdy radzi sobie jak może. Umarlaki protestować nie będą...

Jakoś mu się jednak nieprzyjemnie zrobiło. Pewnie, Łyczywka lepiej nie ruszać, on też się niejednego domyśla, mógłby zaszkodzić. Że to jednak brudna robota, to fakt. Co innego ukraść żywemu, bronić się może, a jak nie, zawsze się dorobi, od nowa. Ale nieboszczyk?

Nawiedzały czasem Maliniaka dziwaczne myśli. Oswoił się już z tym, że kości swoje złoży nie gdzie indziej, jak w tym zafajdanym miasteczku. Tyle lat, przyzwyczaił się człowiek, tutaj ma dom. Pewnie też stanie na grobie jakiś pomniczek, płyta z kamienia czy sztucznego marmuru, może i krzyż ciosany z granitu. Jakżeby tak, gdyby zjawił się ten lub inny Łyczywek i zabrał cichaczem płytę i krzyż, ociosał w warsztacie, sprzedał komu na miejscu czy zgoła pod Warszawę kędyś wyprawił? Jakże by on, Maliniak, czuł się natenczas w grobie, oszabrowany,-obrabowany, zapomniany, pies by go potem kulawy nie znalazł pod podłużnym, nie nazwanym kopczykiem ziemi... Świnia ten Łyczywek. Niby to grabi stare cmentarze, ale tamci też mieli czy mają swoich, też im taki kamuszek musi sprawiać przyjemność.

- Ech, dola - zamarkocił się nagle.

- Że co? - Łyczywek stanął przed nim, znów mu gęba śmiechem latała. Złapał plandekę, okrył nią staranniej niż przedtem stos kamiennych płyt pod nawisem szopy.

- Nic, nic, takie tam sobie wspominki... - burknął Maliniak.

Odechciało mu się nagle gawędy z Łyczywkiem. Pal go sześć, niewydarzeńca, wraz z jego kamieniami.

Jakby przyzwane, dobiegło od stacji wołanie Tomka, przekrzykujące warkot samochodowych silników.

- Ot, co. Pogwarzyć nie można. Zaraz ktoś pili o benzynę czy ropę - wskazał dłonią ku stacji.

Człapiąc przez żar w stronę przyzywających go niecierpliwie kierowców, czuł na sobie badawcze spojrzenie Łyczywka. Obejrzał się. Tamten stał z gębą skrzywioną swoim śmiechem, nie śmiechem. Potem schylił się powoli do miota. Zaraz pobiegły za Maliniakiem silne uderzenia stali o twardy kamień.

- Sześćdziesiąt litrów, panie Maliniak! I olej do zmiany. Ale już, bo mam daleką turę na Kostrzyn.

- Nie pali się, nie pali, powoli chłopysiu - sapał kierownik stacji, ujmując kichę grubego węża pompy.

Nowy podmuch wiatru przyniósł miarowe uderzenia Łyczywkowego młota.

Rozzłościł się nagle Maliniak.

- Zgiń ty, przepadnij, zaraza! - zmełł klątwę w wargach.

Humor odzyskał dopiero, gdy któryś z pobierających benzynę kierowców odsznurował plandekę i wyciągnął spod niej ukryte w skrzynce butelki piwa. Ramię Maliniaka samo powędrowało ku ustom, otarło je łakomie. Tomek również się oblizał jak kot.

Taki żar.

Maliniak uwielbiał dni wypłat. Wtedy już nie dłużyły mu się tak ostatnie godziny wyczekiwania na fajrant. Zawsze ściągnęło sporo szoferskiej wiary, niejednemu radośnie wybrzuszało się za pazuchą od flaszki wepchanej w kieszeń, w ogóle większy ruch robił się przy stacji.

Tomek tylko klął wtedy w duchu, a czasem nawet głośno. Bywało, do zmroku, choć to czerwiec, przyszło siedzieć przy Stacji, w te dyrdy ganiać to do sklepu po wódkę, to do kiosku po piwo. Jeszcze gorsze czasy nastały, gdy skasowano sprzedaż alkoholu w te dni, gdy ludziskom co nieco grosza wpadało w ręce. Do starej, z wiecznie zaropiałymi oczyma Jalaskowej, z dobrego serca i dla paru mizernych groszy za fatygę wyręczającej sklep monopolowy, nawet dla szybkich nóg Tomka było daleko.

Dawno się przewaliło południe, a żar nie zdawał się zmniejszać. Niebo stało czyste, rozprażone do biała, tylko dalekimi kręgami, tuż nad przebłyskującą zza domów linią lasu, snuły się ciemne chmury.

- Pięćdziesiąt, panie Tomczyk! - zawołał chłopak. - Kasa u szefa.

- Łap, Tomek!

Kierowcy z cegielni mieli hojną rękę. Tomczyk nigdy nie odjechał, by z dwu złotych nie zostawić dla chłopca, a przy wypłatach, jeśli był już na wstępnym gazie, całą dychę umiał podrzucić.

Usunął się starem na stronę, aby dojazdu innym nie tarasować i już klepał Maliniaka po zapoconych plecach.

- Dobry był tydzień, sześć stówek ekstra mi wpadło... Na benzynie też się co nieco zaoszczędziło. Tak gazik podrychtowałem, że na czysto wygrywam - przyjaźnie wskazał na maszynę. Mrugnął na kierownika stacji, uderzając się znacząco po lewej kieszeni marynarki narzuconej na ramiona.

- Tomek, pilnuj porządku, jeśli chcesz mamę dziś jeszcze widzieć! - zakrzyknął Maliniak ku chłopcu.

Tomek pokiwał boleśnie głową, zaraz potem wysunął język. Kierownik udał, że tego nie widzi.

- Jakże tam jego matka, hę? Pamiętam, jeszcze parę lat temu fest była kobita. Potem tak nagle zmarniała - popatrując za chłopakiem przez okienko kantorka, zagadał Tomczyk.

- Same z niej kości, tylko oczy zaświecą czasem jak dawniej - machnął ręką Maliniak, wyciągając z szafki dwie szklanki.

Strzelił do góry korek, wybity uderzeniem dłoni w dno flaszki, biały płyn zabulgotał.

- Żeby nam się wiodło, Maliniak!

- Hop, siup, cztery baby osiem dup! - zrewanżował się kawalerskim toastem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin