Michaels Fern - Lista gości.doc

(1433 KB) Pobierz

Fern Michaels LISTA GOŚCI

Prolog

Edison, New Jersey, 1976

 

John Evans stał w otwartych drzwiach pokoju szpitalnego, w którym leżała jego żona. Pięści wcisnął w kieszenie spodni. Jego uwagę zwró­ciły dwie rzeczy: pierwsza, to że żona wyglądała w łóżku jak upozowana. Na ramionach miała koronkową narzutkę, a jej długie złociste włosy były starannie ułożone. Umalowała się mocno, jakby czekała na jakiegoś szcze­gólnego gościa. John pociągnął nosem. Perfumy. Drugą rzeczą, która go uderzyła, była cisza. Zupełnie jak w kościele św. Gabriela na dziesięć minut przed rozpoczęciem mszy.

Nie chciał wchodzić do tego pokoju ani rozmawiać ze swoją piękną nieczułą żoną. Nie chciał być tym, który przekaże jej złe wieści. Jednak lekarze nalegali. Uznali, że Harriet przyjmie to lepiej, jeśli dowie się właś­nie od niego.

Nie znali Harriet.

Nikt tak naprawdę jej nie znał, może z wyjątkiem szwagra, Donovana. W ciągu ostatniego roku John zrozumiał, że Donovan zna Harriet lepiej niż on sam. Gdyby dwa lata temu wiedział to, co wie teraz, nigdy by się z nią nie ożenił. Jego jedynym usprawiedliwieniem - i Donovan się z tym zgadzał - było to, że oczarowała go urodą i inteligencją. Każdy dałby się oczarować.

John zmrużył oczy. Nieruchoma postać na łóżku nawet nie drgnęła. Gdyby złożyć jej ręce na piersi, wyglądałaby, jakby leżała w trumnie. Pomyślał o dziesięciomiesięcznej Mallory, która została w domu z opie­kunką. Miała ciemne oczy i włoski, była podobna do niego. Uwielbiał ją.

Harriet opiekowała się dzieckiem, ale wyglądało na to, że nie czuła żadnej więzi z córką. Nigdy jej nie tuliła ani nie kołysała, nie bawiła się z nią. Zaspokajała wszystkie jej potrzeby, ale nic poza tym. To on pieścił i przytulał córeczkę, okazywał jej miłość. I robił to z radością, bo na­prawdę ją kochał.

Nagle ktoś szepnął mu do ucha:

- Nie żyje?

John odwrócił się gwałtownie.

- Jezu, Donovan, nie podkradaj się tak. - Położył mu dłoń na ramie­niu. - Chodźmy do poczekalni.

Donovan Mitchell był wysoki i wyglądał na twardziela; miał piasko­we włosy i szczery szeroki uśmiech. Jak na faceta, który waży ponad osiemdziesiąt kilo, poruszał się z atletycznym wdziękiem. Jego żona, Emma, siostra Harriet, zmarła podczas porodu. Donovan próbował ostrzec Johna, że Harriet jest tak samo zła i pełna nienawiści jak jej siostra, ale John był zbyt zaślepiony, żeby go słuchać.

- Wyglądasz okropnie, John - powiedział Donovan z troską. - Po­ród był ciężki?

- Dziesięć godzin. Dłużej niż przewidywali lekarze. - John prze­czesał palcami włosy. - Byłem tu całą noc. Wypiłem parę litrów wstręt­nej kawy i wypaliłem chyba ze dwie paczki papierosów.

- Kto pilnuje Mallory?

- Pani Lascaris. Donovan zmrużył oczy.

- Coś jest nie tak, prawda? Harriet wygląda dobrze, więc pewnie chodzi o dziecko. Nie patrz tak na mnie, John. O co chodzi?

John potrząsnął głową. Nie mógł wykrztusić słowa.

Donovan klepnął go w plecy.

- No, powiedz staremu Donovanowi, co się dzieje?

- Lepiej ci pokażę. Sam powiesz, co o tym myślisz. Nie byłeś na oddziale noworodków, prawda?

- Nie. Przyjechałem, jak tylko dostałem twoją wiadomość. Ale wiem, gdzie jest oddział noworodków.

Szli w milczeniu, aż dotarli do szyby, za którą leżały noworodki. John zapukał delikatnie w szkło. Pielęgniarka spojrzała na nich i uśmiech­nęła się. Poszła do oddalonego kąta sali i podniosła z łóżeczka małe ró­żowe zawiniątko. Uśmiechała się, unosząc dziecko, by mogli je obej­rzeć.

- Cholera! - syknął Donovan. - Co to jest, do diabła? Czy to zej­dzie? Jezu, John, co to jest?

- Znamię. Lekarz nazwał to skazą winną. Nie wiem, czy zejdzie. Trzeba będzie z nią pójść do specjalisty. To jest naprawdę spore. Zajmuje całą lewą stronę twarzy.

- Widzę. Słuchaj, współczesna medycyna... - Donovanowi załamał się głos.

John przygarbił się z rezygnacją.

- Harriet nigdy nie... Dzieci są takie okrutne... Jezu, Donovan, a je­śli nie da się tego usunąć?

Donovan wetknął kciuki w szlufki od spodni.

- Posłuchaj, John. Nie można tak myśleć. Jest zdrowa? Czy przez to znamię będziesz ją kochał mniej?

- Pod każdym innym względem jest doskonała. I nie, do diabła, nie będę jej przez to kochał ani trochę mniej - zapewnił. - Harriet jeszcze nie wie. To będzie dla niej... - westchnął. - A na dodatek spodziewała się chłopca.

- Chłopiec czy dziewczynka, dziecko to dziecko.

- Jezu, Donovan, co ja mam zrobić? Jak znam Harriet, nie będzie chciała mieć nic wspólnego z dzieckiem, które według niej nie jest do­skonałe. - Jego głos złagodniał, kiedy patrzył na maleństwo za szklaną szybą. - Spójrz na te złote loczki. Nie miałem pojęcia, że dziecko może mieć tyle włosów. Mallory przez pierwsze pół roku była łysiuteńka. - Odwrócił się od szyby i obaj ruszyli korytarzem w stronę pokoju Harriet. Dla Johna każdy krok był prawdziwą torturą.

- Nie wiem, co powiedzieć Harriet. Skąd weźmiemy pieniądze na operacje? Ubezpieczenie na wiele się nie zda, jeśli w ogóle zechcą zapła­cić za coś takiego. Ja nie jestem w stanie wziąć więcej nadgodzin. Już w tej chwili się zarzynam, pracując siedem dni w tygodniu i opiekując się Mallory. Sam wiesz, jak to jest. Co będzie, jeśli przyjdzie martwy sezon?

Donovan zatrzymał przyjaciela, kładąc mu rękę na ramieniu.

- Jakoś się ułoży - zapewnił. - Wiesz, odłożyłem niezły kapitalik. Pomogę ci.

John uśmiechnął się blado.

- Dzięki, stary, ale obaj wiemy, że pieniądze to akurat najmniejszy problem.

- Tak, wiem. Ale wiemy też, że jedyne wyjście z tego bagna to za­brać dzieciaki i odejść. Między tobą i Harriet już nie będzie lepiej. Nie sądziłem, że kiedykolwiek powiem coś takiego, ale powinieneś się roz­wieść. Harriet i tak jest wszystko jedno, nawet nie kiwnie palcem. Zaufaj mi, John. Jest taka jak Emma. Do diabła, mogę nawet dokładnie przewi­dzieć, co powie, gdy zobaczy dziecko.

- Nie chcę tego słuchać, Donovan.

- Musisz to usłyszeć, żebyś był przygotowany - nalegał Donovan. - Powie ci, żeby oddać ją do adopcji albo do rodziny zastępczej. Nie bę­dzie nawet chciała przyznać się do takiego dziecka.

Twarz Johna wykrzywiła się gniewnie.

- Mylisz się. Harriet nigdy by czegoś takiego nie powiedziała. - Wie­dział, że to nie prawda. Powiedziałaby tak. Nie miał tylko pojęcia, dla­czego jej broni.

- Stawiam dziesięć dolców - powiedział Donovan, po czym mach­nął ręką, jakby chciał wymazać swoje słowa. - Och, daj spokój. Nie wziął­bym od ciebie forsy. To był kiepski żart, przepraszam. - Klepnął Johna w ramię. - Słuchaj, stary, może wezmę Mallory do siebie, żeby pani Lascaris mogła iść do domu? Zaoszczędzisz parę dolarów. Wykąpię małą i położę spać. - John zaczął kręcić głową, ale Donovan szybko go zgasił. - Nie sprzeczaj się ze mną. Wpadnij po drodze do Tony’ego i weź dużą pizzę. Machniemy kilka browarów i zastanowimy się, co robić. Jeśli chcesz, możesz zostać u mnie na noc. Co ty na to?

John, całkowicie pokonany, skinął głową.

- Pozdrów ode mnie Harriet. - Donovan znowu machnął ręką. - Albo lepiej nie. Uważa mnie za diabelski pomiot. Do zobaczenia, stary.

- Wpadnę wieczorem - powiedział John. Patrzył, jak Donovan idzie korytarzem i wsiada do windy. Wszystko, co mówił szwagier, było praw­dą. Nawet to, że Harriet go nienawidzi. Drażniło ją to, że się przyjaźnią. Pewnie dlatego, że była to jedyna rzecz, z której John nie chciał zrezy­gnować. W każdej innej sprawie Harriet stawiała na swoim.

Nawet nie zauważył, kiedy znalazł się znowu w drzwiach pokoju żony. Nic się nie zmieniło. Harriet wciąż wyglądała, jakby pozowała do zdjęcia, a on był nadal tak samo roztrzęsiony, jak dwadzieścia minut temu. Po prostu jej powiedz, rozkazał sobie. Miej to z głowy. Kaszlnij, zaszuraj nogami, potrząśnij ją za ramię. Wyrzuć to z siebie i wynoś się stąd.

Podszedł do łóżka i zrobił wszystko naraz.

Harriet uniosła pomalowaną lawendowym cieniem powiekę.

- Och, John - powiedziała omdlewającym głosem. - Długo spałam?

John chrząknął.

- Nie wiem. Przyszedłem przed chwilą.

- Widziałeś naszego syna?

- Nie mamy syna. Mamy jeszcze jedną córeczkę - wyrzucił z siebie jednym tchem.

- Dziewczynka! Niemożliwe. Chciałam chłopca! Zamierzałam na­zwać go Christopher Matthew. To jakaś pomyłka. W szpitalach ciągle zdarzają się takie rzeczy. Musisz sprawdzić, John, i zrób to zaraz, zanim będzie za późno. No idź. Pośpiesz się. - Kiedy się nie ruszył, zapytała: - Czemu tu jeszcze stoisz?

Ta kobieta jest niesamowita, pomyślał. W całym swoim życiu nie poznał nikogo tak aroganckiego. Chciała chłopca, więc była absolutnie pewna, że urodzi chłopca. Nawet nie przyszło jej do głowy, że Bóg może mieć inne plany.

- Stoję tu, bo nie wiem, co miałbym zrobić. Nasza córka ma branso­letkę identyfikacyjną z naszym nazwiskiem. Nie ma żadnej pomyłki.

- To przez twoje geny, John. To miał być chłopiec. Chciałam mieć córkę i syna. - Harriet odwróciła twarz do ściany.

- Przykro mi, Harriet, ale niezależnie od tego, czego chciałaś, jest jak jest i nie wydaje mi się, żebyśmy teraz mogli coś na to poradzić. I tak się akurat składa, że ja uwielbiam dziewczynki. Byłoby miło, gdyby na­zwisko Evans nosił chłopiec, ale jest nie mniej miło, kiedy noszą je dziew­czynki. - Pochylił głowę, mobilizując całą odwagę. - Muszę ci o czymś powiedzieć, Harriet.

- O co chodzi, na litość boską?

- Nie zapytasz, jak się czuje Mallory? - rzucił John, próbując odsu­nąć chwilę, kiedy będzie musiał powiedzieć żonie prawdę o dziecku.

- Pani Lascaris jest świetną opiekunką, choć wtyka nos w nie swoje sprawy. Mallory jest w dobrych rękach. Poród to bardzo ciężkie przeży­cie. Jestem tu, żeby odpocząć. Nie widzę powodu, żeby martwić się o Mallory.

John odwrócił się do okna.

- Posłuchaj, nie wiem, jak to powiedzieć. Najlepiej, jak nie będę owijać w bawełnę - powiedział, wpychając ręce do kieszeni. - Nasza córeczka urodziła się ze znamieniem na twarzy.

- Co?!

- To się nazywa skaza winna - wyjaśnił, zagryzając zęby. - Pokry­wa całą lewą stronę jej twarzy i szyi. Lekarz mówi, że kiedyś da się to usunąć. Ale nie wiem kiedy. Będzie potrzebowała dobrego specjalisty. Waży trzy i pół kilo i mierzy pięćdziesiąt centymetrów. Całą główkę ma w złotych loczkach. Jest śliczna, Harriet. Mimo znamienia jest idealna.

Harriet opadła bezsilnie na stos poduszek. Jej staranie umalowaną twarz wykrzywił grymas złości, kiedy wyrzuciła z siebie ohydne słowa, które miały do końca życia brzmieć w uszach jej męża:

Chcesz powiedzieć, że urodziłam potworka?

Część I

 

Rozdział 1

Edison, New Jersey, 1981

 

John Evans siedział przy kuchennym stole zasłanym rachunkami, zamartwiając się, jakim cudem wystarczy pieniędzy na wszystkie opłaty i zabranie córki do specjalisty w Nowym Jorku. Kiedy podbiegła do nie­go zalana łzami Abby, odsunął stertę rachunków na bok.

- Ja też chcę iść, tatusiu. Ale mama powiedziała, że nie. Możesz mnie zabrać?

John poczuł ucisk w żołądku. Tak było każdego cholernego dnia ży­cia Abby. Poczuł nieodparte pragnienie, żeby coś rozbić albo, jeszcze lepiej, żeby dołożyć żonie, ale zamiast tego wyciągnął ręce do małej dziew­czynki z kręconymi włoskami, posadził ją sobie na kolanach i osuszył jej łzy rąbkiem papierowej serwetki.

- Tatusiu, tatusiu, jak wyglądam? - krzyknęła Mallory, wchodząc tanecznym krokiem do kuchni.

John popatrzył na kostium wróżki, który kosztował pół jego dniów­ki, i skrzywił się. Zmusił się jednak do łagodnego tonu.

- Wyglądasz dokładnie tak, jak powinna wyglądać królowa wróżek. - Szkoda tylko, że się tak nie zachowujesz, pomyślał.

- Czy wyglądam prześlicznie? - zapytała Mallory, obracając się naj­pierw w lewo, potem w prawo, żeby mógł się jej przyjrzeć z każdej strony.

- Wyglądasz...

Cienki nosowy głos Harriet powstrzymał go od odpowiedzi.

- Chodź, Mallory, bo się spóźnimy. Gwiazda przedstawienia musi zjawić się na czas. - Harriet zajrzała do kuchni. - Wygląda wspaniale, prawda, John?

- Ja też chcę być kro Iową wróżek - powiedziała Abby i znów zaczę­ła płakać.

Mallory zrobiła piruet.

- Nie możesz być królową wróżek. Jesteś brzydką czarownicą - stwierdziła.

John z Abby w ramionach zerwał się na równe nogi.

- Dosyć tego, Mallory. Przeproś siostrę.

Mallory uciekła prosto w objęcia matki.

- Nie przeproszę! Nie przeproszę! - zawodziła głośno.

John zignorował krzyki córki.

- Nie mogę uwierzyć, że to robisz, Harriet. Dlaczego Abby nie może pójść na przedstawienie?

- Doskonale wiesz, dlaczego. To wieczór Mallory. I nie będziemy teraz dyskutować o pięknie i brzydocie.

John patrzył na żonę z niekłamanym obrzydzeniem.

- Co z ciebie za matka? Jak możesz być tak okrutna dla własnego dziecka?

- Powinieneś pamiętać, że wcale nie chciałam być jej matką. Zabra­łam ją ze szpitala do domu tylko dlatego, że nalegałeś.

Harriet i Mallory odwróciły się i furkocząc spódnicami, ruszyły ko­rytarzem.

John tulił Abby w ramionach, szepcząc czule, że bardzo ją kocha. Miał nadzieję, że dzięki temu wymaże pełne nienawiści słowa Harriet i Mallory.

- Mam pomysł, kochanie - powiedział, odwracając córeczkę twa­rzą do siebie. - Przejdziemy przez ogródek i zobaczymy, co robi Donovan. Jestem pewien, że uda nam się go namówić, żeby poczęstował nas lodami w rożku. Posypanymi czekoladą.

- Dobrze, tatusiu. Ale najpierw muszę pójść po Baileya. - Abby nigdzie nie ruszała się bez swojej przytulanki, pluszowego pieska, pre­zentu od Donovana.

- Ach, najmilsi goście na całym świecie! - krzyknął Donovan Mitchell, kiedy John i Abby przecięli trawnik i weszli na taras. - Mogę się założyć, że przyszliście na lodowe rożki. Całe szczęście, że nie zapo­mniałem kupić czekoladowych wiórków. - Przytrzymał szklane drzwi, a kiedy Abby weszła na ganek, przyklęknął. - Mam dzisiaj dla ciebie coś jeszcze. Coś, o czym marzyłaś.

- Kupiłeś mi prezent? - pisnęła dziewczynka.

Donovan skinął z uśmiechem głową i wskazał jej kierunek.

- Idź do salonu. Twój prezent jest w dużym białym pudełku obok kanapy.

Kiedy tylko Abby zniknęła w salonie, Donovan otworzył przyjacielowi schłodzone piwo i podsunął mu krzesło.

- Mówiłem ci, że Harriet nie zabierze Abby ze sobą.

John ciężko opadł na siedzenie.

- Wiem - westchnął i spojrzał na ulicę. - Jest mi tylko cholernie trudno uwierzyć, że matka może być aż tak okrutna dla własnego dziec­ka. To nie jest naturalne. To jest... chore. Matki powinny... A, do diabła z tym!

- No, to właściwe słowa na podsumowanie tego wszystkiego - zgo­dził się Donovan.

- A jakby tego wszystkiego jeszcze było mało - ciągnął przejęty John - wychowuje Mallory na swoje podobieństwo. - Odstawił piwo na podłogę i ukrył twarz w dłoniach. - Cholera, już sam nie wiem, co mam robić.

- Zobacz, zobacz, tatusiu! To sukienka królowej wróżek, taka sama jak Mallory! - Nie posiadając się z radości, Abby udrapowała powiewną tiulową kreację na nodze ojca. - Mogę ją włożyć? Co robi królowa wró­żek, wujku?

Twarz Donovana rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Macha magiczną różdżką i mówi „abrakadabra”.

- Tak robią magicy - sprostował John, uśmiechając się od ucha do ucha, choć wcale nie było mu do śmiechu. Donovan zawsze umiał popra­wić mu humor. Był świetnym przyjacielem, jednoosobową grupą wspar­cia. John podniósł sukienkę i pomógł córce ją włożyć. - Królowa wróżek robi miłe rzeczy i sprawia, że ludziom, którzy są smutni, poprawia się humor - wyjaśnił, po czym klepnął ją lekko w pupę, dając do zrozumie­nia, żeby poszła się pobawić.

Kiedy zniknęła mu z oczu, westchnął i spojrzał na Donovana.

- Dzięki. Skąd wiedziałeś?

Donovan wzruszył ramionami.

- Nie jestem ślepy ani głuchy. Wczoraj, kiedy kosiłem trawę, dziew­czynki bawiły się w ogródku. Słyszałem, jak Mallory chwaliła się Abby swoją sukienką. Nie trzeba być wybitnym psychologiem, John, żeby się orientować, z której strony wieje wiatr. Mallory powoli staje się złośliwą zawziętą miniaturą Harriet, ale to sam wiesz najlepiej. W każdym razie zadzwoniłem do Carol i poprosiłem, żeby dziś, w przerwie na lunch postarała się o taką sukienkę.

John w duchu podziękował Bogu za takiego przyjaciela. Co on by bez niego zrobił?

- Żebym tylko nie zapomniał jej podziękować. Jeśli chcesz mojej rady, powinieneś zabrać się za nią na poważnie. Kobiety takie jak Carol nie trafiają się zbyt często. Dla ciebie jest idealna.

- Może aż za bardzo - odparł Donovan, chichocząc. - Nie. Małżeń­stwo to nie dla mnie. Raz spróbowałem i wystarczy. Jest dobrze tak, jak jest. Carol też to pasuje. Jak to mówią: nie naprawiaj tego, co nie jest zepsute.

- Spójrz, tatusiu, Bailey też ma kostium! - zawołała Abby, biegnąc w ich stronę. - Ale fajnie! Ale fajnie! - piszczała, obracając się i koły­sząc, jak to podpatrzyła u Mallory. - Ciągle jestem brzydka, tatusiu?

Donovan wstał z krzesła tak gwałtownie, że wystraszył Johna.

- Jesteś najśliczniejszą królową wróżek, jaką kiedykolwiek widzia­łem! - zagrzmiał. - A widziałem ich całkiem sporo w swoim życiu. Zapy­taj tatę.

John porwał Abby w ramiona.

- Wujek Donovan mówi szczerą prawdę, kochanie. Jesteś najpięk­niejsza ze wszystkich wróżek na świecie.

- Taka ładna jak Mallory?

- O wiele ładniejsza - odpowiedzieli zgodnie obaj mężczyźni i wybuchnęli śmiechem.

Abby spuściła głowę.

- To dlaczego mama nie zabrała mnie na przedstawienie? Przyrze­kłam, że będę grzeczna.

- Jesteś jeszcze za mała - skłamał John. Co innego miał powiedzieć? Przecież nie prawdę. Przycisnął usta do jej skroni. Kogo ja oszukuję? - pomyślał. Nie jest głucha. Słyszała prawdę z ust swojej własnej matki.

- Zresztą to głupie przedstawienie - powiedział Donovan z przeko­naniem. - Nie spodobałoby ci się. - Dotknął czubka jej nosa. - Mam pomysł. Może pójdziesz z Baileyem do salonu i przećwiczycie jakąś sztukę dla twojego taty i dla mnie? Jak już będziecie gotowi, wrócicie i dacie przedstawienie. Możesz nam zaśpiewać piosenkę, której nauczyłaś się ostatnio w przedszkolu. A potem zjemy lodowe rożki posypane czekola­dowymi wiórkami. Co ty na to, królewno?

Oczy Abby aż błyszczały z radości.

- Nie jestem królewną. Mam na imię Abby - zachichotała.

- Och, zapomniałem. Nazwałem cię tak, bo wyglądasz jak prawdzi­wa królewna.

Abby znów zachichotała i w podskokach pognała do salonu.

Kiedy zniknęła za drzwiami, John jednym haustem wypił pół butelki niwa. Rozparł się na krześle, przechylając je do tyłu.

- Dłużej nie wytrzymam, Donovan. Ta historia z przedstawieniem to już za wiele. Wiem, co mi powiesz, ale jak mogę odejść? Nie stać mnie na utrzymanie dwóch domów, alimenty, finansowanie potrzeb dzieci i leczenie Abby. - Pokręcił głową, by rozluźnić spięte mięśnie karku. - Przed przyjściem do ciebie zastanawiałem się, skąd wytrzasnąć dodatko­we pieniądze. Chciałem zabrać Abby do specjalisty do Nowego Jorku, którego polecił nam pediatra.

- I...?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin