Baśnie Celtów.pdf

(319 KB) Pobierz
BAŚNIE CELTÓW
BAŚNIE CELTÓW
CZARODZIEJSKA CHORĄGIEW Z DUNVEGAN
d przeszło tysiąca lat zamek Dunvegan, położony w zachodniej części wyspy Skye, był
siedzibą MacLeodów z MacLeod. W minionych czasach niejeden wódz przeprawiał się
przez jezioro Dunvegan prowadząc swój klan do boju z odwiecznymi wrogami.
MacDonaldami z Eigg, którzy od dawna zażywali powszechnie złej sławy ludzi
bezwzględnych. Najcenniejszą własnością klanu MacLeodów była chyba czarodziejska
chorągiew, przekazywana z pokolenia na pokolenie tak długo, że w końcu jej dzieje stały
się słynną legendą.
W dawnych, dawnych wiekach wodzem
klanu MacLeod był rycerz imieniem
Malcolm. Pewnego dnia, kiedy w wodach
jeziora Dunvegan odbijało się letnie niebo,
a wrzosy znaczyły zbocza wzgórz bryzgami
wspaniałego fioletu, Malcolm pojął za żonę
piękne dziewczę z ludu elfów. Przez krótki
czas on i jego małżonka żyli spokojnie w
szarym zamku Dunvegan. Ale mieszkańcy
Krainy Elfów nigdy nie mogą zaznać
pełnego szczęścia wśród ludzi
śmiertelnych. I kiedy nadobna pani
Malcolma obdarowała go dorodnym synem,
ogarnęło ją nieprzeparte pragnienie
powrotu do swoich; pragnienie o wiele silniejsze od miłości, jaką darzyła swego
ziemskiego małżonka. A ponieważ Malcolm nie mógł patrzyć na smutek swej ukochanej
żony, powiedział, że sam zaprowadzi ją na ścieżkę wiodącą do jej krainy. I stało się, że
niewiasta pożegnała czule maleńkiego synka leżącego w kołysce i przeprawiła się z
małżonkiem na drugi brzeg jeziora, by tam skierować kroki na drogę, która miała ją
zawieść do rodzinnego domu.
A choć był to równie piękny dzień letni, jak ów, w którym Malcolm wiódł ją kiedyś do
zamku jako oblubienicę, wody jeziora wydały mu się mroczne i posępne - tak wielki
przytłaczał go smutek. Kiedy przybili do przeciwległego brzegu, Malcolm wziął swą panią
na ręce, wyniósł z łodzi i delikatnie postawił na ziemi. Potem towarzyszył jej przez krótki
czas, lecz gdy dotarli do pola szarych kamieni, zwanego Czarodziejskim Mostem,
poprosiła go, by tu się zatrzymał, i samotnie ruszyła w dalszą drogę. Ani razu nie
obejrzała się za siebie i Malcolm nigdy więcej nie zobaczył swej nadobnej żony.
Tego samego wieczora wydawano w zamku wspaniałą biesiadę dla uczczenia narodzin
syna Malcolma, który miał w przyszłości zająć miejsce swego szlachetnego ojca jako
wódz klanu MacLeod. Mimo smutku przepełniającego mu serce Malcolm musiał
uczestniczyć w biesiadzie, albowiem uroczystość tę ustanowiła prastara tradycja. Zresztą
sam był nader dumny z potomka, który miał być kiedyś MacLeodem z MacLeod.
Członkowie klanu tłumnie zebrali się w ogromnej komnacie, która jaśniała blaskiem stu
pochodni, a służba zamkowa uwijała się roznosząc półmiski soczystej sarniny i dzbany
zacnego złocistego piwa. Całą noc rozbrzmiewała dziarska muzyka, na których mężczyźni
z klanu MacCrimmon, z pokolenia na pokolenie dudziarze u MacLeodów, przygrywali
ochoczo gościom Malcolma.
Na szczycie wieżyczki, z dala od hałaśliwego zgromadzenia w wielkiej
sali, spało cicho w kołysce niemowlę będące przyczyną całej tej
radosnej uroczystości. Piastunka siedząca obok uśpionego dziecka
156527678.004.png 156527678.005.png 156527678.006.png
widziała oczami wyobraźni rozochoconą kompanię weselącą się w wielkiej sali. Była
jeszcze młodziutka i ładna, więc gdy księżyc wspiął się wysoko na niebo i rozjaśnił
blaskiem samotną wieżyczkę, dziewczyna zapragnęła spojrzeć choć raz na bawiących się
wesoło biesiadników. Zerknęła na uśpione dziecko; zdawało się leżeć cicho i spokojnie.
Wstała nie czyniąc najmniejszego szmeru i na palcach przeszła przez wyłożoną sitowiem
izbę. A potem chyżo pobiegła wijącymi się korytarzami, tonącymi w blasku księżyca, i
dalej w dół po krętych schodach, aż w końcu buchnęły na nią z całą mocą piskliwe
dźwięki dud i znalazła się w wielkiej sali. Przez jakiś czas siedziała na samym końcu,
chłonąc skwapliwie otaczającą ją wesołość i rozbawienie. Ale gdy wstała, aby odejść,
nagły strach przeszył jej serce. Bo oto Malcolm wstał ze swego miejsca przy biesiadnym
stole i spojrzał na nią.
„Och, nieszczęsna chwila, kiedym pomyślała, żeby zostawić dzieciaka samego - rzekła
sobie w duchu - bo teraz ani chybi spadnie na mnie gniew MacLeoda”.
Chociaż jednak Malcolm istotnie skierował na nią wzrok, nie przyszło mu wcale do głowy,
że uczyniła coś złego schodząc do sali biesiadnej; mniemał bowiem, że zostawiła dziecko
pod opieką innej służącej. Bez siadu gniewu rozkazał więc przynieść maleństwo, by
pokazać członkom swego klanu ich przyszłego wodza.
Z dreszczem ulgi piastunka pobiegła spełnić jego rozkaz, żywiąc w sercu nadzieję, że
dziecku nie stała się krzywda podczas jej nieobecności.
Zostawione samo dziecko przez jakiś czas spało spokojnie. Ale niebawem za oknem
przefrunęła sowa pohukując złowieszczo, czym zakłóciła spokój małego, który zbudził się
przestraszony. Kiedy nikt nie przyszedł go pocieszyć i ukołysać do snu, rozpłakał się
żałośnie i odgłos jego płaczu rozbrzmiewał smutnym echem po opustoszałej izbie.
I chociaż ludzkie uszy nie słyszały tego zawodzenia, dotarło ono w sposób dla nas
niepojęty do matki niemowlęcia, która przebywała w Krainie Elfów. Zrodzone na ziemi
dziecko było drogie jej sercu, pośpieszyła więc używając sobie tylko znanych
czarnoksięskich sposobów, pocieszyć leżące samotnie maleństwo. Nie wolno jej było
wziąć dziecka w ramiona, ale miast tego otuliła je chustą z trawiastozielonego,
połyskliwego jedwabiu, całą pokrytą znakami elfów, wyhaftowanymi z czarodziejską
zręcznością. Zaledwie dziecko poczuło na sobie chustę, która zastąpiła mu ciepło
matczynych ramion, przestało płakać, uśmiechnęło się i ułożyło do snu. Widząc swoje
maleństwo tak spokojne i pogodne, matka oddaliła się.
Zaniepokojona piastunka aż oniemiała ze szczęścia, kiedy wróciwszy na wieżę zobaczyła,
jak bezpiecznie śpi jej mały pupil. Ale na widok skrywającej go chusty zrozumiała, że
odwiedziły go elfy, rozpoznała nowiem zieleń tylko im właściwą, a także znaki
wyhaftowane na jedwabiu. Lecz małemu nie stała się najmniejsza krzywda, więc śląc do
nieba dziękczynną modlitwę, że nie znalazła w kołysce jakiegoś odmieńca, dziewczyna
przysięgła sobie w duchu, że już nigdy nie zostawi dziecka samego.
Potem wzięła w ramiona maleństwo, wciąż otulone czarodziejską chustą, i wypełniając
polecenie MacLeoda zaniosła je do wielkiej sali. A kiedy była już blisko miejsca, gdzie
weselono się i ucztowano, przepłynęły za nią korytarzem dźwięki czarodziejskiej muzyki.
Wypełniły powietrze i unosiły się nad dzieckiem w jej ramionach, zagłuszając melodię
wygrywaną na dudach przez MacCrimmonów, aż całkiem ścichła, a goście zgromadzeni w
wielkiej sali umilkli ze zdumienia. MacLeod wraz ze swym klanem siedział zasłuchany w
czarowne słodkie głosy, wyśpiewujące legendę, która miała trwać w ludzkiej pamięci tak
długo, jak długo żyć będzie choć jeden człowiek noszący imię MacLeodów.
A pieśń głosiła, że zielona chusta dziecka jest czarodziejską chorągwią, darem ludu elfów
dla klanu MacLeod, że chorągiew ta ma pozostać w ich posiadaniu, dopóki to wielkie imię
znane będzie w Szkocji, i że rozwinięcie chorągwi uratuje klan od trzech wielkich
niebezpieczeństw, ale pod żadnym warunkiem nie wolno jej rozwijać z błahego powodu.
Potem, gdy Malcolm i jego towarzysze wciąż siedzieli zasłuchani, a piastunka wciąż
trzymała niemowlę w ramionach, zmieniło się brzmienie czarodziejskich głosów. Tonem
cichszym i posępnym niewidzialny chór śpiewał klątwę, która padnie na klan MacLeod,
jeżeli kiedykolwiek jego członkowie zwątpią w moc czarodziejskiego daru i rozwiną
chorągiew w innej chwili niż czas najokrutniej szej potrzeby. Wtedy bowiem, nawet jeśli
zdarzy się to po wielu stuleciach, nastąpią trzy straszliwe wydarzenia: dziedzic klanu
MacLeod umrze niebawem; grupa skał w Dunvegan, zwanych Trzema Dziewicami,
wpadnie w ręce Campbella; ruda lisica wyda na świat małe w wieży zamkowej i w tej
samej chwili runie chwała MacLeodów - stracą oni większość swych dóbr, zaś w rodzinie
samego wodza nie będzie dość mężczyzn, by chwycić za wiosła i przeprawić się łodzią na
drugi brzeg jeziora Dun-vegan.
Mieszkańcy Krainy Elfów ofiarowali swój dar i przestrzegli przed związaną z nim klątwą,
po czym ich głosy rozpłynęły się powoli niczym mgła na zboczu wzgórza, aż nie pozostał
ani szmer, ani najcichszy poszept.
Malcolm wstał i zdjął z dziecka czarodziejską chorągiew. Pieczołowicie wygładziwszy
zielony jedwab rozkazał, aby umieszczono chorągiew w pięknie wykonanej żelaznej
szkatułce, która odtąd będzie niesiona na czele zastępów jego klanu, ilekroć wyruszą w
bój. I zarządził, iż tylko MacLeod z MacLeod i nikt inny prócz niego będzie miał prawo
wyjąć chorągiew i rozwinąć ją na wietrze.
Z czasem Malcolm odszedł z tego świata, a po nim jego syn. Mijały pokolenia i
czarodziejska chorągiew wciąż znajdowała się bezpiecznie w posiadaniu klanu, aż
nadszedł taki dzień, kiedy MacDonaldowie wyruszyli w wielkiej sile przeciwko
MacLeodom. Albowiem odwieczna wrogość tych dwóch klanów nadal srożyła się z całą
zaciekłością, choć często zdarzały się małżeństwa między MacLeodami i MacDonaldami.
Powiadają o nich nawet, że nieustannie wkładali sobie obrączki na palce i wbijali sztylety
w serce. I tak kiedyś MacDonaldowie postanowili raz na zawsze upokorzyć MacLeodów:
wylądowawszy w Watemish, dotarli aż do Trumpan i splądrowali tamtejszy kościół.
Tymczasem wódz MacLeodów, przeprawiwszy się przez jezioro
Dunvegan, poprowadził swoją drużynę przeciwko MacDonaldom. Pod
Trumpan stoczono bitwę długą i zawziętą. W końcu jednak pod naporem
wroga MacLeodowie zaczęli ustępować pola. Nie ulegało wątpliwości, że
dla odparcia napastników trzeba im będzie sięgnąć po siłę inną niż
obosieczny miecz i sztylet.
I wtedy to wódz MacLeodów kazał przynieść żelazną szkatułkę, w której
przechowywano chorągiew. Wyjął wiotki płat zielonego jedwabiu mówiąc
sobie jednocześnie, że na pewno nie z błahego powodu przywołuje
czarodziejskie moce. W ogniu walki chorągiew została uniesiona w górę,
na oczach wszystkich walczących, którzy patrzyli z czcią, jak się rozwija i
powiewa nad ich głowami.
Natychmiast odmieniły się koleje bitwy, bo MacDonaldom nagle się
wydało, że MacLeodowie otrzymali posiłki i walczą z większą zaciekłością.
Uznawszy, że wróg przewyższa ich liczebnie, stracili ducha i cofnęli się, a
MacLeodowie wykorzystali swoją przewagę i odnieśli walne zwycięstwo.
Był to pierwszy wypadek, kiedy odwołano się do mocy czarodziejskiej
chorągwi i moc ta została udowodniona.
Po raz drugi rozwinięto chorągiew z przyczyny zgoła innej. Znowu
klanowi zagroziła zguba, lecz nie ze strony nieprzyjaciela władającego
obosiecznym mieczem i ostrym sztyletem. Pomór padł na bydło i w
końcu nie było już prawie zwierząt nie tkniętych zarazą. Członkowie
klanu cierpieli straszną biedę, bo głównie trzoda dostarczała im środków
do życia i stanowiła o ich pomyślności. Kiedy MacLeod z MacLeod ujrzał
niedolę swego ludu i zobaczył, jak niewiele sztuk bydła zostało na
pastwiskach, zrozumiał, że jeśli dobrobyt klanu ma być przywrócony, musi się odwołać
do mocy innych niż moc ludzka. Przeto wyjął z żelaznej szkatułki czarodziejską chorągiew
i wyrzekł słowa, które wypowiedział przed nim jego przodek:
156527678.007.png
- Na pewno nie z błahego powodu przywołuję czarodziejskie moc
Uniesiono chorągiew i płachta zielonego jedwabiu rozwinęła się, powiewając nad
nawiedzoną ziemią. I od tej chwili nie zachorowało ani jedno zwierzę, a wiele chorych
ozdrowiało. Był to drugi wypadek, kiedy odwołano się do mocy czarodziejskiej chorągwi i
moc ta została udowodniona.
Czas płynął i czarodziejska-chorągiew przechodziła z pokolenia na pokolenie, każdy wódz
klanu przekazywał ją następnemu. W roku 1799 rządcą dóbr MacLeoda z MacLeod był
pewien człowiek nazwiskiem Buchanan. Jak wszyscy, znał on legendę czarodziejskiej
chorągwi i znał też klątwę - jak dotąd nie spełnioną - która jej towarzyszyła. Ale był
człowiekiem sceptycznym i ani myślał dawać wiarę jakimś zabobonnym bajdom. Oznajmił
wszem wobec, że chorągiew jest po prostu kawałkiem butwiejącego jedwabiu, a legenda
zwykłym babskim gadaniem.
Pewnego dnia, kiedy MacLeoda nie było na zamku, Buchanan postanowił wypróbować
moc klątwy i skończyć raz na zawsze z przesądami związanymi z chorągwią. W wiosce
mieszkał pewien Anglik trudniący się kowalstwem i jemu to Buchanan polecił otworzyć
żelazną szkatułkę, w której przechowywano chorągiew (klucz do szkatułki nosił bowiem
zawsze przy sobie wódz klanu). Kiedy podniesiono wieko, Buchanan wyjął delikatny
kwadrat zielonego jedwabiu i chwilę powiewał nim nad głową. I na pewno nikt nie
zdołałby wymyślić błahszego powodu odwołania się do czarodziejskiej mocy.
Ci, którzy nigdy nie wątpili w moc klątwy, uznali wypadki, jakie
teraz nastąpiły, za nieuniknione. W niedługim czasie dziedzic
MacLeod zginął od wybuchu na pokładzie królewskiego okrętu
„Charlotte”, a Trzy Dziewice zostały sprzedane Campbellowi z
Esnay. A dalej zdarzyło się dokładnie to, co przed tylu wiekami
głosiła przepowiednia: oswojona lisica, należąca do pewnego
porucznika nazwiskiem MacLean, wydała na świat małe w
zachodniej wieży zamku. Wtedy też szczęście odwróciło się od
MacLeodów i ogromna część ich dóbr dostała się w obce ręce. A
chociaż z biegiem lat klan zdołał odzyskać dobrobyt, nigdy już nie
wrócił do dawnej świetności. Niewiele też upłynęło lat, nim
nadeszła taka chwila, że pozostali już tylko trzej mężczyźni w
rodzinie wodza klanu: zbyt mało, by przeprawić się
czterowiosłową łodzią na drugi brzeg jeziora Dunvegan.
Dziś czarodziejska chorągiew spoczywa na półce oszklonej szafki
w zamku Dunvegan, a wszyscy, którzy znają jej osobliwe dzieje, zatrzymują się i patrzą
w zadumie na wytarty kawałek prastarego jedwabiu, zbrązowiały po upływie tylu lat, na
którym dotąd można dostrzec wyhaftowane znaki elfów.
156527678.001.png 156527678.002.png
JAK MICHAEL SCOT POJECHAŁ DO RZYMU
est to opowieść o Michaelu Scot'cie, słynnym czarodzieju z Selkirk, znanym z cudownych
czynów, jakich dokonywał w sposób niezrozumiały dla ludzkiego umysłu; tym, który
rozłupał wzgórze Eildon..na dwoje.
Otóż trzeba wam wiedzieć, że w dawnych czasach Szkocją rządził papież ze swego
ogromnego pałacu w Rzymie; i było w zwyczaju, że co rok wyprawiał się do Rzymu
człowiek mądry i roztropny, który miał za zadanie dowiedzieć się od Jego Świątobliwości,
kiedy przypadają zapusty. Była to wiadomość bardzo ważna dla ludzi, bo od dnia
zapustnego zależały daty wszystkich innych świąt kościelnych w ciągu następnych
dwunastu miesięcy. Po zapustach nadchodził post; w sześć tygodni później jest
Wielkanoc - i tak dalej do końca roku.
Tak się kiedyś zdarzyło, że wybrano Michaela Scota, by pojechał do Rzymu po tę
wiadomość. Ponieważ jednak zajmował się on wielu innymi sprawami, nie pamiętał o
obowiązku, jaki ludzie mu powierzyli, i przypomniał sobie o nim dopiero w dzień Matki
Boskiej Gromnicznej.
Nie było chwili do stracenia, a chociaż każdemu innemu zamiar odbycia podróży do
Rzymu i z powrotem w tak krótkim czasie wydawałby się pomysłem szaleńca, dla
Michaela nie przedstawiało to najmniejszych trudności.
Zebrał się i poszedł na zielony wygon, gdzie pasły się zaczarowane źrebice z białymi
gwiazdami na czole i czarodziejskim błyskiem w ogromnych złocistych oczach.
- Jak szybka jesteś w biegu ? - zapytał pierwszą źrebicę na wygonie.
- Jestem chyża jak wiatr - odparła.
- Nic mi po tobie - rzekł Michael.
Podszedł do następnej źrebicy i zadał jej to samo pytanie:
- Jestem tak szybka, że mogę umknąć wiatrowi, który jest za mną i wyprzedzić wiatr,
który jest przede mną - wyjaśniła.
- Ty też się dla mnie nie nadajesz - powiedział Michael.
- Galopuję szybciej od marcowego huraganu - rzekła trzecia źrebica.
- Ale dla mnie nie jesteś dość szybka - oświadczył Michael i podszedł do ostatniej źrebicy
na wygonie.
- Jak szybka jesteś? - spytał.
- Jestem szybka jak myśl dziewczęcia biegnąca od jednego do drugiego kochanka -
odparła.
- W takim razie jesteś w sam raz dla mnie - rzekł Michael i bez dalszych korowodów
dosiadł jej i puścił się w drogę do Rzymu.
Mknęli z prędkością, jakiej nie zdołałoby dorównać nic na świecie Było im wszystko jedno,
czy to ziemia, czy morze, lśniące kopyta czarodziejskiej klaczy muskały białą pianę
morską tak lekko, jak lekko dotykały śniegu na szczytach górskich i trawy w zielonych
dolinach. Z szybkością błyskawicy pozostawili za sobą zamglone krainy i szare wody
mórz, przybyli do Rzymu na skrzydłach złotego poranka i wylądowali przed samym
domostwem papieskim. Michael natychmiast kazał zawiadomić papieża, że Szkot czeka
przed drzwiami, i papież bez chwili zwłoki zszedł do sali audiencjonalnej.
- Przybywam od twoich wiernych dzieci zamieszkujących Szkocję aby się dowiedzieć,
kiedy jest dzień zapustny, bo inaczej przepadnie nam post - rzekł Michael.
- Przybywasz za późno - odparł papież - i żadną miarą nie zdążysz wrócić do Szkocji na
czas i przekazać tę wiadomość, więc post w istocie minie nie zauważony.
- Czasu jest bardzo dużo - powiedział Michael - bo zaledwie przed kilku minutami
opuściłem mój kraj ojczysty i wrócę tak szybko jak tu przybyłem.
- Zaledwie przed kilku minutami! - wykrzyknął papież. - Nie wierzę ani jednemu twojemu
156527678.003.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin