Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 07 - Saturn.pdf

(1782 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez Uklad Sloneczny 7-Saturn
Ben Bova - Saturn
BEN BOVA
SATURN
Przełożyła Jolanta Pers
Ponownie dedykuję najdroższej Barbarze i doktorowi Jeny’emu Poumelle, koledze i przyjacielowi, który wymyślił
określenie „pasterze-satelity”, ale nigdy nie otrzymał za to takiego uznania, na jakie zasłużył.
W astronomii mamy do czynienia z zagadnieniami, które nas fascynują (...) z powodu ich osobliwości (...) a nie z
powodu bezpośrednich korzyści, jakie ich rozwiązanie może przynieść ludzkości. (...) Nie jest mi znane żadne praktyczne
zastosowanie pierścieni Saturna. (...) Kiedy jednak rozpatrujemy pierścienie wyłącznie z naukowego punktu widzenia, stają
się one szczególnymi ciałami na nieboskłonie. (...) Kiedy uda nam się wreszcie zobaczyć ten wielki łuk rozpostarty nad
równikiem planety bez żadnej widocznej podpory, nieprędko ukoimy nasze dusze.
James Clerk Maxwell Zaczyna się nowe stulecie. (...) Może będziemy w stanie powstrzymać się, zanim do-
prowadzimy tę planetę do ruiny. Najwyższy czas doprowadzić Ziemię do porządku i obliczyć, jakich wysiłków będzie wyma-
gało zapewnienie zadowalającego i zrównoważonego bytu dla wszystkich, w bliżej nieokreślonej przyszłości. (...) Gdyby
każdy na Ziemi chciał osiągnąć taki poziom konsumpcji, jak obecnie w Stanach Zjednoczonych, wymagałoby to zasobów
czterech planet rozmiarów Ziemi.
Edward O. Wilson
KSIĘGA PIERWSZA
Z tego samego powodu zdecydowałem, że nie umieszczę wokół Saturna nic, czego bym sam nie zaobserwował i nie
odkrył - to znaczy dwie małe gwiazdy, które do niego przylegają, jedna na wschodzie i jedna na zachodzie, w przypadku
których nie dostrzeżono żadnej zmiany i nie należy się takowej spodziewać w przyszłości, chyba że wystąpi jakieś bardzo
dziwne zjawisko, odmienne od jakiegokolwiek ruchu, jaki znamy lub umiemy sobie wyobrazić. Jednakże co do przypuszc-
zenia (...), że Saturn jest czasem podłużny, a czasem towarzyszą mu dwie gwiazdy po bokach, Wasza Ekscelencja może być
pewna, że jest to skutek niedoskonałości teleskopu lub oka obserwatora. (...) Ja, który obserwowałem tę planetę tysiące
razy w różnych okresach, przez doskonały instrument, mogę zapewnić, że nie widać tam żadnej zmiany. A rozum, opierając
się doświadczeniu wszelkich innych ruchów gwiazd, upewnia nas, że żadnej zmiany nigdy nie będzie, gdyby bowiem gwi-
azdy te poruszały się podobnie jak inne, od dawna oddzieliłyby się lub połączyły z Saturnem, nawet gdyby ruch ten był
tysiąc razy wolniejszy od jakiegokolwiek innego ruchu gwiazd wędrujących po nieboskłonie.
Galileusz Listy o plamach na Słońcu 4 maja 1612 r.
SELENE: SIEDZIBA ASTRO CORPORATION
Pancho Lane spojrzała na siostrę i skrzywiła się.
- On wcale nie nazywa się Malcolm Eberly. Zmienił imię i nazwisko.
Susan uśmiechnęła się z wyższością.
- A co za różnica?
- Urodził się jako Max Erlenmeyer w Omaha, stan Nebraska - powiedziała z powagą Pancho. - Aresztowano go w
Linzu, w Austrii, za oszustwo w osiemdziesiątym czwartym, próbował uciec z kraju i...
- Nic mnie to nie obchodzi! To jakaś prehistoria. On się zmienił. To już nie jest ten sam człowiek.
- Nie polecisz.
- Polecę - uparła się Susan, a między jej brwiami pojawiła się zmarszczka zniecierpliwienia. - Polecę i nie pow-
strzymasz mnie.
- Jestem twoim prawnym opiekunem, Susan.
- Pff! I dlatego tak się wkurzasz? Przecież ja mam już prawie pięćdziesiąt lat.
Susan nie wyglądała na więcej niż dwadzieścia. Gdy była nastolatką, Pancho osobiście wstrzyknęła jej w ramię
śmiertelny zastrzyk. Uznana za zmarłą Susan została zamrożona w ciekłym azocie, by doczekać czasów, gdy medycyna
będzie zdolna wyleczyć raka pustoszącego jej młode ciało. Pancho zabrała ją w kriogenicznym sarkofagu na Księżyc, gdzie
pracowała jako astronautka dla Astro Manufacturing Corporation. Pancho została w końcu członkiem zarządu Astro, a
nawet prezesem. A Susan czekała, zanurzona w ciekłym azocie do czasu, gdy można ją było przywrócić do życia.
Trwało to ponad dwadzieścia lat. Gdy Susan obudzono i wyleczono z raka, jej umysł był jak niezapisana karta. Pan-
cho wiedziała, że tak będzie; osoby przywrócone do życia po hibernacji zwykle traciły połączenia nerwowe w korze
mózgowej. Nawet Saito Yamagata, słynny założyciel Yamagata Corporation, obudził się z kriogenicznego snu z umysłem
noworodka.
1 / 163
421219670.004.png
 
Ben Bova - Saturn
Pancho karmiła siostrę, kąpała i uczyła korzystać z toalety, jak noworodka w ciele nastolatki. Uczyła ją mówić i
chodzić. I sprowadziła do Selene najlepszych neurofizjologów, by leczyli mózg jej siostry zastrzykami z enzymów pamięci
i RNA. Rozważała nawet nanoterapię, ale uznała, że lepiej będzie tego nie robić. Nanotechnologia była dozwolona w Se-
lene wyłącznie pod ścisłym nadzorem, a eksperci przyznawali, że nanomaszyny raczej nie pomogą Susan w odzyskaniu
wspomnień.
Niełatwe to były lata, ale w końcu stała się młodą kobietą, która wyglądała dokładnie tak, jak Susan ze wspomnień,
ale o zupełnie innej osobowości i poglądach, o całkowicie odmiennym umyśle. Susan nie pamiętała nic ze swojego
poprzedniego życia, ale dzięki robostymulatorom miała prawie fotograficzną pamięć: wystarczyło, że zobaczyła coś albo
usłyszała raz, a zapamiętywała to na zawsze. Pamiętała szczegóły z taką precyzją, że Pancho aż kręciło się w głowie.
Teraz siostry siedziały naprzeciwko siebie, mierząc się wzrokiem: Pancho na pluszowej kanapie ze sztucznej skóry
koloru burgunda, stojącej w rogu jej urządzonego z przepychem biura, Susan siedziała sztywno, z rękami na kolanach, na
brzegu wygodnego fotela po drugiej stronie niskiego stolika z zakrzywionego księżycowego szkła.
Były na tyle podobne do siebie, że przypadkowy widz natychmiast rozpoznałby w nich siostry. Obie wysokie i
smukłe, o długich, szczupłych nogach i rękach, wysportowanej sylwetce. Skóra Pancho była trochę ciemniejsza niż u
mocno opalonej kobiety rasy białej; skóra Susan miała barwę ciemniejszą o jeden ton. Pancho ścinała włosy krótko - jej
fryzura składała się z krótkich, mocno skręconych loczków, gęsto przetkanych siwizną. Susan poddała się kuracji i zafun-
dowała sobie długie, ciemnobrązowe włosy; jej fryzura była najnowszą wersją strzyżenia na pazia, z opadającymi na rami-
ona włosami. Jej ubrania były najnowszym krzykiem mody: miała długą do ziemi suknię ze sztucznego jedwabiu z ob-
ciążnikami na dole, które sprawiały, że strój właściwie się układał w niskiej księżycowej grawitacji. Pancho miała na sobie
praktyczny garnitur barwy popiołu: dopasowaną marynarkę ze stójką i poszerzane spodnie, opadające na wygodne księży-
cowe buty. Jej uszy i nadgarstki zdobiła delikatna biżuteria. Susan nie nosiła żadnych ozdób z wyjątkiem miniaturowego
malunku na czole przedstawiającego Saturna, planetę otoczoną pierścieniami. Susan przerwała milczenie.
- Panch, nie powstrzymasz mnie. Lecę.
- Ale... żeby aż na Saturna? Z bandą uchodźców politycznych?
- Oni nie są uchodźcami!
- Daj spokój, Suz, połowa rządów na Ziemi opróżniła z nich obozy odosobnienia.
Susan wyprostowała się.
- Te fundamentalistyczne reżimy, na które zawsze narzekasz, zachęcają niewierzących i dysydentów do zgłaszania
się na ekspedycję na Saturna. Zachęcają ich, nie deportują.
- Pozbywają się wichrzycieli - rzekła Pancho.
- Nie wichrzycieli! Wolnomyślicieli. Idealistów. Ludzi, których drażni sytuacja na Ziemi i chcą ją opuścić, by zacząć
wszystko od nowa.
- Odmieńców i malkontentów - mruknęła Pancho. - Osobników społecznie nieprzystosowanych.
- W tym habitacie zamieszkają najlepsi i najinteligentniejsi ludzie na Ziemi - odparła Susan.
- To tylko twoje wyobrażenie.
- Wiem. I będę jedną z nich.
- Rany boskie, Suz, Saturn jest dziesięć razy dalej od Słońca niż Księżyc.
- I co z tego? - odparła Susan, nadal z tym denerwującym uśmiechem. - Ty poleciałaś do Pasa jako pierwsza,
prawda?
- Tak, ale...
- Poleciałaś też na stację na orbicie Jowisza?
Pancho skinęła tylko głową.
- Więc ja polecę na Saturna. Nie będę sama. Będzie nas dziesięć tysięcy. Naprawdę! Malcolm potrafi odsiać krzyk-
aczy i znaleźć dobrych pracowników. Pomogę mu przy rozmowach.
- Postaraj się, żeby mu nie pomagać przy niczym innym - mruknęła Pancho.
Uśmiech Susan stał się demoniczny.
- Jak dotąd zawsze zachowywał się jak dżentelmen.
- Oby mi się tyłek na harleyu przysmażył - mruknęła Pancho. Do licha, pomyślała, od prawie trzydziestu lat pnę się
po szczeblach kariery w korporacji, a już po dziesięciu minutach z Susie mówię z akcentem z zachodniego Teksasu.
- To jest coś wspaniałego, Panch - rzekła Susan, zupełnie szczerze. - To prawdziwa misja. Lecimy na pięcioletnią
wyprawę, żeby badać system Saturna. Naukowcy, inżynierowie, farmerzy, cała samowystarczalna społeczność!
Pancho dostrzegła, że jej siostra jest naprawdę podekscytowana, jak dzieciak w drodze do wesołego miasteczka. Do
licha, pomyślała. Susie ma ciało dorosłej kobiety, ale umysł nastolatki. Jeśli jej nie ochronię, czeka ją tam tylko smutek.
- Zgódź się, Pancho - rzekła cicho Susan patrząc na siostrę spod opuszczonych rzęs. - Powiedz, że nie jesteś na mnie
zła.
- Nie jestem zła - odparła szczerze Pancho. - Martwię się. Będziesz tam sama.
- Z dziesięcioma tysiącami innych!
- Bez starszej siostry.
2 / 163
421219670.005.png
 
Ben Bova - Saturn
Susan nie odzywała się przez sekundę, po czym wyciągnęła rękę nad stolikiem i sięgnęła po dłoń Pancho.
- Panch, nie rozumiesz? Właśnie dlatego to robię! Muszę zrobić coś sama! Nie mogę żyć jak dziecko, za które
zawsze ktoś wszystko robi! Muszę być wolna!
Opadając na miękką, uginającą się sofę, Pancho mruknęła:
- Tak, pewnie tak. Chyba zawsze zdawałam sobie z tego sprawę. Tylko... tylko martwię się o ciebie, Susie.
- Nic mi nie będzie, Panch. Zobaczysz.
- Mam nadzieję.
Susan zerwała się z ulgą na równe nogi i ruszyła do drzwi.
- Zobaczysz! - powtórzyła. - Będzie super. Kosmicznie!
Pancho westchnęła i wstała.
- Och, a tak poza tym - rzekła Susan, oglądając się w otwartych drzwiach gabinetu - zmieniam imię. Nie chcę już
nosić imienia Susan. Odtąd będę Holly.
I przeszła przez drzwi, zanim Pancho była w stanie wymówić choć słowo protestu.
- Holly - mruknęła Pancho do zamkniętych drzwi. Skąd ona to wzięła, na litość boską? Dlaczego chce zmienić imię?
Potrząsając głową, Pancho poleciła telefonowi, by połączył ją z szefem ochrony. Kiedy w powietrzu nad jej biurkiem zma-
terializowała się przystojna, nieco kwadratowa twarz mężczyzny, odezwała się:
- Wendell, potrzebny mi ktoś, kto poleci do tego pieprzonego habitatu na orbicie Saturna i będzie miał oko na moją
siostrę. Ale tak, żeby o niczym nie wiedziała.
- Już się robi - odparł szef ochrony. Odwrócił wzrok na chwilę, po czym rzeki: - Hm, a jeśli chodzi o dzisiejszy
wieczór...
- Dzisiejszy wieczór jest bez znaczenia - warknęła Pancho. - Proszę kogoś znaleźć, żeby tam poleciał. Kogoś
dobrego. I to już.
- Tak jest - odparł szef ochrony Pancho.
ORBITA OKOŁOKSIĘŻYCOWA - HABITAT GODDARD
Malcolm Eberly próbował ukryć panikę, która nadal ogarniała go jak miotane sztormem morze. Wraz z piętnastoma
innymi szefami działów stał nieruchomo przy głównym wejściu do habitatu.
Lot z Ziemi był dla niego horrorem. Kliper błyskawicznie wszedł na orbitę okołoziemską i grawitacja spadła do
zera. Eberly walczył na śmierć i życie ze strachem przed utratą masy. Przypięty do miękkiego fotela, walczył ze wszystkich
sił z potworną chęcią, by zwymiotować. Nie poddam się, powtarzał sobie przez zaciśnięte zęby. Blady i zlany zimnym po-
tem, postanowił w duchu, że nie zrobi z siebie głupca w obecności pozostałych.
Kiedy kliper połączył się z rakietą transferową, zaczął się kolejny koszmar: opuszczenie miejsca. Eberly starał się
nie ruszać głową, zaciskał pięści i przymykał oczy. Słuchając wypowiadanych radosnym tonem poleceń stewardes, szedł,
nie spuszczając oczu z szarego kombinezonu kobiety idącej przed nim i brnął wzdłuż przejścia, czepiając się kolejnych
foteli, aż prześliznął się przez śluzę rakiety transferowej, nadal w nieważkości, zmagając się z podchodzącymi do gardła
wnętrznościami.
Chyba nikt nie pochorował się tak jak on. Cała reszta - piętnastka mężczyzn i kobiet - wszyscy szefowie działów jak
on sam - plotkowali i chichotali, bawili się, próbując odpinać się od wyściełanych rzepami powierzchni przedziału dla
pasażerów i unosili się w powietrzu. Eberly’emu robiło się mdło na sam widok.
Udało mu się jakoś powstrzymać kłąb śliny w gardle. Nie poddam się, powtarzał sobie. To ja tu rządzę. Człowiek
osiągnie wszystko, co sobie postanowi, jeśli tylko wykaże siłę i wolę.
Przypięty do fotela w rakiecie transferowej patrzył obojętnie przez siebie. Statek uruchomił silniki i ruszył na orbitę
księżycową. Szarpnięcie było lekkie, ale przynajmniej dawało jakieś złudzenie masy. Ale tylko przez parę sekund. Silniki
rakiety zgasły i znów poczuł się, jakby spadał w nieskończoną przepaść. Cała reszta nie przestawała gadać, parę osób
przechwalało się, ile razy byli już w kosmosie.
Oczywiście, zrozumiał Eberly. Wszyscy już to robili. Doznali już kiedyś tego paskudnego uczucia i teraz nie
sprawiało im takich problemów. Wszyscy są z bogatych rodzin, rozpuszczone, zepsute dzieciaki, które nigdy w życiu nie
musiały się o nic martwić. A ja jestem tym jedynym, który nigdy przedtem nie był poza Ziemią, który musiał o wszystko
walczyć kłami i pazurami, jedynym, który zaznał głodu, choroby i strachu.
Muszę sobie jakoś poradzić. Muszę! Inaczej odeślą mnie z powrotem. Zdechnę w cuchnącej celi.
Eberly przetrwał godziny w nieważkości wyłącznie dzięki ćwiczeniom mentalnym. Kiedy siedząca obok niego ko-
bieta próbowała go zabawiać rozmową, odpowiadał zdawkowo na jej bezsensowne komentarze, rozpaczliwie próbując nie
dopuścić do tego, żeby zauważyła, jak cierpi. Uśmiechał się z przymusem, mając nadzieję, że nie zauważy zimnego potu
perlącego się nad jego wargą. Czuł, jak jego tania, cienka koszulka nasiąka potem. Po chwili udało mu się przerwać jej
monolog i skierować jej uwagę na ekran wbudowany w tylną część foteli.
Eberly także skupił się na obrazach. Ekran przedstawiał habitat, nieregularny cylinder zawieszony w pustce kos-
mosu jak kawałek rury kanalizacyjnej pozostawiony przez robotników budowlanych. Habitat rósł na ekranach w miarę
zbliżania się. Eberly dostrzegł, że powoli się obraca. Wiedział, że to siła obrotowa wytwarza ciążenie w środku cylindra.
3 / 163
421219670.001.png
 
Ben Bova - Saturn
Przez głowę przelatywały mu liczby: habitat miał dwadzieścia kilometrów długości, cztery kilometry średnicy. Obracał się
raz na czterdzieści pięć sekund, dzięki czemu siła odśrodkowa stwarzała złudzenie normalnej ziemskiej grawitacji.
Coraz większe podniecenie pozwoliło mu zapomnieć o niemiłym uczuciu w żołądku. Teraz dostrzegł długie okna
biegnące przez całą długość gigantycznego cylindra. W polu widzenia pojawił się jasno świecący Księżyc. Księżyc widzi-
any z tak bliskiej odległości był brzydki, pobrużdżony niezliczonymi kraterami. Eberly przypomniał sobie, że w
największym znajduje się miasto-państwo Selene.
Habitat szybko urósł tak, że zaczął zasłaniać wszystko inne. Przez chwilę Eberly bał się, że w niego uderzą, choć
jego racjonalny umysł podpowiadał mu, że piloci statku mają wszystko pod kontrolą. Widział lustra słoneczne zwisające z
zakrzywionych boków cylindra. Widział też wybrzuszenia i walce na skórze habitatu, jak krosty na ogórku. Niektóre z nich
były bąblami obserwacyjnymi. Inne to porty doków, silniki sterujące, śluzy powietrzne.
- Mówi kapitan - z głośników umieszczonych nad każdym ekranem rozległ się kobiecy głos. - Jesteśmy na orbicie
wokół habitatu i przygotowujemy się do połączenia. Będziemy dokowali za trzy minuty. Poczujecie stuknięcie albo i dwa,
nie ma się czym przejmować.
Łomot wystraszył wszystkich pasażerów. Eberly chwycił się mocno podłokietników fotela i czekał na ciąg dalszy.
Nic się jednak nie wydarzyło. Tylko że...
Poczuł, jak jego wnętrzności wracają na swoje miejsce. Mdłości ustąpiły. Grawitacja wróciła i znów czuł się nor-
malnie. Nie, lepiej niż normalnie. Odwrócił się w stronę kobiety, która siedziała obok niego i przyjrzał się jej twarzy. Miała
prawie pucołowatą twarz z dużymi oczami o kształcie migdałów i czarne kręcone włosy. Eberly pomyślał, że pochodzi
gdzieś z rejonu Morza Śródziemnego. Greczynka, Hiszpanka albo Włoszka. Uśmiechnął się do niej szeroko.
- Siedzimy koło siebie od sześciu godzin, a ja się nawet nie przedstawiłem. Jestem Malcolm Eberly.
Odwzajemniła uśmiech.
- Rozumiem - powiedziała i dodała stukając palcem w naszywkę na bluzce - Jestem Andrea Maronella. Pracuję w
zespole agrotechnicznym.
Rolniczka, pomyślał Eberly. Głupia, grzebiąca w ziemi rolniczka. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i odparł:
- Jestem szefem działu zarządzania zasobami ludzkimi.
- Jak fajnie.
Zanim zdołał powiedzieć coś jeszcze, stewardesa poprosiła wszystkich, by wstali i ruszyli w stronę luku. Eberly
odpiął pasy i wstał, zadowolony, że może znów poczuć swoją masę, nie mogąc się doczekać, aż zobaczy habitat. Prze-
rażenie, z którym tak walczył, prawie znikło. Wygrałem, ucieszył się. Stawiłem czoło strachowi i pokonałem go.
Uprzejmie przepuścił Maronellę przed sobą i ruszył za nią w stronę luku. Szesnaścioro kobiet i mężczyzn tłoczyło
się przy klapie i przechodziło do pomieszczenia o ścianach z surowego metalu. Przy wewnętrznej klapie stał starszy, wy-
soki i solidnie zbudowany mężczyzna o gęstych, siwych włosach i krzaczastych szarych wąsach. Miał zniszczoną, ogorzałą
twarz ze zmarszczkami w kącikach oczu. Był ubrany w wygodną, zamszową kurtkę i pomięte, spłowiałe dżinsy. Młodsi
mężczyźni trzymali się krok za nim, odziani w kombinezony. Widać było, że to jego podwładni.
- Witamy w habitacie Goddard - rzekł z sympatycznym uśmiechem. - Jestem profesor James Wilmot. Większość z
państwa już poznałem, a z tymi, których jeszcze nie miałem okazji poznać, chętnie się spotkam i porozmawiam o naszej
przyszłości. Na razie jednak zapraszam do zwiedzenia miejsca, w którym będziemy mieszkali przez najbliższe pięć lat.
Po tych słowach jeden z młodszych mężczyzn postukał w klawiaturę na ścianie przy luku i potężne, stalowe drzwi
stanęły otworem. Eberly poczuł powiew ciepłego powietrza na twarzy, jak ledwo zapamiętaną matczyną pieszczotę.
Grupa szesnastu szefów działów ruszyła w stronę luku. Stało się, pomyślał Eberly, czując nową falę przerażenia.
Nie ma już odwrotu. To jest nowy świat, w którym mam zamieszkać. Wielki, cylinder, maszyna. Wygnano mnie. Wysyłają
mnie aż na Saturna. Najdalej jak mogą. Nigdy już nie zobaczę Ziemi.
Był jednym z ostatnich. Zanim dotarł do luku, usłyszał serię „ochów” i „achów”. Podszedł i zrozumiał.
We wszystkich kierunkach rozpościerał się zielony krajobraz skąpany w ciepłych promieniach słońca. Łagodnie
pofalowane trawiaste wzgórza, kępy drzew, małe, wijące się strumienie gdzieś daleko, we mgle. Grupa stała na niewielkim
wzniesieniu, z którego roztaczał się widok na wnętrze habitatu. Po obu stronach zakręcającej ścieżki rosły gęste zarośla
kwitnących na czerwono hibiskusów i oleandrów w kolorze bladej lawendy. Ścieżka prowadziła do grupy niskich
budynków, białych i błyszczących w świetle słońca wlewającym się przez długie okna. Śródziemnomorska wioska, po-
myślał Eberly, na łagodnym zboczu trawiastego wzgórza, nad błyszczącym błękitnym jeziorem.
Tak mógłby wyglądać prospekt biura podróży zachwalający ideał śródziemnomorskiej wsi. Gdzieś daleko widać
było tereny uprawne, małe, prostokątne pola, które wyglądały na świeżo zaorane, i kolejne grupy pomalowanych na biało
budynków. Nie było horyzontu. Teren po prostu zakrzywiał się coraz bardziej, wraz ze wzgórzami, trawą, drzewami i
kolejnymi małymi wioskami z brukowanymi uliczkami i połyskującymi strumieniami, coraz wyżej i wyżej, aż Eberly mu-
siał zadrzeć głowę, by przyjrzeć się wspaniale utrzymanej zieloności.
- Oszałamiające - szepnęła Maronella.
- Szokujące - dodał ktoś.
Dziewiczy świat, pomyślał Eberly, nietknięty wojną, głodem ani nienawiścią. Nietknięty ludzkimi uczuciami.
Czekający, aż ktoś go ukształtuje i okiełzna. Może wcale nie będzie aż tak źle.
4 / 163
421219670.002.png
 
Ben Bova - Saturn
- To musiało kosztować fortunę - rzekł beznamiętnie młody mężczyzna. - Jakim cudem konsorcjum było na to stać?
Profesor Wilmot uśmiechnął się i dotknął wąsów końcem palca.
- Tak naprawdę kupiliśmy to na wyprzedaży likwidacyjnej. Poprzedni właściciele zbankrutowali, próbując urządzić
tu ośrodek dla emerytów.
- Kto dziś idzie na emeryturę?
- I dlatego właśnie zbankrutowali - odparł Wilmot. - Ale koszty...
- Międzynarodowe Konsorcjum Uniwersytetów ma pewne środki - rzekł Wilmot. - Mamy też wielu absolwentów,
którzy potrafią być hojni, jeśli się ich odpowiednio podejdzie.
- Czyli kiedy im się wystarczająco mocno wykręci rękę - zażartowała jakaś kobieta. Reszta roześmiała się, nawet
Wilmot uprzejmie się uśmiechnął.
- Cóż - rzekł profesor. - Stało się. To będzie wasz dom przez następne pięć lat, a dla wielu z was o wiele dłużej.
- Kiedy zaczną przybywać następni?
- Gdy tylko rada pracowników zatwierdzi kandydatów i przejdą oni ostateczne testy fizyczne i psychologiczne, będą
mogli wkroczyć na pokład. Obsadziliśmy już około dwóch trzecich stanowisk, a ludzie zgłaszają się dość licznie.
Pozostali zaczęli zadawać pytania, a Wilmot cierpliwie odpowiadał. Eberly przestał zwracać uwagę na te
pogawędki. Rozglądał się uważnie po przestrzeni habitatu, napawał się chwilą odkrycia, przybyciem do nowego świata.
Dziesięć tysięcy ludzi, tyle będzie mogło do nas dołączyć. Ale habitat może łatwo pomieścić sto tysięcy. A nawet milion!
Pomyślał o tym, w jakiej nędzy żył w dzieciństwie: osiem, dziesięć, dwanaście osób w jednym pomieszczeniu. I
bezwzględna dyscyplina klasztornych szkół. I więzienie.
Dziesięć tysięcy ludzi, dumał. Wszyscy będą żyć w luksusie. Jak królowie!
Uśmiechnął się. Nie, powiedział sobie. Tutaj będzie tylko jeden król. Jeden mistrz. To będzie moje królestwo, a
wszyscy inni ugną się pod presją mojej woli.
WIEDEŃ: WIĘZIENIE SCHÖNBRUNN
Od chwili, gdy Malcolm Eberly został nagle zwolniony z więzienia po odbyciu niecałej połowy kary za oszustwa i
fałszerstwa, do momentu, gdy po raz pierwszy usłyszał o habitacie Goddard, minął ponad rok.
Stary, pełen zakamarków pałac Schönbrunn został przekształcony w więzienie po zamieszkach uciekinierów, które
obróciły w gruzy większą część Wiednia i okolicy. Gdy Eberly dowiedział się, że przyjdzie mu odbywać karę w Schön-
brunn, ucieszył się; przynajmniej nie było to jedno z tych ponurych więzień państwowych, gdzie trzymano recydywistów.
Szybko przekonał się, że się mylił: więzienie to więzienie, pełne oprychów i zboczeńców. Do stałych zagrożeń można było
zaliczyć ból i poniżenie, a ich wiernym towarzyszem był strach.
Poranek zaczął się jak wszystkie inne: gwizdek na pobudkę wyrwał Eberly’ego ze snu. Zsunął się z górnej pryczy i
czekał w milczeniu, aż trzech współtowarzyszy skorzysta z urny walki i toalety. Przyzwyczaił się już do panującego w celi
odoru i na samym początku pobytu w więzieniu zrozumiał, że jedynym skutkiem skarg jest pobicie, przez strażników lub
współwięźniów.
Wśród skazanych obowiązywała hierarchia. Na szczycie piramidy prestiżu stali ci, których skazano za zorganizow-
aną przestępczość. Mordercy, nawet ci nieszczęśnicy, którzy zabili w afekcie, cieszyli się większym szacunkiem niż
złodzieje czy porywacze. Zwykli oszuści, jak Eberly, znajdowali się na dole tej struktury, skazani na świadczenie usług
tym, którzy znajdowali się wyżej, czy tego chcieli, czy nie.
Eberly’emu na szczęście udało się dostać do celi, w której rządził były mechanik samochodowy z Kalabrii, skazany
za rozbój, terroryzm, napady na banki i morderstwa. Choć ledwo piśmienny, Kalabryjczyk był urodzonym organizatorem:
rządził swoim kawałkiem więzienia jak średniowiecznym lennem, rozsądzając spory i pilnując surowych zasad tak, że
strażnicy zgadzali się na utrzymywanie przez niego porządku wśród więźniów nieco brutalnymi metodami. Kiedy Eberly
odkrył, że potrzebuje człowieka umiejącego posługiwać się komputerem, by utrzymywać kontrakty z rodziną w górskiej
wiosce i resztkami bandy ukrywającymi na wzgórzach, został jego sekretarzem i wtedy już nikt nie miał prawa Eberly’ego
molestować.
Ogłupiająca rutyna każdego długiego, nudnego dnia przyprawiała Eberly’ego o mdłości. Kiedy został objęty
ochroną Kalabryjczyka, fizycznie miał się dobrze, ale bezbarwna egzystencja w celi, jedzenie, smród, durne pogawędki
współwięźniów, doprowadzały go do obłędu. Próbował się czymś zająć, odwiedzając więzienną bibliotekę, gdzie mógł
skorzystać ze ściśle nadzorowanego komputera, który zapewniał przynajmniej jakieś wirtualne połączenie ze światem
zewnętrznym. Większość serwisów rozrywkowych była ocenzurowana albo niedostępna, ale władze więzienia pozwalały,
czy nawet zachęcały, do korzystania z serwisów edukacyjnych. Eberly z desperacją zapisywał się na jeden kurs za drugim,
zwykle kończąc go przed czasem i rozglądając się za następnym.
Najpierw zapisywał się na wszystkie kursy, jakie tylko znalazł: malarstwo renesansowe, psychologia transakcyjna,
podział miejskich systemów oczyszczania wody, poezja Goethego. Temat nie miał znaczenia; musiał czymś zająć myśli,
musiał opuszczać więzienie na kilka godzin dziennie, choćby tylko wirtualnie.
5 / 163
421219670.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin