Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 08 - Tytan.pdf

(1898 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez uklad sloneczny 8-Tytan
Ben Bova - Tytan
Ben Bova
Tytan
(Titan)
Pamięci mojego przyjaciela, poszukiwacza prawdy, Davida Brudnoya. Ze specjalnymi podziękowaniami dla Dwighta
Babcocka, który wymyślił nazwę „Leniwe H” dla jednego
z mórz Tytana.
Życie jest możliwe tylko dzięki temu, że co godzinę
podejmujemy jakieś ryzyko.
A często tylko nasza wiara w niepewny efekt sprawia, że coś
da się osiągnąć.
William James
24 GRUDNIA 2095: NA BRZEGU METANOWEGO MORZA
Na Tytanie był już prawie świt. Gęsty, obojętny wiatr ślizgał się jak oleista bestia, powoli budząca się z
niespokojnego snu, jęcząca, pełzająca po zamarzniętym gruncie. Niebo miało barwę szarawopomarańczową, było ciężkie
od powolnych chmur; dalekie Słońce wyglądało zadewie jak słabo żarzący się węgielek, świecący przyćmionym,
czerwonym światłem, tlącym się nad horyzontem. Na przydymionym niebie nie było widać żadnych gwiazd, a ciemności
nie rozrywały żadne błyskawice; tylko delikatna poświata zdradzała, gdzie, wysoko w górze, znajduje się planeta Saturn.
Pokryte lodem morze było także ciemne, z połyskliwą, spękaną powłoką czarnej, węglowodorowej brei, która
wdzierała się gwałtownie na niskie cyple, rozcinając je. Cyple były wystrzępione u podstawy, pokazując miejsca, gdzie
niepewny przypływ wznosił się i opadał; nacierał i cofał się, w niezwyciężonym rytmie, który trwał całe eony. Gdzieś
daleko po morzu maszerowała wolno metanowa burza, rozrzucając kryształki tholinów, jak płaszcz z kropli atramentu.
Lodowy wzgórek nagle załamał się pod niezmordowanym naporem morza i opadł w czarne fale z rykiem; nie
słyszało tego żadne ucho ani nie widziało żadne oko. Tafle zamarzniętej wody zsunęły się do morza, roztrzaskując cienką
warstwę poczerniałego lodu na powierzchni, przez kilka chwil bulgocząc i podskakując na falach, zanim woda w szczelinie
ponownie zaczęła zamarzać. Po chwili było znów cicho i spokojnie, tylko wiejący wolno wiatr jęczał cicho,
niezmordowanie sunąc po falach, jakby wzgórek lodu nigdy tu nie istniał.
Tytan toczył się wolno po swojej majestatycznej orbicie, dookoła otoczonego pierścieniami Saturna, jak to robił
od miliardów łat, ciemny, mroczny pod całunem czerwonawych, kasztanowych chmur, jak ślepy żebrak przemierzający po
omacku swój szlak przez zimny, bezlitosny kosmos.
Ten wolno wstający świt był jednak inny.
Po pokrytym lodem morzu przetoczył się grzmot, tak nagły i potężny, że lodowe igły odłamały się od
zamarzniętych cypli i z chlupotem opadły na mroczną skorupę rozpościerającą się poniżej. Błysk światła przedarł się przez
chmury, rzucając upiorny, pomarańczowy blask na brzeg morza.
Przez chmury opadło coś zupełnie obcego, potężny, podłużny obiekt kołyszący się lekko pod wzdętą czaszą.
Opadał wolno na zaokrąglone wzgórza, które otaczały ciemne, mętne morze. Gdy zbliżył się do lodowej powierzchni, pod
jego spodem pojawił się kolejny błysk jaskrawego, przeszywającego światła, a ryk odbił się od lodowych pagórków i
przetoczył po falach nieprzeniknionego morza. Potem opadł wolno na nierówną powierzchnię jednego z pagórków,
przysiadając ciężko na czterech grubych gąsienicach, a czasza spadochronu opadała, częściowo na jego brzeg, a częściowo
na czarne, zaskorupiałe morze.
Stworzenia żyjące na powierzchni zagrzebały się głębiej, by uciec przed obcym potworem. Nie miały oczu ani
uszu, ale były wrażliwe na zmiany ciśnienia i temperatury. Obcy był gorący, śmiertelnie gorący, i tak ciężki, że zagłębił się
w błotnistą powierzchnię, aż leżący głębiej lód pękł i skruszył się pod jego ciężarem. Lodowe istoty poruszały się bardzo
wolno: te, które znalazły się bezpośrednio pod obcym potworem nie były na tyle szybkie, by uniknąć zmiażdżenia i
ugotowania wydzielanym przez niego ciepłem. Inne zagłębiły się w lodzie, tak szybko, jak tylko zdołały, na ślepo szukając
dróg ucieczki. By przeżyć, by żyć.
I wtedy czarna tholinowa burza dotarła do klifów i zawirowała wokół czarnego potwora. Na brzeg mroźnego
morza na Tytanie powróciła cisza.
DZIENNIK PROFESORA WILMOTA
Dziś Urbain i jego kumple - naukowcy wysyłają sondę na Tytana. Zacznie się prawdziwa praca w habitacie.
Dziesięć tysięcy mężczyzn i kobiet zamkniętych w orbitującym cylindrze. W ciągu dwóch lat, bo tyle zajął nam lot
na Saturna, miało miejsce jedno morderstwo, jedna egzekucja i jeden akt policyjnej brutalności. Mieliśmy wybory, a
przynajmniej coś w tym stylu, i powołaliśmy rząd. A przynajmniej coś w tym stylu.
Naukowcy są zadowoleni. Badają pierścienie Saturna, a nawet dokonali paru spektakularnych odkryć. A teraz
wysyłają ten swój niezgrabny pojazd na powierzchnię Tytana. Cholerny potwór będzie się tam toczył, sterowany z habitatu.
Oczywiście pozbawiono mnie władzy. Tak jest lepiej. Gdyby Eberly nie zmusił mnie, sam bym się usunął. Paskudny
szantaż, nic przyjemnego. Tak czy inaczej, moim zadaniem jest obserwowanie tych ludzi i określenie, jakie ma być
ostatecznie społeczeństwo, które stworzą. Marzenie każdego antropologa: obserwowanie, jak powstaje nowe
społeczeństwo.
Dziesięć tysięcy ludzi. Oczywiście żadnych dzieci. Nie wolno. Jeszcze nie teraz. Większość naszej populacji to
wygnańcy. Polityczni dysydenci, niedowiarki, którzy popadli w konflikt z religijną władzą na Ziemi. Zamknięci w sztucznym
świecie, w zbudowanym przez ludzi habitacie. Z fizycznego punktu widzenia jest to dość przyjemne. Jest im tu lepiej niż na
1 / 143
421219671.004.png
 
Ben Bova - Tytan
Ziemi. Zastanawia mnie jedno: większość z nich zostanie tu na zawsze; nie będzie im wolno wrócić na Ziemię.
Dziesięć tysięcy niespokojnych duchów i nonkonformistów. Fizycznie są dorośli, ale często zachowują się jak
nastolatki. Niewielu z nich ma jakieś obowiązki: żyją, by się bawić, nie pracować. Oczywiście z wyjątkiem naukowców. I
zapewne inżynierów. W istocie ich młodzieńcze podejście nie powinno nikogo dziwić. Dzięki obecnej przewidywanej
długości życia i terapiom odmładzającym, ich życie będzie trwało setki lat, więc cóż dziwnego w tym, że czterdziesto - i
pięćdziesięciolatkowie zachowują się jak nastolatki?
Martwi mnie to jednak. Wystarczy kilku takich wyrośniętych nastolatków, żeby spowodować olbrzymie kłopoty.
Niezadowolenie i bunt mogą się rozprzestrzenić na całą populację jak infekcja wirusowa. Kilku malkontentów może
doprowadzić do zniszczenia habitatu. Zaledwie garstka. Może nawet jeden. Jak można się obronić przed wybuchem takiej
epidemii?
Obserwowanie tego, co się stanie, będzie bardzo ciekawe.
24 GRUDNIA 2095: HABITAT GODDARD
- Tytan Alfa wylądował! - wrzasnął kontroler misji.
- Wylądował bezpiecznie!
Z okrzykiem triumfu wyszarpnął z ucha słuchawkę i podrzucił ją pod pokryty stalowymi belkami sufit
zatłoczonego centrum kontroli lotów. Przez ostatnie sześć dni sterowany zdalnie Tytan Alfa leciał spiralnym kursem przez
skąpaną promieniowaniem próżnię między potężnym habitatem Goddard a gigantycznym księżycem Saturna, Tytanem,
ostrożnie okrążając księżyc tuzin razy przed wejściem w jego gęstą, zadymioną atmosferę. Teraz wylądował bezpiecznie i
można było zacząć świętowanie.
Edouard Urbain poczuł, że musi szybko udać się do toalety. Uświadomił sobie, że stoi przed główną konsolą w
centrum kontroli lotów od ponad sześciu godzin, a kiedy kontrolerzy zaczęli wiwatować i poklepywać się po plecach,
poczuł, że znów oddycha. A pęcherz daje znać o sobie.
Niestety, nic z tego. Jeszcze nie. Obok niego stała Jacqueline Wexler, prezes Międzynarodowego Konsorcjum
Uniwersytetów, od której zależały fundusze, promocja i prestiż.
W chwilach triumfu, jak teraz, doktor Wexler była cała w uśmiechach i pełna uznania.
- Udało ci się, Edouardzie! - wyraziła swój zachwyt, przekrzykując paplaninę rozradowanych naukowców i
inżynierów.
- Piękne lądowanie. Nadchodzące święta będą naprawdę radosne.
Urbain usłyszał strzelające korki od szampana, śmiechy i hałaśliwe harce, jakie zawsze wyprawiają ludzie, kiedy
nagle opadnie napięcie. Choć odczuwał taką samą radość i satysfakcję, nie czuł potrzeby świętowania ani wygłupów. W tej
chwili tak naprawdę chciał tylko udać się do toalety.
Wexler nie była jednak skora do wypuszczenia go. Chwyciła go za ramię pozbawionymi ciała palcami
przypominającymi szpony, na tyle mocno, że aż zamrugał, i zaczęła go przedstawiać innym Ważnym Osobistościom, które
na tę okazję przyleciały aż na Saturna.
Nie miała szczególnie imponującej postury. Dr Wexler była zasuszoną, kruchą kobietą: niska, koścista, z wyrazistą
ptasią twarzą i prostymi, ostrzyżonymi krótko włosami, w dopasowanej bluzie i ciemnoniebieskich spodniach, które raczej
miały ukrywać jej szkieletowatą figurę, niż świadczyć o jej znajomości mody. Jednak to ona miała władzę i była na tyle
bezwzględna, że umiała ją dzierżyć. Na Ziemi często zwano ją „Słodkim Attylą”. Oczywiście nie w jej obecności.
Sam Urbain był ubrany dość elegancko. Przygotowując się do dzisiejszego wydarzenia poświęcił rankiem swojej
garderobie nieco uwagi i przy pomocy żony oraz za jej aprobatą wybrał zgrabny, formalny szary garnitur z miękkim
jedwabnym krawatem w orientalnym błękicie.
Wiedział, że Jean-Marie jest gdzieś w tłumie widzów. Rozejrzał się i wreszcie ją dojrzał; patrzyła na niego,
promieniejąc dumą. Jest piękna, pomyślał Urbain. W końcu jest szczęśliwa.
Trzydziestu siedmiu VIP-ów z uniwersyteckich mediów przyleciało szybkim statkiem z napędem fuzyjnym do
habitatu, dzięki uprzejmości Pancho Lane i Astro Corporation. W normalnych warunkach wszyscy, którzy rządzili
Międzynarodowym Konsorcjum Uniwersytetów, woleli zostać na Ziemi i wydawać pieniądze na badania albo działalność
dydaktyczną. W normalnych warunkach szefowie sieci informacyjnych wysyłali reporterów, a sami siedzieli w swoich
bogato urządzonych gabinetach. Ale tym razem Pancho Lane sama leciała do habitatu Goddard i zaprosiła MKU i media,
by wysłali z nią ekipę, i tak oto się tu znaleźli.
Urbain musiał ścierpieć niekończącą się rundę przedstawiania go. Wexler przedstawiła go nawet profesorowi
Wilmotowi, który był przecież na pokładzie habitatu od samego początku - mieszkał i pracował blisko Urbaina od prawie
trzech lat.
- Dobra robota, Edouardzie - rzekł jowialnie Wilmot, gdy uścisnęli sobie dłonie, a Wexler pokiwała głową z
aprobatą. - Mam nadzieję, że jutro wszystko pójdzie równie dobrze.
Jutro, pomyślał Urbain. Boże Narodzenie. Kiedy włączą czujniki Tytana Alfa i zaczną eksplorację powierzchni
Tytana.
- Wypij trochę szampana, Edouardzie - Wilmot wyciągnął do niego własny, nietknięty plastykowy kubek. -
Zasłużyłeś sobie.
- Hm, chyba jeszcze nie, dziękuję - odparł Urbain. - Muszę jeszcze coś zrobić.
23 GRUDNIA 2095: DZIEŃ WCZEŚNIEJ
Zakończone powodzeniem lądowanie Tytana Alfa na zakrytej chmurami powierzchni największego księżyca
Saturna nie było jedynym sensacyjnym wydarzeniem, jakie miało miejsce na pokładzie habitatu Goddard. Dzień wcześniej
Pancho Lane zapewniła mieszkańcom inne przedstawienie.
Choć oficjalnie zrezygnowała już ze sprawowania funkcji dyrektora zarządzającego Astro Corporation, Pancho
nadal miała wystarczające wpływy, by zarekwirować szybki statek z napędem fuzyjnym Starpower III na sześć tygodni i
polecieć na dalekiego Saturna. I zabrać ze sobą całą bandę grubych ryb z MKU i mediów, oraz oczywiście osobistego
2 / 143
421219671.005.png
 
Ben Bova - Tytan
ochroniarza i kochanka.
Pancho kroczyła centralnym korytarzem Starpower III w stronę mostka, by obejrzeć cumowanie na Goddardzie
przez znajdujący się tam bulaj ze szkłostali. Jako że sama kiedyś była astronautką, nie miała ochoty siedzieć cierpliwie w
kajucie i oglądać wszystkiego na ekranie. Nie była też w nastroju, by spotykać się z pozostałymi pasażerami w głównym
salonie: przeważnie były to lądowe szczury, dżdżownice, które nigdy nie poleciały dalej, niż do wygodnych miast na
Księżycu, a w głęboki kosmos podróżowały luksusowo i bezpiecznie przestronnym, szybkim statkiem.
Jeśli kapitan czy członkowie załogi czuli się niezręcznie w obecności emerytowanej szefowej korporacji, węszącej
po mostku, robili co mogli, żeby to ukryć. Pancho usiadła na pustym miejscu przy konsoli systemów podtrzymywania
życia, skąd mogła patrzeć przez wielkie bulaje z przyciemnianej szkłostali jak Starpower III zbliża się do głównego doku
Goddarda.
Odwrócenie wzroku od Saturna wymagało sporego wysiłku. Planeta wisiała nad nimi potężna i groźna, prawie
dziesięć razy większa od Ziemi, z cienkimi, brązowymi paskami chmur przemieszczającymi się z prędkościami huraganu.
Biegun otaczały białe chmury. A może to zorza polarna, zastanawiała się Pancho. Na południowej półkuli jest lato,
pomyślała. Temperatury pewnie sięgają stu pięćdziesięciu stopni poniżej zera. To muszą być chmury, lodowe formacje.
Pierścienie miały tak wyraźnie odgraniczone brzegi, że Pancho widziała je wszystkie, całą ich błyszczącą
złożoność, lśnienie, świecenie, rozjaśnione szerokie pasy połyskliwych brył lodowych wiszących w pustce, zdumiewające
pierścienie o średnicy wielu tysięcy kilometrów, ale tak cienkie, że prześwitywały przez nie gwiazdy. Będąc tak blisko
Pancho widziała, że pierścienie przeplatały się razem jak w bogatym, okrągłym gobelinie z błyszczących diamentów.
Niektórzy z naukowców twierdzili, że na cząsteczkach lodu są żywe istoty, ekstremofile zdolne przeżyć w temperaturach
poniżej zera.
W porównaniu ze strojnym Saturnem i błyszczącymi pierścieniami, zbudowany przez ludzi Goddard nie
przedstawiał jakiegoś szczególnie imponującego widoku, pomyślała Pancho, przyglądając się rosnącemu w bulaju
habitatowi. Był to gruby, niezgrabny cylinder o długości dwudziestu kilometrów i średnicy czterech, obracający się wolno
w celu stworzenia sztucznej grawitacji dla dziesięciu tysięcy mieszkających w nim kobiet i mężczyzn. Przypominał Pancho
zakończony tępo kawałek grubej rynny, unoszący się w pustce, choć gdy zbliżyli się, można było dostrzec, że jego
powierzchnia jest upstrzona bąblami obserwacyjnymi, dokami, antenami i innymi wypustkami sterczącymi z krzywizny
cylindra. Gdzieś w dwóch trzecich długości znajdował się pierścień luster słonecznych, sterczących jak korona płatków
kwiatu, spijających światło słoneczne dla farm habitatu i systemów podtrzymywania życia.
Susie tam jest, pomyślała Pancho, i przypomniała sobie: nie wolno mi już nazywać jej Susie. Zmieniła imię na
Holly. I to jej o mało nie zabiło.
Mimo najlepszych intencji Pancho nie mogła opanować niechęci, gdy myślała o siostrze. Susie była zaledwie trzy
lata młodsza od Pancho, przynajmniej jeśli chodzi o wiek kalendarzowy. Kiedy jednak włosy Pancho posiwiały, a ona sama
poddawała się zabiegom odmładzającym, by odsunąć nadciągającą starość, Susan fizycznie nie miała więcej niż trzydzieści
lat. A mentalnie, emocjonalnie... Pancho skrzywiła się na samą myśl.
Susan zmarła, kiedy była jeszcze nastolatką. Pancho sama podała jej śmiertelny zastrzyk, gdy lekarze z żalem
poinformowali ją, że nie ma już nadziei, żeby ocalić dziewczynę przed rakiem, wywołanym przez narkotyki. Pancho
przytknęła więc strzykawkę do wychudzonego ramienia siostry i patrzyła, jak jej siostra umiera. Gdy tylko uznano ją za
zmarłą, lekarze umieścili jej ciało w ciężkim sarkofagu z nierdzewnej stali, naczyniu Dewara o rozmiarach trumny,
wypełnionym ciekłym azotem, z którego unosiły się zimne, białe, śmiertelne opary.
Przez ponad dwadzieścia lat Pancho stała na straży zachowanego w ciekłym azocie ciała Susie, gdy tymczasem
sama pięła się po szczeblach korporacyjnej drabiny władzy, od zawadiackiej astronautki po dyrektora zarządzającego i
prezesa zarządu Astro Corporation. Pancho kierowała Astro podczas Drugiej Wojny o Asteroidy, a kiedy ta tragiczna epoka
zakończyła się wielkim rozlewem krwi, formalnie odeszła z Astro, by zacząć nowe życie - właśnie, jakie? Często zadawała
sobie to pytanie. Co ja tu właściwie robię? Tak daleko, w drodze na Saturna? Co chcę zrobić z resztą mojego życia?
Znała swoje najbliższe plany. Chciała zobaczyć siostrę, po raz pierwszy od trzech lat. Spędzić wakacje z jedynym
członkiem rodziny, jaki jej został. Już sama myśl sprawiała, że zaczynała drżeć z niecierpliwości.
Gdy Susan obudzono z kriogenicznego snu i terapeutyczne nanomaszyny usunęły z jej ciała raka, była jak nowo
narodzone dziecko z ciałem dorosłego człowieka. Lata spędzone w ciekłym azocie zachowały jej ciało, ale zniszczyły
większość synaps w korze mózgowej. Jej mózg praktycznie nie wykazywał wyższych funkcji. Pancho musiała ją karmić,
uczyć mówić i chodzić, nawet korzystania z toalety.
Powoli Susan zmieniała się w dojrzałą, dorosłą osobę, a choć psychologowie beztrosko twierdzili, że jej nauka
zakończyła się całkowity sukcesem, Pancho była zaniepokojona. To nie była ta sama Susie. Pancho rozumiała, że to
niemożliwe, ale różnica niepokoiła ją. Siostra wyglądała jak Susie, mówiła i śmiała się jak Susie, ale istniała jakaś subtelna
różnica. Gdy Pancho patrzyła jej w oczy, był tam ktoś inny. Prawie taki sam. Prawie.
Pierwszą rzeczą, którą Susie zrobiła, gdy w pełni wróciła do zdrowia, była zmiana imienia i zaciągnięcie się na
szaleńczą misję badawczą do Saturna i jego księżyców, czyli lot habitatem kosmicznym Goddard. Spakowała się i
zostawiła Pancho, z uśmiechem, cmoknięciem w policzek i zdawkowym „Dzięki za wszystko, Panch”. Uciekła z tym
obleśnym skurwielem, Malcolmem Eberlym.
Dlatego właśnie Pancho nie była w szczególnie radosnym nastroju, gdy Starpower III dokował i pasażerowie
zaczęli wysiadać. Poczuła naglą niechęć i gniew, jej zdaniem - całkowicie uzasadnione. Martwiła się, jak Susie ją przyjmie.
Jak zareaguje na to, że jej starsza siostra wpadła w odwiedziny, kiedy już przeleciała prawie miliard kilometrów, żeby być
jak najdalej od niej? Wesołych świąt, wracaj do domu: Pancho bała się, że właśnie tak przywita ją siostra.
Czując kipiące w niej emocje, Pancho podążyła głównym korytarzem statku do głównego doku, gdy tylko kapitan
ogłosił koniec manewru cumowania. Banda nadętych naukowców i dziennikarzy tłoczyła się w poczekalni portu, gadając i
plotkując z niecierpliwością. Szybko wyłowiła z tłumu Jakea Wanamakera; górował nad pozostałymi. Na jego twarzy o
wyrazistych rysach pojawił się uśmiech, gdy zobaczył Pancho, a ta odruchowo odpowiedziała uśmiechem.
- Witaj, marynarzu - odezwała się, gdy udało jej się przedrzeć przez gęstniejący tłum i stanąć przy nim. - Nowy w
mieście?
3 / 143
421219671.001.png
 
Ben Bova - Tytan
- Tak, proszę pani - odparł Wanamaker, podejmując grę. - Może pani mi doradzi, co tu jest do zwiedzenia.
Roześmiali się i Pancho od razu poczuła się lepiej.
Przynajmniej do chwili, gdy wkroczyli do śluzy i obszaru recepcyjnego Goddarda. Tłum ustawiał się w
rozgałęziającą się kolejkę, a personel habitatu sprawdzał ich nazwiska i przydzielał im kwatery mieszkalne. I wtedy Pancho
dostrzegła Susie, wysoką i smukłą jak ona sama. Dobrze wygląda, pomyślała Pancho, czując, jak mocno bije jej serce.
Wygląda nieźle.
- Panch! - wrzasnęła Suz i przepchnęła się przez rząd notabli w stronę siostry.
Nie wolno mi mówić do niej „Susan”, przypomniała sobie Pancho. To teraz Holly.
Siostra zarzuciła jej ręce na szyję i Pancho wiedziała, że wszystko się jakoś ułoży. Bez względu na to, co się
stanie, będzie dobrze. Przedstawiła Holly Jake’owi, który ujął jej dłoń w swoje wielkie łapsko i przywitał się z nią
uroczyście; Pancho uśmiechała się promiennie.
- Jazda, idziemy do mnie - rzekła Holly. - Znajdziecie swoje apartamenty później, jak już tłum się rozejdzie.
Pancho z radością poszła za siostrą do włazu, który prowadził do korytarza poza obszar recepcyjny. Stał tam,
przystojny, młody człowiek, o włosach koloru słomy, ufryzowanych w fale; miał wystające kości policzkowe, cienki,
prosty nos, grubo ciosaną szczękę i przeszywające błękitne oczy. Jego twarz miała tak doskonale regularne rysy, że Pancho
wzięła to za skutek terapii kosmetycznych. Jakiego to słowa używali naziści w dawnych czasach? Odpowiedź nadeszła
szybko: aryjski. Właśnie tak wyglądał: idealny nordycki bohater. Poniżej szyi nie wyglądał jednak już na takiego
twardziela: pod luźną bluzą zarysowywał się mu brzuszek. Jakby tylko twarz miała dla niego znaczenie.
- Panch, to jest Malcolm Eberly, główny administrator Goddarda i...
Prawa pięść Pancho wystrzeliła jak błyskawica i wylądowała tuż poniżej promiennego uśmiechu, prosto na
szczęce Eberlyego, aż wylądował na tyłku.
- To za to, że o mało nie zabiłeś mojej siostry, ty głupi skurwielu - warknęła Pancho.
23 GRUDNIA 2095: OBSZAR RECEPCYJNY HABITATU GODDARD
Na sekundę wszyscy zamarli. Nikt się nie odezwał. Eberly potrząsnął głową, po czym usiadł, kiwając się i
pocierając twarz dłonią.
Holly przerwała milczenie.
- Pancho! Na litość boską!
- To nie była moja wina - rzekł Eberly, prawie jęcząc. - Ja próbowałem ich powstrzymać.
Pancho prychnęła i przeszła obok niego, tłumiąc w sobie chęć, by go kopnąć tam, gdzie zabolałoby go najbardziej.
Dwóch mężczyzn w czarnych kombinezonach z białymi opaskami z napisem OCHRONA ruszyło w jej stronę. Obaj mieli
na biodrach paralizatory. Wanamaker zasłonił Pancho własną piersią.
- Nic się nie stało - zwrócił się Eberly do ochroniarzy, wstając powoli. - Nic mi nie jest.
- Szkoda - mruknęła Pancho i przeszła przez otwarty właz, nie oglądając się za siebie.
Holly przyspieszyła kroku i zrównała się z siostrą.
- Pancho, jego wybrano przywódcą całego cholernego habitatu!
- Stał i patrzył, jak pieprzeni dranie z Nowej Moralności o mało cię nie zabili - prychnęła Pancho, maszerując
dziarsko krótkim korytarzem z Wanamakerem u boku.
- To już skończone - rzekła Holly. – I oni nie byli z Nowej Moralności, tylko ze Świętych Apostołów.
- Wszystko jedno.
- Ludzie, którzy byli za to odpowiedzialni, zostali odesłani na Ziemię. A jeden został zabity, wykonano na nim
wyrok, na litość boską.
Pancho przeszła przez właz po drugiej stronie wyłożonego stalowymi płytami korytarza.
- Dalej, zbierajmy się stąd, zanim ta dziennikarska zgraja przypomni sobie, że ma tu coś do zrobienia i zacznie za
mną węszyć. Gdzie my jesteśmy, u licha? Czy ja dobrze idę?
Holly poczuła, że już nie jest wściekła na siostrę; uśmiechnęła się do niej krzywo.
- Tak, dobrze idziemy. Chodź, oprowadzę cię. Wystukała kod na klawiaturze obok włazu.
Pancho obejrzała się przez ramię. Eberly stał, dwóch ochroniarzy obok niego, kilku wizytujących VIP-ów patrzyło
z zainteresowaniem w stronę Pancho. Ani Eberly, ani żaden z gości nie opuścił dotąd obszaru recepcyjnego.
Właz otworzył się do wewnątrz i Pancho poczuła uderzenie ciepłego powietrza na twarzy. Nadal się uśmiechając,
Holly ukłoniła się lekko i wykonała zapraszający gest:
- Witamy w habitacie Goddard.
Pancho przeszła przez właz, Wanamaker tuż za nią. Choć wiedziała, czego się spodziewać, aż otworzyła usta z
zachwytu i westchnęła ze zdumienia.
- O, rany - prychnęła. - To wygląda jak cały świat. Stali na szczycie niewielkiego pagórka, mając doskonały widok
na wnętrze habitatu. Ze wszystkich stron otaczała ich oświetlona odbitym światłem słonecznym zieleń. Piękne, trawiaste
wzgórza, kępy drzew, gdzieś w mglistej oddali małe, wijące się strumienie. Pancho poczuła, że brak jej tchu. Tyle zieleni!
Nigdzie poza Ziemią nie można było niczego takiego zobaczyć, to przecież... raj! Sztuczny rajski ogród. Wiatr niósł ze
sobą delikatny zapach kwiatów. Krzewy hibiskusa uginające się od czerwonych kwiatów, lawenda i dżakarandy rosły po
obu stronach wijącej się ścieżki, która prowadziła do wioski składającej się z niskich budynków, białych i błyszczących w
świetle wlewającym się przez okna słoneczne otaczające pierścieniem wielki cylinder jak rząd małych słoneczek.
Przypomina małe miasteczko na wybrzeżu Morza Śródziemnego, pomyślała Pancho. Widoczna w oddali wioska
była położona na łagodnym trawiastym wzgórzu, z widokiem na lśniące, błękitne jezioro. Jak wybrzeże Amalfi we
Włoszech. Jak obrazek z katalogu biura podróży. Tak właśnie miała wyglądać doskonała śródziemnomorska wieś. Dalej
Pancho dostrzegła ziemię uprawną, małe, kwadratowe pola jaskrawej zieleni, a na kolejnych zielonych wzgórzach dalsze
wioski z białego kamienia. Nie było horyzontu. Teren zakrzywiał się lekko, wzgórza, trawa i drzewa, małe wioski z
wijącymi się ścieżkami i połyskujące strumienie były coraz wyżej, aż trzeba było zadrzeć głowę do góry, żeby je zobaczyć,
nad głową, gdzie także rozpościerał się piękny, starannie zaprojektowany krajobraz.
4 / 143
421219671.002.png
 
Ben Bova - Tytan
- To jest o wiele ładniejsze niż habitaty Lagrange’a - zwróciła się do siostry Pancho. - To jest piękne.
- Musi być - oznajmił rzeczowo Wanamaker. - Ludzie tu mieszkają na stałe.
Pancho potrząsnęła głową w zachwycie i wydała z siebie tylko jęk. - Och. Holly uśmiechnęła się do nich radośnie.
- A ja odpowiadam za cały dział zasobów ludzkich.
- Serio? - zdziwiła się Pancho.
- Serio, Panch.
Wysłały Wanamakera, by znalazł kwatery przeznaczone dla niego i dla Pancho, zaś Holly zaprowadziła siostrę do
swojego mieszkania.
- Nie ma jak w domu - ogłosiła Holly, wprowadzając Pancho do salonu.
- Przyjemnie - rzekła Pancho, przyglądając się nielicznym meblom i skromnym dekoracjom. Mieszkanie
wyglądało na schludne i wydzielało cytrynową, prawie aseptyczną woń niedawnego sprzątania. Wysprzątała specjalnie na
moją wizytę, pomyślała Pancho, i spytała:
- Czy to są te inteligentne ściany?
- Oczywiście. Można je dowolnie zaprogramować. Holly podeszła do biurka w rogu i wzięła pilota. Na całej
ścianie pokoju pojawił się nagle obraz Saturna i jego wspaniałych pierścieni, wyświetlany w czasie rzeczywistym.
- O, rany! - jęknęła Pancho. - To prawie jak wyjście na zewnątrz.
- Siadaj - Holly wskazała małą sofę. - Przyniosę coś zimnego do picia.
Pancho usiadła na wyściełanym fotelu, a jej siostra poszła do kuchni. Cóż, denerwuje się, że wpadłam na kontrolę,
ale próbuje tego nie okazywać. Chyba naprawdę się cieszy, że mnie widzi. Mam nadzieję, że nie wpakowałam jej w jakąś
kłopotliwą sytuację, przywalając temu szmaciarzowi.
- Te ściany nie mają obwodów rozpoznawania mowy? - spytała.
- Wyłączyłam je - odparła Holly z kuchni. - Są zbyt wrażliwe. Nie można rozmawiać, bo ściana cały czas myśli,
że do niej mówisz.
Pancho zachichotała, wyobrażając sobie ścianę, na której co sekunda pojawia się inny obraz, w miarę, jak ludzie o
czymś plotkują.
Holly wynurzyła się zza ścianki oddzielającej kuchnię, niosąc dwie oszronione szklanki na tacy; odstawiła tacę na
niski stolik, po czym usiadła obok siostry.
- Wyglądasz naprawdę dobrze, mała - rzekła Pancho z promiennym uśmiechem. - Serio.
- Ty też - odparła ostrożnie Holly.
Każdy przyglądający się im z boku bardzo szybko odkryłby, że są siostrami. Obie były wysokie i smukłe:
długonogie i szczupłe. Ich skóra miała barwę nieco ciemniejszą od skóry opalonych osób rasy białej. Obie miały ostre rysy,
z wystającym kośćmi policzkowymi i kwadratowymi, mocno zarysowanymi policzkami. Miały takie same ciemne oczy,
błyszczące dowcipem i inteligencją. Włosy Pancho były prawie całkiem białe - przycinała je krótko. Holly miała ciemne
włosy, ostrzyżone zgodnie z najnowszą modą.
- Czy ten Eberly naprawdę jest głównym administratorem całego habitatu? - spytała Pancho, sięgając po jedną ze
szklanek.
- Całych dziesięciu tysięcy - odparła Holly. - Wygrał demokratyczne wybory.
- Przecież on miał kontakty z tymi fanatykami, którzy próbowali cię zabić. Jak ty możesz...?
- To minęło, Panch. A on próbował ich powstrzymać, wiesz. Może trochę nieskutecznie, ale próbował.
- Chyba nie powinnam była walić go po pysku - rzekła Pancho, nieco nieśmiałym tonem.
Holly zachichotała.
- Ale miał minę!
Pancho odwzajemniła uśmiech i pociągnęła łyk drinka. Sok owocowy. Dobry. Susie nie stroniła od alkoholu i
narkotyków. Pancho miała nadzieję, że z Holly było inaczej.
- Panch, dlaczego właściwie tu przyleciałaś? - Pancho zauważyła napięcie w głosie Holly, nagłą sztywność jej
ciała.
- Żeby spędzić z tobą wakacje, rzecz jasna - odpowiedziała Pancho, starając się, by jej głos brzmiał ciepło i
naturalnie.
- Jesteś moją całą rodziną.
Holly usiłowała się rozluźnić.
- To znaczy, co zamierzasz tutaj robić? Habitat to nie kurort.
Uśmiech Pancho nieco zbladł.
- Siostrzyczko, posłuchaj. Jestem bogatą kobietą. Multimilionerką na emeryturze. Mam fajnego faceta i mogę
sobie łatać, gdzie chcę, po całym Układzie Słonecznym. Przyszło mi do głowy, że przylecę i zobaczę, co u ciebie.
- Wszystko gra.
- Nie chrzań, mała. Nie przyjechałam tu, żeby wtrącać się do twojego życia albo mówić ci, co masz robić. Jesteś
dużą dziewczynką, Suz, i nigdy bym...
- Już nie mam na imię Susan - warknęła Holly. - Od lat. Pancho skrzywiła się.
- Tak, wiem. Przepraszam. Wypsnęło mi się.
- I nadal martwisz się o mnie i Malcolma Eberly’ego? To możesz przestać. Bo to już skończone. A właściwie to
nigdy się nie zaczęło.
- Mam nadzieję, po tym wszystkim, co ci zrobił.
- Nie on. Jego przyjaciele. Próbowali przejąć kontrolę nad habitatem. Przez chwilę było ciężko.
- Ale to już skończone?
- Jego przyjaciele zostali odesłani na Ziemię. Malcolm jest głównym administratorem w rządzie habitatu.
Pancho uniosła brwi.
- Myślałam, że profesor Wilmot.
- Już nie. Stworzyliśmy własną konstytucję i rząd, jak tylko dotarliśmy na orbitę Saturna.
5 / 143
421219671.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin