Deveraux Jude - Na wieki.doc

(1089 KB) Pobierz

Jude Deveraux NA WIEKI

ROZDZIAŁ 1

DARCI

 

Kłamał. Nie wiedziałam do jakiego stopnia ani dlaczego, ale byłam pewna, że kłamie.

Poza tym grał. Wcielił się w postać, którą kreował w telewi­zji. Zachowywał się jak miły, nieśmiały, lecz czarujący detek­tyw, Paul Travis. Nieprzyzwoicie przystojny Paul Travis, który nie zdaje sobie sprawy ze swojego wyglądu. Pochylał głowę i spoglądał na mnie, jak gdyby spodziewał się, że zemdleję na widok jego porażającej urody. W rzeczywistości nie byłam na­wet bliska omdlenia. Kiedy wychodzi się za mąż za mężczyznę takiego jak Adam Montgomery, nikt inny się nie liczy.

Usiadłam naprzeciwko i próbowałam go zmusić, żeby w koń­cu przestał grać i wyznał mi prawdę.

Właściwie wcale nie chciałam tego robić, ale moja matka przysłała mi list. Pierwszy w życiu. Nic dziwnego, że wywarł na mnie takie wrażenie. Zawierał kilka słów: Masz u mnie dług. Do listu dołączyła zdjęcie aktora, Lincolna Aimesa.

Ten list nie dawał mi spokoju od wielu dni. Oczywiście wie­działam, co miała na myśli: masz u mnie dług za uratowanie ci życia, więc go spłać. Jednak czego się po mnie spodziewała w związku z tym przystojnym czarnoskórym aktorem?

Czy chciała, żebym zrobiła, co w mojej mocy, aby został jej kolejnym kochankiem? To nie miało sensu, ponieważ matka z pewnością nie potrzebowała niczyjej pomocy, żeby zdobyć mężczyznę, nawet tak młodego jak on.

Zaraz po tym, jak otrzymałam list ze zdjęciem, połączyłam się z Internetem i zamówiłam płyty DVD z pierwszymi cztere­ma seriami telewizyjnego show Lincolna Aimesa - Zaginieni. Postać Paula Travisa pojawiła się dopiero w szóstym odcinku, i to epizodycznie. A jednak okazała się takim hitem, że natych­miast poproszono Lincolna, aby został jednym z głównych bohaterów programu. Z sieci dowiedziałam się, że aktor miał problemy ze znalezieniem roli, która wymagałaby od niego czegoś więcej niż tylko ładnej twarzy i pięknego ciała.

Biedak, pomyślałam. Wszyscy powinniśmy mieć takie pro­blemy.

Wyglądało na to, że Lincoln Aimes chciał grać duże role. Coś w stylu wyrzutka społeczeństwa, faceta, któremu los zesłał złych rodziców i biedę, a on mimo to wyrósł ponad wszystkich i został pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych, któ­rego nie dotyczył żaden skandal.

Zamiast tego agenci od castingu rzucali jedno spojrzenie na doskonałą twarz Lincolna Aimesa, na jego znakomite ciało, po czym proponowali mu rolę głuptasa o miodowej karnacji.

Czytałam, że Lincoln Aimes przyjął kilka ról, z których żadna nie przypadła mu do gustu, po czym wypadł z obiegu na kilka lat. Domyślam się, że nabrał apetytu, ponieważ w końcu przy­jął małą rólkę w hicie sezonu, detektywistycznej serii Zaginie­ni, w której co tydzień szukano innej osoby. Już po pierwszym występie stał się jedną z trzech głównych postaci.

Rola wypaliła, ponieważ w pewnym sensie wyśmiewała wy­jątkową urodę Lincolna Aimesa. Kiedy wszyscy pracowali nad kolejną sprawą, to właśnie na postaci Paula Travisa skupiała się cała uwaga widzów. Paul odnajdywał poszlaki, bezbłędnie oceniał ludzi i miał prawdziwy dar przenikania umysłów zagi­nionych osób.

Nie wiedział, że za jego plecami wszyscy mówią tylko o tym, jaki jest boski. Ten dowcip przewijał się przez cały show. Pozo­stali bohaterowie bez przerwy wykorzystywali go, kiedy chcie­li, żeby wściekła archiwistka zajęła się w pierwszej kolejności ich podaniem. W takich sytuacjach Paul Travis, albo po prostu Travis, jak go nazywali, podawał kobiecie podanie, zwracał się do niej urzędowo, po czym odchodził. Kamera robiła najazd na wzdychającą niewiastę, która mówiła: „Tak, Travis”, i bez­zwłocznie wprowadzała dane do komputera. A po chwili prze­szywała wzrokiem jakiegoś brzydkiego faceta, który narzekał, że już od trzech dni czeka, żeby załatwiła jego sprawę.

Cała sytuacja była przerysowana i utrzymana w konwencji farsy, ale ożywiała show, które do złudzenia przypominało zbyt wiele innych programów rozrywkowych prezentowanych w telewizji. Zabawnie było oglądać świadków, którzy oszoło­mieni cofali się na widok Travisa. I zabawnie było czekać każ­dego tygodnia na efekt pracy scenarzystów, którzy za każdym razem wykorzystywali urodę Lincolna Aimesa.

Tak, to był dobry program, a ja, jak większość Amerykanów, oglądałam go regularnie. Oczywiście nikt nie wierzył, że kto­kolwiek mógłby być tak przystojny i jednocześnie nie zdawać sobie z tego sprawy, ale miło było sobie kogoś takiego wyobra­zić. Na ustach widzów zawsze pojawiał się uśmiech, kiedy Tra­vis zastanawiał się głośno: „Ten facet zaproponował mi pracę striptizera. Dziwne, no nie?”. W takich momentach widzowie śmiali się razem z głównymi bohaterami. Co tydzień włączali­śmy telewizory, żeby przekonać się, czy tym razem powiedzą nam coś o prywatnym życiu Travisa, lecz oni nigdy tego nie ro­bili. Oglądaliśmy żony, mężów, dzieci, mieszkania innych bo­haterów, ale nigdy nie dowiadywaliśmy się niczego o prywat­nym życiu Travisa. Nigdy nie pokazywano nic, co nie przyda­rzyło mu się w pracy.

I właśnie teraz ten aktor, który grał Paula Travisa, siedział w moim salonie i spoglądał na mnie nieśmiało, jakby sądził, że uwierzę, iż jest tym, kogo udaje. Ale ja wiedziałam, że mnie okłamuje.

Spojrzałam na niego surowo i skoncentrowałam się. Bardzo szybko zostałam za to nagrodzona. Lincoln uniósł głowę i spoj­rzał na mnie, porzucając pomysł o spoglądaniu spode łba.

- Pani matka powiedziała mi, że pomoże mi pani odnaleźć syna.

Musiał wziąć głęboki oddech, żeby wydusić z siebie tych kil­ka słów. Czułam, że był bardzo zdenerwowany. Ciekawe dla­czego, zastanawiałam się w duchu.

Może chodziło o dziecko? O ile wiedziałam, on nie miał żo­ny, nigdy się nie ożenił i nigdy nie miał dzieci.

Oczywiście spotykał się z dziewczyną, Alanną Talbert, pięk­nością z ekranu, według niektórych sondaży „najbardziej po­żądaną kobietą świata”. Alanną była wysoka, szczupła. Miała tak wystające kości policzkowe, że mogłyby ciąć szkło. Jej fizyczność była równie doskonała, jak uroda Lincolna Aimesa. Poza tym ona też była Afroamerykanką.

- Nie wiedziałam, że ma pan syna - odparłam, starając się zyskać na czasie. Chciałam się zorientować, jak dużo opowie­działa mu o mnie moja matka.

- Podobnie jak ja - powiedział, po czym posłał mi kolejne spojrzenie w stylu Paula Travisa.

- Może pan przestanie i powie mi wreszcie, czego pan chce? - warknęłam na niego.

Kilka razy zamrugał. Wyczułam jego konsternację. Nie przy­wykł do tego, żeby heteroseksualne kobiety odzywały się do niego w ten sposób. Muszę przyznać, że mam, no cóż, pewne umiejętności, które pozwalają mi ujrzeć... nie znoszę mówić, że potrafię ujrzeć czyjeś „wnętrze”, ale chyba tak właśnie się dzie­je. Nie potrafię czytać w myślach, mam jednak bardzo silną intuicję. I właśnie w tej chwili intuicja podpowiadała mi, że on sądzi, iż może mnie zmusić do zrobienia tego, czego chce.

Pomyślałam, że jeśli przyprawię go o mały ból głowy, to wreszcie przestanie grać. Może wówczas powie mi, o co mu chodzi, ja odpowiem „nie” i on sobie pójdzie. Chciałam wrócić do swoich codziennych spraw, które sprowadzały się do leże­nia na kanapie i rozmyślania o moim zaginionym mężu.

- Ja... - zaczął, po czym zamilkł. Wstał i zaczął chodzić po pokoju. To był bardzo ładny pokój w kolorze brzoskwiniowym, żółtym i niebieskim. Do zeszłego roku był to najszczęśliwszy pokój na świecie.

Lincoln spojrzał na mnie, a ja poczułam, że pozbywa się za­hamowań, które wyczułam, kiedy zobaczyłam go pierwszy raz. Jednak nadal byłam przekonana, że nie dostrzegał we mnie osoby, której można zaufać. Nie mogłam mieć mu tego za złe, prawda? Nie po tym, co ten... ten człowiek o mnie powypisy­wał. Cały świat nazywał mnie Cukierkową Wieśniaczką. Sta­łam się pośmiewiskiem całej Ameryki. To znaczy, byłam nim do chwili zniknięcia mojego męża oraz jego siostry. Po tym wy­darzeniu zostałam najbardziej znienawidzoną osobą w Amery­ce. Ludzie wierzyli, że zamordowałam swojego męża, żeby zagarnąć odziedziczone przez niego pieniądze. Mówiłam im wszystkim, policji, dziennikarzom, że w głębi serca czuję, że mój mąż i szwagierka żyją, ale nikt mnie nie słuchał.

Dlatego teraz ukrywałam się w samotności z dala od świata, a ten mężczyzna prosił mnie o pomoc w odnalezieniu syna.

Wiedziałam, że albo mnie okłamuje, albo ukrywa przede mną coś naprawdę ważnego.

 

ROZDZIAŁ 2

LINC

 

Nie wyglądała tak, jak to siebie wyobrażałem. Spodziewa­łem się, że będzie większa i bardziej przerażająca. My­ślałem, że ujrzę w jej oczach coś, co nakreśli mi obraz kobiety, o której mówiła cała Ameryka.

Pierwszy raz usłyszałem o Darci Montgomery od Alarmy, w chwili gdy rzuciła na podłogę cienką książkę w miękkiej oprawie, po czym dodała: „Biedactwo”. Jej zachowanie bardzo mnie zaskoczyło, ponieważ Alanna zazwyczaj nikomu nie współczuła. Całe współczucie Alanny pochłaniała jej własna osoba.

Podniosłem książkę i przyjrzałem się jej uważnie. Tytuł na okładce brzmiał: Jak usidlić miliardem. Tak bardzo pochłonęły mnie kłótnie z producentami Zaginionych, że prawdopodobnie byłem jedyną osobą na ziemi, która nie przeczytała jeszcze tego hitu sezonu. Przez ostatnie tygodnie ciągle tylko mówiłem, wrzeszczałem, a nawet błagałem producentów, żeby przestali robić z Travisa beznadziejnego pięknisia. Tłumaczyłem im, że w ten sposób zaniżają poziom programu. CSI nie potrzebowało takich zabiegów, podobnie jak Prawo i porządek. Dlaczego więc my musieliśmy z nich korzystać? W odpowiedzi usłyszałem, że jeśli pozbędziemy się dowcipów o urodzie Travisa, pozostanie nam kopia Prawa i porządku. Dałem im propozycje innych dow­cipów, które mogliby wykorzystać. Może zrobiliby kozła ofiar­nego z głupiego rekruta? Nie można się go pozbyć, ponieważ jest bratankiem komisarza. A może z policjantki, która w nocy pracuje jako striptizerka? Albo z genialnego dziecka, które po­maga w rozwiązywaniu przestępstw?

Odrzucali moje propozycje jedną po drugiej. Głupota przy­ciąga głupią publiczność, której nie przypadłyby do gustu skomplikowane dochodzenia, które prowadziliśmy w progra­mie. Pokazywanie striptizerki mogło spowodować zdjęcie nas z wizji. To prawda, że mogliśmy pokazywać nagich mężczyzn, ale kobiety musiały zachować swoje fatałaszki. A co się tyczy dzieci, to powinienem porozmawiać o nich z Disneyem.

Tak czy inaczej, spędziłem wieczór na czytaniu książki, o któ­rej mówiła cała Ameryka. Wyglądało na to, że jakiś młokos, spe­cjalizujący się w dziedzinie dziennikarstwa, przedostał się w szeregi unikającej rozgłosu zamożnej rodziny Montgomerych, która zaprosiła go, aby spędził kilka letnich tygodni w jej towarzystwie. Na samym początku autor przyznał, że miał za­miar napisać historię o wszystkich członkach rodziny. Chciał powęszyć, podsłuchać kilka rodzinnych kłótni, popytać służą­cych i odkryć jakiś skandal. Zamierzał opisać ekstrawagancje, o których amerykańska klasa średnia mogła tylko pomarzyć.

Jednak już po trzech dniach spędzonych w dużej marmuro­wej willi Montgomerych w Kolorado postanowił spakować wa­lizki i wrócić do domu. Dowiedział się tylko tyle, że trafił do grona miłych ludzi. Oczywiście do grona bogatych ludzi, któ­rzy mieli służących. Jednak bardzo dobrze traktowali służbę i sowicie ją wynagradzali. Bez względu na to, jak się starał, nie potrafił wyciągnąć od nich nic, co mogłoby obciążyć ich praco­dawców.

Dzieci Montgomerych były uprzejme, rozważne... i nie posiadały własnych telefonów komórkowych, a tym bardziej nie dostawały jaguarów na szesnaste urodziny.

Dopiero czwartego dnia dziennikarz dojrzał możliwość zła­pania chwytliwego tematu. Już wcześniej czytał o wielkiej tra­gedii, która dotknęła rodzinę Montgomerych, kiedy porwane zostało dziecko, a potem zaginęli jego rodzice. Małego Adama Montgomery’ego, znaleziono błąkającego się po lasach w Connecticut. Chłopiec był tak chory, że omal nie umarł. Poza tym nie pamiętał niczego z okresu porwania. Jego rodziców nigdy nie odnaleziono.

Dziennikarz został, ponieważ wspomniany Adam Montgo­mery miał pojawić się lada dzień, a on nie mógł stracić okazji, żeby przekonać się, czy traumatyczne przeżycia z dzieciństwa wpłynęły na jego życie.

W chwili gdy Adam Montgomery oraz jego rodzina wysiedli z samochodu, który odebrał ich z lotniska, przyszły pisarz wie­dział, że będzie miał swoją historię. Natychmiast wyostrzył węch i nadstawił uszu.

Adam Montgomery był wysokim, dystyngowanym mężczy­zną. Była też jego maleńka żona. Bardzo ładna kobieta o du­żych oczach i krótkich jasnych włosach w kolorze truskawek. Patrzyła na ludzi w dziwny sposób.

Razem z nią pojawiły się dwie małe dziewczynki. Pisarz pomyślał, że to jej córki, jednak już wkrótce okazało się, że jed­na jest jej siostrzenicą. Z samochodu wysiadło jeszcze dwoje ludzi - między innymi wysoka elegancka kobieta, która spra­wiała wrażenie całkiem dzikiej. Kiedy ktoś wyciągnął rękę, wy­soka kobieta odskoczyła, nie pozwalając nikomu się do siebie zbliżyć. Przylgnęła do mężczyzny kilka centymetrów niższego od niej, który trzymał ją w pasie tak, jakby był gotów o nią wal­czyć.

Dni letargu minęły. Zaciekawiony dziennikarz postanowił zrezygnować z wyjazdu do swojej dziewczyny i został. Chciał się przekonać, czy zdoła dowiedzieć się czegoś więcej o tej dziwnie wyglądającej grupie ludzi.

To, co odkrył, przerosło jego oczekiwania. Oczywiście histo­ria wysokiej kobiety imieniem Boadicea, którą przez całe życie trzymano w niewoli, była bez wątpienia interesująca. Jednak rodzina Montgomerych opiekowała się nią tak troskliwie, że niczego by mu o niej nie powiedziano. Podobnie zachowywali się w stosunku do młodej żony Adama. Bez względu na to, jak bardzo się starał, nie potrafił nic od nich wyciągnąć, jednak wiedział, że jego temat tam był.

Po wielu dniach pracy odnalazł mężczyznę, który dawniej pracował dla Montgomerych, lecz został zwolniony za okrada­nie pracodawców. On jeden zgodził się mówić, oczywiście za odpowiednią kwotę. Wyglądało na to, że mężczyzna był rów­nie zręczny w podsłuchiwaniu pod drzwiami, jak w kradzie­żach. To właśnie on powiedział, że cała rodzina Montgome­rych dokuczała Darci z powodu pieniędzy. Pisarz chciał poznać przyczynę tych złośliwości.

To, co usłyszał, zamurowało go do tego stopnia, że oniemiał. Okazało się, że pewne medium powiedziało Adamowi, iż jego siostra jest przetrzymywana w Connecticut przez wiedźmę. Wiedźma miała czarodziejskie lustro, w którym mogła czytać tylko dziewica.

Jeszcze przed poznaniem tej części historii pisarz potrząsał głową z niedowierzaniem. Z kolei były służący ze śmiechem opowiedział mu o tym, jak Adamowi spodobała się młoda dzie­wica, którą medium pomogło mu odnaleźć. Montgomery wie­dział, że jeśli ją tknie, dziewczyna niczego w lustrze nie zobaczy.

W książce pisarz przedstawił historię Adama Montgomery’ego, który opierał się licznym seksualnym propozycjom ze strony młodej kobiety i nie bacząc na nic, próbował odnaleźć siostrę. Poza tym nie zapomniał dodać o obsesji Darci, jaką by­ły pieniądze. Co kilka stron pojawiały się głupie sceny takie jak ta, w której całe życie źle odżywiona Darci zachwycała się dys­trybutorem batoników, podczas gdy Adam przemierzał pod­ziemne tunele, gdzie podobno ukrywała się wiedźma.

Pod koniec książki czytelnikowi zaczyna się wydawać, że Adam Montgomery to prawdziwy święty, który mimo obecno­ści Darci, będącej mu zawadą na każdym kroku, w pojedynkę ratuje siostrę oraz kilkoro dzieci, poszukiwanych od miesięcy. Gwóźdź programu znajduje się na ostatniej stronie, gdzie czytelnik dowiaduje się, że Adam poślubił Darci.

Oczywiście rodzina Montgomerych zareagowała natych­miast i książkę wycofano ze sprzedaży, co tylko podsyciło ludz­ką ciekawość. Już wkrótce całą książkę można było przeczytać w Internecie i to za darmo. Pełnomocnicy prawni Montgome­rych dopilnowali, żeby wszystko, co młody pisarz zarobił na tej książce, musiał przeznaczyć na wynagrodzenie dla prawni­ków, ale to i tak nie miało znaczenia. W krótkim czasie facet napisał trzy kolejne książki i sprzedał miliony egzemplarzy dzięki rozgłosowi, jaki zyskało jego nazwisko.

Przeczytałem tę książkę rok po jej wydaniu. Kopia Alanny była stara i wysłużona, i z pewnością wielokrotnie przecho­dziła z rąk do rąk. Miałem pewne problemy, żeby ją zrozumieć; chyba tak jak wszyscy podczas czytania. Jak to się mogło stać, że mężczyzna taki jak Montgomery poślubił taką głupią gęś jak Darci Monroe? Czy w czasie ich wspólnych podróży pozbawił ją dziewictwa i niczym prawdziwy bohater poczuł się w obo­wiązku z nią ożenić? Niedługo po ślubie urodziła się im córka. Czy ciąża była pretekstem do ślubu?

Nie minęło wiele miesięcy od publikacji książki, gdy Adam wraz z siostrą, Boadiceą, wynajęli mały samolot i ślad po nich zaginął. Za sterami usiadł sam Adam. Co prawda zostawili plan podróży, ale bardzo szybko odkryto, że nie trzymali się opraco­wanego kursu. Ostatni raz widziano jego samolot z wieży kon­trolnej. Znajdował się wówczas trzysta dwadzieścia kilometrów od lotniska i leciał w kierunku przeciwnym do zamierzonego. Kiedy kontroler wieży próbował się z nim skontaktować, nie otrzymał żadnej odpowiedzi.

Jakieś trzy dni po ich zaginięciu jedno z kolorowych czasopism wydrukowało na pierwszej stronie zdjęcie roześmianej Darci z drinkiem w ręku. Nagłówki obwieszczały, że wdowa po Ada­mie odziedziczy prawie bilion dolarów. Insynuowano, że roz­rywkowa dziewczyna. Darci, miała interes w zaginięciu męża.

Rodzina Montgomerych zareagowała także tym razem, jed­nak właściciele czasopisma okazali się sprytni. W końcu o nic Darci nie oskarżyli. Zdjęcie, które zamieścili, zrobili przed za­ginięciem Adama. Tylko takim dysponowali i twierdzili, że to przecież nie ich wina. W efekcie gazeta zgodziła się wydruko­wać sprostowanie na pierwszej zamiast na ostatniej stronie.

Kolejny nagłówek informował: Przepraszamy. Darci odziedzi­czy tylko dwa miliony. A zdjęcie, które zamieściliśmy, zostało zro­bione, zanim jej mąż i szwagierka odlecieli na zawsze. Fotografię opublikowano ponownie tylko z tą różnicą, że tym razem ją powiększono, dzięki czemu było widać, że Darci tańczy z czło­wiekiem, który nie był jej mężem.

Po pewnym czasie od tego wydarzenia Darci zyskała sobie przydomek Cukierkowej Wieśniaczki, a cały świat oskarżał ją po cichu o to, że zamordowała męża dla pieniędzy.

Żadne z tych wydarzeń nie wstrząsnęło moim życiem. Cały­mi dniami walczyłem z producentami o zmiany, które należa­ło uwzględnić w mojej roli, a nocami kłóciłem się z Alanną. Ja pragnąłem mieć kilkoro dzieci, ona zaś chciała kręcić cztery fil­my w ciągu roku.

Dwa tygodnie temu Jerlene Monroe gościła w programie Za­ginieni. Oczywiście widziałem jej filmy. W jednym z ekstrawa­ganckich dzieł uwiodła nawet Russella Crowe’a, który został gwiazdą, ponieważ był biały i miał ten głos. Przepraszam. Przemawia przeze mnie zazdrość. Oczywiście, on dostał rolę, ponieważ na nią zasłużył. To świetny aktor.

Tak czy inaczej, Jerlene Monroe miała wystąpić gościnnie w naszym programie. Wszyscy śliniliśmy się na myśl o spotka­niu z nią. Krytycy gromadnie byli zgodni, że Jerlene zawładnę­ła filmem, w którym zagrała u boku Crowe’a. Ten temat zna­lazł się na pierwszych stronach gazet. Kiedy Crowe musiał ją zabić, żeby ratować świat przed jej oszustwami, publiczność płakała razem z nim.

Nikt z nas nie domyślał się nawet, czemu zgodziła się wystą­pić w serialu telewizyjnym, dlatego za każdym razem, kiedy kłębiliśmy się wokół niej, pytaliśmy ją o to. „Obiecałam ko­muś,” odpowiadała swoim jedwabistym głosem.

Trudno to sobie wyobrazić, ale była jeszcze piękniejsza niż na ekranie. W tym biznesie bardzo szybko dowiadujesz się, że każda aktorka bez makijażu ma zwyczajną, ładną buzię. Przy­chodzi do pracy z ufryzowanymi włosami schowanymi pod czapką baseballówką, skórę ma niczym nastolatka po imprezie obfitującej w tłuste żarcie, a do tego nosi wytarte stare dżinsy i koszulkę. Patrzysz na nią i myślisz: „Jak strasznie się zmieni­ła od ostatniego filmu”.

Ale nie Jerlene. Zawsze, kiedy się pojawiała, wyglądała tak, jak zdaniem małych dziewczynek powinny wyglądać gwiazdy. Nigdy nikomu nie rozkazywała, nigdy niczego nie żądała, ale my i tak biegaliśmy dookoła niej, chcąc uczynić wszystko, o czym tylko zdarzyło się jej napomknąć. Uśmiechała się olśniewająco do kamerzystów. Nic nie mówiła, tylko się uśmie­chała. Nawet najbardziej nieprzyjemny typ na planie starał się, żeby wyglądała lepiej niż każdy z nas.

W programie Zaginieni Jerlene grała rolę żony bogacza, które­go zamordowano. Pod koniec odcinka mieliśmy odkryć, że to ona przyczyniła się do jego śmierci. Scenariusz, jak wiele innych, doprowadzał do sytuacji, w której zakuwaliśmy ją w kajdanki. My mieliśmy okazać się mądrzy, a ona głupia.

Drugiego dnia na planie Jerlene powiedziała:

- To wstyd, wsadzać ją za kratki? Jej mąż zasłużył na śmierć, nie ona.

Nie narzekała. Po prostu wyraziła głośno swoje zdanie, a chwilę potem dyrektor wdał się w dyskusję ze scenarzystą.

Scenariusz został zmieniony całkowicie. Rola Jerlene znacz­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin