Kava Alex - Fałszywy krok.rtf

(595 KB) Pobierz

 

Alex Kava

 

Fałszywy krok

 

 

 

 

                         Przełożył: Krzysztof Puławski

 

 

                       

 

Tytuł oryginału: One False Move

Pierwsze wydanie: MIRA Books, 2004

Redaktor prowadzący: Mira Weber

Opracowanie redakcyjne: Władysław Ordęga

Korekta:

Maria Kaniewska

Władysław Ordęga

© 2004 by S. M. Kava

© fpr the Polish edition by Arlekin

- Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o,o.

Warszawa 2005

Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podo­bieństwo do osób rzeczywistych - żywych lub umarłych - jest całkowicie przypadkowe.

Znak MIRA jest zastrzeżony.

Arlekin Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o. 00-975 Warszawa, ul. Rakowiecka 4

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

STRZAŁ W CIEMNO

PIĄTEK, 27 SIERPNIA

PROLOG

13.13

Lincoln, stan Nebraska

Więzienie Stanowe

 

Max Kramer włożył przynoszący szczęście czer­wony krawat i swój najlepszy, niebieski garnitur. Teraz podziwiał własne odbicie w kuloodpornej szybie, czekając, aż strażnik otworzy drzwi. Ta grecka farba do włosów była naprawdę świetna! Siwizna zupełnie zniknęła. Co prawda żona po­wtarzała mu, że szpakowate włosy dodają powagi, ale to nie miało znaczenia. Zawsze mówiła mu takie rzeczy, kiedy czuła, że szuka sobie kogoś nowego. Do licha, jak ona go dobrze zna! Lepiej niż jej się samej wydaje.

- Prawdziwy sukces, co? - mruknął bez entu­zjazmu strażnik.

Max wiedział, jak nazywają go klawisze z tej części więzienia, gdzie przebywali skazani na śmierć. Nie cieszył się wśród nich sympatią. Doty­czyło to jednak tylko strażników, bo dla skazanych był

niemal bogiem. Potrzebowali go, by wypros­tował im życiowe ścieżki i opowiedział za nich ich historie, czy raczej pożądane wersje owych historii. Tak, dla niego właśnie oni byli najważniejsi, ale nie dlatego, że był czułym liberałem, jak pisały o nim pisma typu Omaha World Herald czy Lincoln Journal Star. Nie, nie było w tym nic szlachetnego. Cała ta ciężka praca służyła temu, by mógł, tak jak dzisiaj, wyprowadzić swego klienta z betonowego piekła na wolność. By gdzieś za nim zostało krzesło elektrycz­ne, a przed nim słoneczne światło i... liczne ekipy telewizyjne z całego kraju, a nawet z zagranicy. Larry King z CNN już umówił się z Maksem i Jaredem na jutrzejszy wieczór. A ten czerwony krawat świetnie zagra, kiedy NBC będzie dzisiaj nadawać wywiad przeprowadzony przez samego Briana Williamsa. Wywiad z nim, z adwokatem Maksem Kramerem.

O tym właśnie marzył, wybierając ten zawód, na to czekał, harując przez długie lata. Warto było przesiadywać po godzinach za marne grosze, byle tego się doczekać. No i wreszcie skończą się napaś­ci miejscowych mediów.

Zatrzymał się przed celą, udając szacunek dla prywatności swego klienta. Udając... Nie chciał spędzić w towarzystwie Jareda Barnetta więcej czasu, niż to było absolutnie konieczne. Patrzył więc z korytarza. Barnett miał na sobie te same wytarte dżinsy i czerwony T-shirt, który oddał do depozytu pięć lat temu. Ale teraz koszulka niemal pękała w szwach z powodu mięśni, które wyrobił sobie w czasie ćwiczeń w więziennej siłowni. Jednak zamiana pomarańczowego więziennego kombine­zonu na zwykły strój spowodowała, że Barnettzaczął prezentować się pospolicie. Nawet jego krót­kie ciemne włosy wyglądały na zmierzwione, jakby przed chwilą wstał z łóżka. Max nie znosił tego u siebie, ale być może po dzisiejszym wystąpieniu Jareda stanie się to modne.

Max przekazał już mediom odpowiedni wizeru­nek swego klienta: ot, biedny, nic nierozumiejący łobuziak, który został wrobiony w poważną sprawę i któremu system penitencjarny ukradł pięć lat życia. Barnett musiał teraz tylko jako tako odegrać swoją rolę.

Stojący w drzwiach strażnik przesunął się nieco.

-              Musimy zaczekać na papierki - powiedział. - Może pan wejść do środka.

Max skinął głową, udając, że dziękuje mu za tę uprzejmość, chociaż wolałby postać sobie na koryta­rzu. Zawahał się, ale wtedy Jared najpierw machnął na niego ręką, a potem uprzejmie wstał na jego widok. Cholera, co to za świat, w którym nawet mordercy przestrzegają zasad savoir-vivre'u! Chcia­ło mu się rzygać.

Wszedł jednak do środka.

- Odpręż się. - Wskazał Jaredowi krzesło. - To może trochę potrwać.

Prawdę mówiąc, sam był zdenerwowany. Bał się, że Barnett spieprzy coś w ostatniej chwili.

- Mogę poczekać jeszcze parę minut. Nie myś­lałem, że kiedykolwiek mnie z tego wyciągniesz.

- Usiadł, nie przejmując się tym, że Max wciąż stoi.

I dobrze, tak właśnie miało być. Tej sztuczki adwokat Kramer nauczył się, kiedy pracował jako obrońca z urzędu. Jeśli w czasie rozmowy patrzy się na klienta z góry, natychmiast zyskuje się jego szacunek. Przy metrze sześćdziesięciu siedmiu centymetrach wzrostumusiał się uciekać do podobnych trików.

-              Więc jak teraz będzie? - spytał Barnett, cho­ciaż Max wyjaśniał mu to już parę razy w czasie procesu apelacyjnego. Mówił takim tonem, jakby spodziewał się jeszcze jakiejś zagwozdki. - Napraw­dę mnie zwolnią?

-              Bez Danny'ego Ramereza jako głównego świad­ka oskarżyciel nie ma szans. Dowody mają wyłącz­nie poszlakowy charakter. Nie ma nikogo, kto mógłby powiązać cię z Rebeką Moore. - Max obserwował reakcję Barnetta, czy raczej jej brak. -To było bardzo uprzejme ze strony pana Ramere­za, że w końcu wyznał, iż tamtego popołudnia nawet nie był na miejscu zbrodni.

Barnett uśmiechnął się do niego, ale było w tym coś takiego, że Maksowi aż ciarki przeszły po plecach. Nigdy nie pytał swego klienta, jak zmusił Ramereza do wycofania pierwotnych zeznań, ale podejrzewał, że mimo przebywania w kryminale musiał to jakoś zrobić.

-              A co z innymi? - spytał Jared.

-              Słucham?

Max czekał, ale Barnett zaczął czyścić zębami paznokcie, obgryzając skórki w ich rogach. Widział to już w sądzie. Był to zapewne nerwowy tik, z którego jego klient nie zdawał sobie sprawy. Teraz sam chętnie zacząłby gryźć palce. O jakich innych on mówił?!

-              Jakimi innymi? - spytał w końcu, chociaż tak naprawdę nie chciał nic o nich wiedzieć.

-              Nieważne - mruknął Barnett i wypluł kawałek skórki. Następnie skrzyżował ręce na piersi, wtyka­jąc dłonie pod pachy. - Wiesz, stary, że nie mam ani centa - zmienił temat. - Mówiłeś, że nie muszęci płacić, ale czuję się twoim dłużnikiem...

Max odetchnął z ulgą. Nareszcie wypłynęli na bezpieczniejsze wody. Jeśli istnieli jeszcze jacyś świadkowie, on jako prawnik nie chciał nic o nich wiedzieć. Do tej pory sprawa była prosta: jeden świadek, jedno oskarżenie. Nie miał najmniejszej ochoty, by w jakikolwiek sposób się skomplikowała. Jeśli Barnett chce się wyspowiadać, to może mu sprowadzić pieprzonego księdza. Już wolał, żeby gadał o forsie!

Max wiedział, że jego klient nie należy do fa­cetów, którzy łatwo przyznają się, iż mają wobec kogoś dług wdzięczności. Już samo to, że uznał ten fakt, wyglądało naprawdę poważnie, a on jeszcze wyznał to na głos. I niech się teraz tym przejmuje. Max nigdy nie zapomni pewnej sceny, której był świadkiem. W chwili, kiedy ogłoszono wyrok śmier­ci, Barnett odwrócił się do swego obrońcy z urzędu, tego nieszczęśnika Jamesa Pritcharda, i powiedział, że jest mu teraz winny tylko kulkę w łeb. Maksowi spodobało się więc, że uważał się za jego dłużnika. Prawdę mówiąc, nawet na to liczył.

-              Pomyślimy o tym - rzucił niezobowiązująco.

-              Jasne. Zrobię, co będę mógł. - O dziwo, w ustach Barnetta ten banalny zwrot zabrzmiał całkiem szczerze.

-              Słuchaj, muszę cię teraz ostrzec. Przy wyjściu telewizja i prasa urządziły prawdziwy cyrk.

-              Dobra. - Jared wstał. Widać było, że wcale nie przejął się tą informacją. - Ile dają?

-              Słucham?

-              Ile te pijawki dają za wywiad?

Max podrapał się po głowie. To był jego nerwowy tik, na którym

zaraz się złapał, dlatego udał, że poprawia włosy. Chociaż naprawdę powinien je zacząć wyrywać. Co ten skurwiel sobie myśli, na miłość boską?! Czy chce wszystko spieprzyć?! Spo­dziewa się, że zaczną mu płacić za wywiady?!

Musiał uważać, by nie zdradzić, jak bardzo jest wściekły. Nie mógł dać po sobie poznać, jak ogrom­nie zależy mu na tych wywiadach. I że Barnett zrobi mu uprzejmość, jeśli weźmie w nich udział. Chciał, by wciąż czuł, że ma wobec niego dług wdzięczno­ści. Gorączkowo zastanawiał się, jakiej metody użyć. Do czego się odwołać, żeby Jared połknął przynętę? Doskonale wiedział, że nie zależy mu tak bardzo na forsie.

-              Staniesz się sławny - powiedział z uśmiechem, kręcąc przy tym głową, jakby wciąż nie mógł w to uwierzyć. - Mam prośby o wywiad z NBC News. Chcą cię do programu Larry'ego Kinga, a nawet do The Factor Billa O’Reilly'ego. Zdobędziesz coś, czego nie można kupić za żadne pieniądze, ale oczywiście możesz im powiedzieć, żeby poszli do diabła. Jak uważasz. To zależy tylko od ciebie.

Obserwował Barnetta, zmuszając się do milcze­nia. Udawał, że to coś bez znaczenia. Koncentrował się na oddechu, usiłując nie myśleć o tym, jak bardzo sam potrzebuje sławy. Starał się nie zaciskać dłoni w pięści, a jednocześnie powtarzał w myśli jedną mantrę: „Tylko nie waż się tego spieprzyć”.

-              Sam Bill O’Reilly chce zrobić ze mną wywiad?

Jeszcze jeden oddech.

-              Mhm, jutro wieczorem. Ale wszystko zależy od ciebie. Mogę mu powiedzieć, żeby się wypchał. Jak chcesz.

-              Ten O’Reilly myśli, że jest twardy. - Barnett znowu się uśmiechnął.- Z przyjemnością powiem mu, co o tym wszystkim myślę.

Na ustach Maksa pojawił się uśmiech. A więc jednak ma władzę nad tym facetem, chociaż musi bardzo na niego uważać. Po raz pierwszy od kiedy go poznał, odważył się spojrzeć w jego ciemne, puste oczy. I wtedy zrozumiał, że zna prawdę. Jared Barnett naprawdę zabił tę biedną dziewczynę sie­dem lat temu. Po cichu od dawna na to liczył.

WTOREK, 7 WRZEŚNIA

ROZDZIAŁ

PIERWSZY

10.30

Omaha, stan Nebraska

Gmach sądu

 

Grace Wenninghoff nie znosiła czekania. Powie­trze w sali sądowej numer pięć oblepiało ją niczym mokra ścierka. W środku znajdowało się za dużo ludzi, co powodowało straszny zaduch. W ciszy słychać było trzeszczenie krzeseł, czasami ktoś zakaszlał czy chrząknął, ale to było wszystko. Ze­brani skupieni byli na sędzi Fieldingu, który nie­spiesznie przeglądał papiery. Był spokojny, na jego czole nie pojawiła się choćby kropla potu. Grace sięgnęła po butelkę z wodą i wypiła dwa łyki. Chciała krzyczeć: „No szybciej, niech to się wreszcie skończy!”, ale tylko postukała ołówkiem w swój prawniczy notes, żeby nie zacząć tupać. Gdy sędzia spojrzał na nią niechętnie znad oprawek okularów, a jego krzaczaste brwi ściągnęły się, dłoń Grace zamarła w bezruchu. Sędzia powrócił do lektury.

Podobno służby techniczne wyłączyły w budyn­ku klimatyzację na cały kończący się Dniem Pracy weekend, nie spodziewając się powrotu upałów. Mimo to Grace zastanawiała się, czy czasem sędzia sam jej nie wyłączył, chcąc, by wszyscy w mękach czekali na wyrok. Fielding uwielbiał dręczyć praw­ników. Dręczyć i... trzymać w niepewności. To nie był dobry znak, chociaż Grace próbowała zachować optymizm. Na tyle, na ile mógł go zachować proku­rator, którego zwykle proste, krótkie włosy skręcały się w tej chwili we fryzurę, jaką mógłby się po­szczycić rasowy pudel. Wiedziała jednak, że op­tymizm może jej dziś nie wystarczyć.

Spojrzała na drugą stronę, gdzie siedział Warren Penn ze znanej firmy prawniczej Branigan, Turner, Cross and Penn. On też się nie pocił. Jak to możliwe, skoro był wbity w trzyczęściowy garnitur? Grace miała nadzieję, że jego klient, radny miejski Jonathon Richey, zostanie skazany za morderstwo, które popełnił z zimną krwią. Jednak sprytny polityk siedział spokojnie na swoim miejscu w śnieżnobia­łej koszuli i niebiesko-czerwonym krawacie. Wy­glądał tak, jakby wcale nie przejął się aresztowa­niem i stawianymi mu zarzutami. Prawdę mówiąc, wyglądał nawet na zadowolonego i Grace zaczęła się niepokoić, czy jakaś miejska sitwa nie zajęła się już ustaleniem wyroku. Sędzia Fielding znany był z tego, że chronił ludzi ze swego kręgu. Czy odważy się zrobić to przed publicznością i pod obstrzałem mediów?

Grace czuła, jak jedwabna bluzka klei jej się do ciała pod żakietem. Zerknęła na nią z nadzieją, że przynajmniej nie wygląda najgorzej. Wybrała zły dzień na to, by ubrać się w jedwab. Tę bluzkę

dostała od babci Wenny, która usiłowała ubierać ją w różowe stroje, od kiedy Grace skończyła sześć lat. Babcia zapewniała ją, że jest to kolor fuksji, prze­kręcając to słowo z niemiecka, co dodawało mu erotycznego zabarwienia. Grace na myśl o tym uśmiechnęła się lekko.

Spojrzała na sędziego, chcąc sprawdzić, czy wre­szcie zacznie. On jednak przewrócił stronę i zaczął wodzić palcem wzdłuż następnej. Do licha! Prze­cież ma tylko zdecydować, czy wypuścić podsądnego za kaucją. Ciekawe, ile czasu zajmie mu właściwy proces.

Potarła zesztywniały kark. Trzydniowy weekend skończył się za szybko. Jej mąż, Vince, uznał, że pudła z rzeczami zupełnie mu nie przeszkadzają. Łatwo mu mówić, przecież wyjeżdża jutro rano do Szwajcarii! Oczywiście, że musi tam polecieć, oczy­wiście, że chodzi o ważne sprawy zawodowe. To zrozumiałe, że szefostwo nowej firmy Vince'a chce poznać swego amerykańskiego przedstawiciela. Ale w efekcie Grace i Emily zostaną same jak na polu bitwy. Jednak nie dlatego czuła się tak podle.

Bardzo podobał jej się ich nowy dom, chociaż miał już sto lat i zalatywał wilgocią. Było w nim jednak dużo miejsca, dlatego mogli przeznaczyć jego część dla Wenny. Niestety remont okazał się bardzo uciążliwy, choćby przez sam fakt, że kręcący się robotnicy wciąż nanosili błoto i trociny, ale najtrudniejsze zadanie było dopiero przed Grace. Musiała przekonać Wenny, by przeniosła się do nich ze swego małego domku, w którym przeżyła sześćdziesiąt lat i wychowała troje dzieci oraz wnucz­kę, która obiecała sobie, a raczej przysięgła, że zajmie się nią na starość.

-              Pani Wenninghoff! - huknął w jej stronę sędzia Fielding.

-              Tak, Wysoki Sądzie. - Wstała, opierając się chęci, by wytrzeć mokre od potu czoło.

-              Proszę kontynuować - powiedział takim to­nem, jakby przerwa trwała zaledwie parę minut i jakby była jej, Grace, winą.

-              Jak już mówiłam i jak widać w nakazie aresz­towania, pana Richeya zatrzymano na lotnisku. Istnieje więc uzasadniona obawa, że będzie próbo­wał uciec, dlatego nie powinno się go wypuszczać za kaucją.

-              Ależ Wysoki Sądzie, to bez-sen-so-wny wnio­sek - stwierdził z naciskiem Warren Penn.

On również wstał, a teraz wyszedł przed barierkę, jakby potrzebował więcej miejsca, by wygłosić to, co miał do powiedzenia. Grace zrozumiała, że chce ją w ten sposób zdominować.

-              Przecież pan Richey jest również biznesmenem - ciągnął w ten sam sposób, wymawiając z naciskiem pojedyncze słowa. - Chciał właśnie odbyć podróż służbową. Zaplanowaną i potwierdzoną dużo wcześ­niej. Dysponuję zarówno kalendarzem, jak i bilingiem rozmów mojego klienta, do wglądu Wysokiego Sądu. - Wskazał papiery na ławie obrony, ale po nie nie sięgnął. - Jonathon Richey nie tylko posiada firmę w Omaha, ale jest też radnym miejskim. Zasiada również w radzie parafialnej swego kościoła i prezesuje Klubowi Rotariańskiemu. Jego żona, dwoje z trojga dzieci i pięcioro wnuków żyją w naszej społeczności. Pan Richey z pewnością nie zamierza stąd uciec. Biorąc to wszystko pod uwagę, jestem pewny, iż Wysoki Sąd zgodzi się, że pan Richey powinien zostać wypuszczony za kaucją.

Grace zauważyła, że sędzia Fielding skinął głową i znowu zaczął przeglądać papiery. To było śmiesz­ne. Niemożliwe, żeby dał się nabrać na te bzdury! Chyba że bardzo tego chciał... Zerknęła na Richeya. Czyżby to była zmowa? Podsądny wyglądał zbyt świeżo i spokojnie jak na tę saunę. Znowu roztarła kark i z żalem stwierdziła, że spływa potem.

-              Wysoki Sądzie. - Zaczekała, aż sędzia raczył łaskawie na nią spojrzeć. Następnie wzięła kopertę z ławy i też wyszła przed barierkę. - O ile dobrze mi wiadomo, pan Richey specjalizuje się w komputero­wych systemach grzewczych. - Spojrzała na War­rena Penna, a ten skinął głową. - Mam tu bilet, który mu odebrano na lotnisku. - Podeszła do podwyż­szenia i wręczyła kopertę sędziemu. - Zastanawiam się, Wysoki Sądzie, jakie interesy prowadzi pan Richey na Kajmanach?

Usłyszała pomruk tłumu za plecami.

-              Panie Penn? - Fielding spojrzał na adwokata znad drucianych okularów.

Ku jej rozczarowaniu stary wyga Penn nawet się nie zmieszał.

-              Pan Richey często spotyka się z klientami w miejscach przez nich wybranych.

Grace chciała przewrócić oczami. Nawet Fiel­ding musi to uznać za bzdurę. Ale dlaczego znowu zabrał się do kartkowania raportów? Czyżby spo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin