Bova Ben - Droga przez Układ Słoneczny 05 - Wenus.pdf

(1589 KB) Pobierz
Bova Ben-Droga przez uklad sloneczny 5-Wenus
Ben Bova - Wenus
Ben Bova
Wenus
(Venus)
Przełożyła Maria Gębicka – Frąc
Niebiosa nic nie mówią i cała ziemia kwitnie pod ich milczącymi rządami. Ludzie też są pobłogosławieni cnotą
nieba, jednakże większość z nich to hochsztaplerzy. Rodzą się, jak się zdaje, z pustką w duszy i wszystkie swoje cechy brać
muszą ze świata zewnętrznego. Urodzić się pustym w dzisiejszych czasach, tej mieszaninie dobra i zła, a mimo to kroczyć
przez życie drogą uczciwości ku splendorom powodzenia to wyczyn zarezerwowany dla wzorów ludzkiego rodzaju, to
zadanie wyrastające ponad naturę zwykłego człowieka.
Ihara Saikaku
Krater Heli
Byłem spóźniony, o czym dobrze wiedziałem. Kłopot w tym, że na Księżycu nie można biegać.
Prom ze stacji kosmicznej Nueva Venezuela miał opóźnienie, wystąpił jakiś drobny problem z bagażem przewożo-
nym z Ziemi, dlatego zupełnie sam spieszyłem podpowierzchniowym korytarzem z lądowiska. Przyjęcie zaczęło się ponad
godzinę temu.
Przestrzegano mnie, żebym nie próbował biegać, nawet w obciążonych butach, które wypożyczyłem w porcie. Jak
ostatni głupek, nie posłuchałem dobrej rady – pobiegłem, wykonałem szaleńczy sus i zaryłem nosem w ścianę korytarza.
Po tej nauczce ruszyłem dalej posuwistym krokiem, jaki widziałem w programie instruktażowym dla turystów. Czułem się
idiotycznie, ale odbijanie się od ścian było znacznie gorsze.
W zasadzie nie chciałem uczestniczyć w bezsensownym przyjęciu ojca ani w ogóle przebywać na Księżycu. Ani
jedno, ani drugie nie było moim pomysłem.
Drzwi na końcu korytarza strzegły dwa wielkie człekokształtne roboty, naprawdę wielkie, wysokie na dwa metry
i niemal równie szerokie. Błyszczące metalowe drzwi były szczelnie zamknięte, rzecz jasna. Nie można bez zaproszenia
wejść na imprezę ojca; nigdy nie pozwoliłby na taki afront.
– Nazwisko, proszę – powiedział robot po lewej. Głos miał niski i chropawy; przypuszczam, że w mniemaniu mo-
jego ojca właśnie tak powinien mówić wykidajło.
– Van Humphries – powiedziałem wolno i jak najwyraźniej.
Robot wahał się tylko przez ułamek sekundy.
– Identyfikacja głosu potwierdzona. Może pan wejść, panie Van Humphries.
Oba roboty obróciły się dookoła osi i drzwi się rozsunęły. Hałas uderzył mnie niczym mechaniczny młot: łomot
atonalnej muzyki bezskutecznie próbujący zagłuszyć nadmiernie wzmocnione wycie jakiegoś bezpłciowego osobnika,
który katował najnowszy przebój.
Komora była wielka, ogromna i pełna balangowiczów, setek mężczyzn i kobiet – sądzę, że mogło ich być ponad
tysiąc – pijących, krzyczących, palących, krzywiących twarze w grymasach sztucznego, wrzaskliwego śmiechu.
Wszyscy byli w imprezowych strojach: neonowe kolory z mnóstwem dżetów, brokatu i elektronicznych błyskotek.
Bezwstydnie skąpych, rzecz jasna. Czułem się jak misjonarz w   swoim czekoladowym, welurowym pulowerze i   jasno-
brązowych elastycznych spodniach.
W długim elektronicznym oknie, zajmującym całą boczną ścianę groty, ukazywał się napis WSZYSTKIEGO
NAJLEPSZEGO Z OKAZJI SETNYCH URODZIN na przemian z urywkami pornograficznych filmów.
Mogłem się domyślić, że ojciec urządzi przyjęcie w burdelu. W kraterze Heli, nazwanym na cześć jezuickiego as-
tronoma Maximiliana J. Helia. Hazard i przemysł porno przekształciły ten obszar w księżycową stolicę grzechu, róg obfi-
tości pełen zakazanych rozkoszy, ukryty pod pylistym dnem krateru, jakieś sześćset kilometrów na południe od Selene
City. Biedny, stary ojciec Heli musiał przewracać się w grobie.
– Cześć, nieznajomy! – zawołała arogancka, piersiasta i ruda dziewczyna w szmaragdowozielonym kostiumie tak
obcisłym, że musiał być wymalowany sprayem. Potrząsnęła fiolką jakiegoś zielonkawego proszku mniej więcej w moim
kierunku, wrzeszcząc:
– Baw się!
Baw się. To miejsce wyglądało jak piekło Dantego. Nie było gdzie usiąść, tylko pod ścianami stało parę kanap,
pełnych już wijących się, splecionych ciał. Wszyscy inni byli na nogach, ramię przy ramieniu, tańcząc albo kołysząc się,
falując niczym wielobarwne, bełkoczące, bezsensowne ludzkie morze.
Wysoko pod wygładzonym skalnym stropem chodziła po linie para akrobatów w naszywanych cekinami kostiu-
mach arlekinów. Kostiumy migotały, oświetlone paroma punktowcami. Na Ziemi popisywanie się na takiej wysokości
1 / 139
421216667.004.png
 
Ben Bova - Wenus
byłoby niebezpieczne; tutaj, na Księżycu, też mogli skręcić karki – choć prędzej wyrządziliby krzywdę innym. W jaskini
panował taki ścisk, że raczej nie spadliby na podłogę.
– Chodź – przynagliła ruda, szarpiąc mnie za rękaw. Zachichotała i dodała: – Nie bądź taki sztywniak!
– Gdzie jest Martin Humphries? – Musiałem krzyczeć, żeby usłyszała mnie w tym zgiełku.
Zmrużyła szmaragdowe oczy.
– Hump? Jubilat? – Odwróciła się w stronę tłumu i machnęła rękaw bliżej nieokreślonym kierunku, wołając: – Stary
wał jest gdzieś tutaj. To jego impreza, wiesz?
– Stary wał jest moim ojcem – powiedziałem i muszę przyznać, że widok zdumienia na jej twarzy sprawił mi przy-
jemność.
Przebicie się przez tłum było naprawdę ciężką harówką. Otaczali mnie obcy. Nie znałem tutaj nikogo. Każdy
z moich przyjaciół padłby trupem na widok tego cyrku. Przeciskając się przez zatłoczoną komorę, zastanawiałem się, czy
mój ojciec zna tych ludzi. Pewnie wynajął ich na tę okazję. Ta ruda zdecydowanie była w jego typie.
Wie, że nie cierpię tłumów, a jednak zmusił mnie do przyjazdu. Znamienne dla mojego kochającego tatusia. Próbo-
wałem odciąć się od hałasu, smrodu perfum i tytoniu, narkotyków i potu niezliczonych, nieprawdopodobnie stłoczonych
ciał. Kolana robiły mi się miękkie, ściskało mnie w dołku.
Nie umiem radzić sobie z czymś takim. To mnie przerasta. Osunąłbym się na podłogę, gdyby nie ten ścisk. Kręciło
mi się w głowie, ćmiło w oczach.
Musiałem przystanąć w środku tłumu i mocno zamknąć oczy. Miałem kłopoty z oddychaniem. Przed lądowaniem
rakiety transferowej zrobiłem sobie zastrzyk enzymów, a   jednak czułem się tak, jakbym potrzebował następnego, i   to
prędko.
Otworzyłem oczy i powiodłem wzrokiem po potrącającej się, rozwrzeszczanej, spoconej tłuszczy, szukając najb-
liższego wyjścia. W plątaninie gestykulujących ciał dostrzegłem ojca, siedzącego na podium w drugim końcu jaskini nic-
zym starożytny rzymski cesarz nadzorujący orgię. Był nawet ubrany w zwiewną szkarłatną szatę, a u jego obutych w san-
dały stóp siedziały dwie gibkie młode kobiety.
Mój ojciec. Dziś kończył sto lat. Martin Humphries wyglądał nie więcej niż na czterdzieści, włosy wciąż miał
ciemne, twarz jędrną i prawie bez zmarszczek. Ale oczy – oczy były twarde, doświadczone; lśniła w nich chorobliwa roz-
kosz, gdy patrzył na rozgrywające się przed nim sceny. Korzystał z wszelkich dostępnych kuracji odmładzających, nawet
tych nielegalnych, z użyciem nanomaszyn. Chciał być wiecznie młody i pełen wigoru. Pomyślałem, że pewnie tak będzie.
Zawsze dostawał to, czego chciał. Ale wystarczyło jedno spojrzenie w jego oczy, by bez trudu uwierzyć, że stuknęła mu
setka.
Zobaczył mnie, gdy przedzierałem się przez falujący tłum i przez chwilę czułem na sobie spojrzenie tych zimnych,
szarych oczu. Potem odwrócił się z niecierpliwą miną na przystojnej, sztucznie odmłodzonej twarzy.
To ty nalegałeś, żebym przybył na ten karnawał, powiedziałem mu bezgłośnie. Dlatego czy ci się to podoba, czy nie,
jestem.
Nie zwracał na mnie uwagi, gdy podjąłem mozolną wędrówkę. Zasapałem się, płuca paliły mnie żywym ogniem.
Potrzebowałem zastrzyku, ale zostawiłem strzykawkę w   hotelu. Kiedy wreszcie dotarłem do celu, oparłem się ciężko
o miękką, sprężystą tkaninę udrapowaną na podium, walcząc o odzyskanie tchu. Uświadomiłem sobie, że ogłuszający hałas
przyjęcia ścichł do brzęczącego, stłumionego pomruku.
– Tłumiki dźwięku – powiedział ojciec, patrząc na mnie z tym dobrze mi znanym pogardliwym uśmieszkiem. – Nie
rób takiej głupiej miny.
Nie było schodów, a ja byłem zbyt słaby i skołowany, żeby wciągnąć się na górę i usiąść obok niego.
Machnął ręką i dwie młode kobiety zwinnie zeskoczyły z podium, by dołączyć do tłumu. Spostrzegłem, że były
nastolatkami.
– Chcesz jedną? – zapytał z lubieżnym uśmiechem. – Możesz mieć obie, wystarczy poprosić.
Nawet nie pokręciłem głową. Czepiałem się podium, starając się zapanować nad przyspieszonym oddechem.
– Na miłość boską, Cherlaku, przestań dyszeć! Wyglądasz jak flądra wyrzucona z wody.
Odetchnąłem głęboko i spróbowałem się wyprostować.
– Ciebie też miło widzieć, ojcze.
– Nie cieszy cię moje przyjęcie?
– Ty wiesz lepiej.
– W takim razie po co przyszedłeś, Cherlaku?
– Twój prawnik powiedział, że obetniesz mi uposażenie, jeśli tego nie zrobię.
– Twoje kieszonkowe – zadrwił.
– Zarobiłem te pieniądze.
– Udając naukowca. Twój brat był prawdziwym naukowcem.
Tak, ale Aleks nie żyje. Zginął prawie dwa lata temu i wspomnienie tego dnia nadal sprawiało mi ból. Pamiętałem
wszystko tak dobrze, jakby rozegrało się wczoraj.
2 / 139
421216667.005.png
 
Ben Bova - Wenus
Ojciec szydził ze mnie i upokarzał mnie przez całe życie. Aleks był jego beniaminkiem, jego pierworodnym, jego
oczkiem w   głowie. Aleks został przygotowany do przejęcia władzy w   Humphries Space Systems, jeśli i   kiedy ojciec
postanowi przejść na emeryturę. Aleks był moim przeciwieństwem: wysoki, atletycznie zbudowany, szybki i przystojny,
błyskotliwie inteligentny, towarzyski, czarujący i dowcipny. Ja jestem raczej niski, od urodzenia chorowity i podobno mam
skłonności do zamykania się w sobie i introspekcji. Mama zmarła, dając mi życie i ojciec nigdy mi tego nie wybaczył.
Kochałem Aleksa. Naprawdę. Ogromnie go podziwiałem. Od kiedy pamiętam, Aleks chronił mnie przed drwinami
i kąśliwymi słowami ojca. „Już dobrze, braciszku, nie płacz – mawiał. – Nie pozwolę cię skrzywdzić.”
Z biegiem lat przejąłem od Aleksa zamiłowanie do badań, do szukania nowych perspektyw, nowych światów. Ale
gdy Aleks naprawdę ruszał z misjami na Marsa i księżyce Jowisza, ja zostawałem w domu, pod kloszem, zbyt słabowity,
by wyjść na zewnątrz. Latałem w fotelu, nie w statku kosmicznym. Mnie ekscytowały strumienie danych komputerowych
i symulacje wirtualne. Raz przespacerowałem się z Aleksem po czerwonych piaskach Marsa, połączony przez interaktywny
system rzeczywistości wirtualnej. To było najlepsze popołudnie w moim życiu.
Potem Aleks zginął podczas wyprawy na Wenus, on i cała jego załoga. A ojciec znienawidził mnie za to, że żyję.
Wtedy wyprowadziłem się na dobre i kupiłem dom na Majorce, gdzie byłem sam, daleko od jego pogardliwego sar-
kazmu. Jakby chcąc ze mnie zadrwić, ojciec przeniósł się do Selene City. Później dowiedziałem się, że poleciał na Księżyc,
żeby poddawać się nanoterapii, która zapewniała mu młodość i formę. Na Ziemi nanomaszyny były zakazane, oczywiście.
Było jasne, że ojciec poddaje się kuracji odmładzającej, bo nie ma zamiaru przejść na emeryturę. Aleks umarł,
a wiedziałem, że mnie za żadne skarby nie przekaże Humphries Space Systems. Będzie rządzić dalej i trzymać mnie na
wygnaniu.
Tak oto ojciec osiadł czterysta tysięcy kilometrów ode mnie, odgrywając elitarną rolę interplanetarnego potentata,
megamiliardera, awanturniczego kobieciarza, niemiłosiernie zepsutego giganta przemysłowego. Taki stan rzeczy najzu-
pełniej mi odpowiadał. Mieszkałem sobie spokojnie na Majorce i pod opieką domowego personelu nie miałem powodów
do narzekań. Niektórzy ze służących byli ludźmi, większość była robotami. Dość często wpadali przyjaciele z   wizytą.
Mogłem latać do Paryża, do Nowego Jorku – gdzie dusza zapragnie, na spektakle teatralne albo na koncerty. Całymi
dniami studiowałem nowe informacje o gwiazdach i planetach, stale napływające od naszych kosmicznych badaczy.
Dopóki jedna ze znajomych nie powtórzyła mi zasłyszanej plotki: statek mojego brata został celowo uszkodzony.
Aleks nie zginął w wypadku; to było morderstwo. Nazajutrz ojciec wezwał mnie na Księżyc, na swoje kretyńskie przyjęcie
urodzinowe, pod groźbą obcięcia mi uposażenia.
Patrząc na jego młodzieńczo jędrną twarz, zapytałem:
– Dlaczego ci na tym zależało?
Uśmiechnął się sardonicznie.
– Nie podoba ci się przyjęcie?
– A tobie? – sparowałem.
Ojciec wydał dźwięk, który mógł być zduszonym śmiechem.
– Muszę coś ogłosić. Chciałem, żebyś usłyszał to prosto z moich ust.
Zaintrygował mnie. Wygłosi oświadczenie? Czyżby jednak przechodził na emeryturę? A zresztą, gdyby nawet, to co
z tego? Nigdy nie pozwoli mi kierować korporacją. W zasadzie wcale tego nie chciałem.
Dotknął guzika osadzonego w prawej poręczy fotela i ogłupiający hałas wlał się w moje uszy z siłą wystarczającą
do rozsadzenia czaszki. Potem musnął drugą poręcz. Muzyka umilkła w połowie taktu. Akrobaci chodzący po linie zamigo-
tali i zniknęli. Obraz holograficzny.
Tłum ucichł i   znieruchomiał. Wszyscy odwrócili się w   stronę podium, jak gromada niesfornych uczniów w   ba-
lowych strojach, zmuszonych słuchać dyrektora.
– Cieszę się, że przybyliście na moje przyjęcie – zagaił ojciec. Jego niski, modulowany głos, sztucznie wzmocniony,
odbijał się od ścian zatłoczonej jaskini. – Jesteście zadowoleni?
Odpowiedziały mu wiwaty, oklaski, gwizdy i wrzaski. Ojciec podniósł ręce i znów zapadła cisza.
– Wygłoszę oświadczenie, które wy, ciężko pracujący przedstawiciele mediów, uznacie za wyjątkowo interesujące.
Pół tuzina balonów z   podwieszonymi kamerami już unosiło się parę metrów od podium, jak błyszczące bożon-
arodzeniowe bombki. Kolejne napływały z dalszych części groty, by skupić obiektywy na moim ojcu.
– Jak wiecie – mówił – mój ukochany syn Aleksander zginął dwa lata temu podczas próby zbadania planety Wenus.
Zbiorowe westchnienie wzbiło się nad głowami.
– Jego statek leży gdzieś na powierzchni tego piekielnego świata. W straszliwym żarze i ciśnieniu, żrąca atmosfera
powoli niszczy doczesne szczątki mojego chłopca.
Jakaś kobieta zaczęła szlochać.
– Chcę zaproponować nagrodę dla tego, kto okaże się dość odważny i twardy, by lecieć na Wenus, dotrzeć na pow-
ierzchnię i sprowadzić na Ziemię to, co zostało z mojego syna.
Wszyscy jakby się wyprostowali, szerzej otworzyli oczy. Nagroda?
Ojciec odczekał dramatyczną chwilę i znacznie silniejszym głosem oznajmił:
3 / 139
421216667.001.png
 
Ben Bova - Wenus
– Oferuję dziesięć miliardów międzynarodowych dolarów śmiałkowi, który odnajdzie ciało mojego syna i przy-
wiezie je do mnie.
Nad tłumem wzbił się stłumiony okrzyk zdziwienia. Przez parę sekund nikt się nie odzywał. Potem komorę
wypełnił podniecony gwar. Dziesięć miliardów dolarów! Dotrzeć na powierzchnię Wenus! Nagroda w wysokości dzie-
sięciu miliardów dolarów za odzyskanie ciała Aleksa Humphriesa!
Byłem równie oszołomiony jak każdy inny. Może bardziej, bo lepiej od większości tych poprzebieranych dar-
mozjadów wiedziałem, że sprostanie temu wyzwaniu graniczy z niepodobieństwem.
Ojciec dotknął guzika w poręczy i gwar natychmiast ścichł do dyskretnego pomruku.
– Pięknie – powiedziałem. – Zostaniesz Ojcem Roku. Popatrzył na mnie z pogardą.
– Myślisz, że nie mówiłem poważnie?
– Myślę, że wiesz, iż nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował dotrzeć na powierzchnię Wenus. Nawet
Aleks zamierzał tylko dryfować w warstwach chmur.
– Masz mnie więc za oszusta.
– Myślę, że chodzi ci o podbudowanie wizerunku, nic więcej.
Wzruszył ramionami, jakby moje zdanie nie miało znaczenia.
Wrzałem z oburzenia, a on siedział tu, jakby nigdy nic i robił sobie reklamę.
– Chcesz wyglądać na zrozpaczonego ojca – krzyknąłem – żeby cały świat pomyślał, że zależało ci na Aleksie.
Dlatego oferujesz nagrodę, po którą nikt nie sięgnie.
– Och, znajdą się chętni, nie wątpię. – Uśmiechnął się do mnie zimno. – Dziesięć miliardów to nie byle jaka
zachęta.
– Nie jestem pewien.
– Ale ja jestem. Zamierzam ulokować całą sumę na rachunku depozytowym, gdzie nikt nie będzie mógł jej tknąć
poza ewentualnym zwycięzcą.
– Całe dziesięć miliardów?
– Całą sumę – powtórzył. Pochylając się lekko w moją stronę, dodał: – Aby podjąć tyle gotówki, będę musiał tu
i ówdzie poczynić oszczędności.
– Poważnie? Ile wydałeś na to przyjęcie?
Machnął ręką, jakby to nie miało znaczenia.
– Jednym z cięć będzie twoje kieszonkowe.
– Moje uposażenie?
– Koniec, Cherlaku. W przyszłym miesiącu kończysz dwadzieścia pięć lat. Kieszonkowe urwie się w twoje urodz-
iny.
– Jeśli tak, zostanę bez grosza.
Bank danych
Płonie tak jasno i pięknie na nocnym niebie, że wszystkie kultury Ziemi zwały ją imionami swojej bogini miłości
i piękna: Afrodyta, Inana, Isztar, Astarte, Wenus.
Czasami jest olśniewającą Gwiazdą Wieczorną, od której jaśniejsze na niebie jest tylko Słońce i Księżyc. Kiedy
indziej bywa przywołującą Gwiazdą Zaranną, niosącą światło. Zawsze lśni niczym bezcenny klejnot.
Choć Wenus na naszym niebie wygląda przepięknie, jest najbardziej piekielnym miejscem w   całym Układzie
Słonecznym. Jej powierzchnia jest dość gorąca, by stopić aluminium. Ciśnienie powietrza jest wystarczająco wysokie, by
zgnieść lądowniki statku kosmicznego niczym kruche tekturowe pudełka. Niebo, od bieguna do bieguna, stale zasnuwają
chmury kwasu siarkowego. Atmosfera składa się z dwutlenku węgla i gazów siarkowych.
Wenus jest najbliższą planetą względem Ziemi, bliższą niż Mars; może zbliżyć się do Ziemi na odległość wynoszącą
niecałe sześćdziesiąt pięć milionów kilometrów. [ W momencie złączenia dolnego, gdy Wenus znajduje się pomiędzy Ziemią
a   Słońcem, odległość między planetami wynosi ok. 41 milionów kilometrów (wszystkie przypisy tłum.)] Obiega Słońce
bliżej niż Ziemia; jest drugą planetą Układu Słonecznego. Wenus nie ma księżyców.
Jest nieco mniejsza od Ziemi, więc siła ciężkości na jej powierzchni wynosi około osiemdziesięciu pięciu procent
normalnego ciążenia ziemskiego.
Na tym kończą się podobieństwa. Wenus jest gorąca, temperatury na powierzchni znacznie przekraczają czterysta
pięćdziesiąt stopni Celsjusza (prawie dziewięćset stopni Fahrenheita). Obraca się wokół osi tak powoli, że jej „dzień” trwa
dłużej niż „rok”: obiega Słońce w czasie dwustu dwudziestu pięciu dni ziemskich – jest to rok wenusjański – a obrót wokół
własnej osi trwa dwieście czterdzieści trzy dni ziemskie – dzień wenusjański. Wiruje w   kierunku wstecznym, zgodnie
z   ruchem wskazówek zegara, patrząc od bieguna północnego, podczas gdy Ziemia i   inne planety obracają się zgodnie
z ruchem wskazówek zegara.
Atmosfera Wenus jest tak gęsta, że ciśnienie na powierzchni równa się temu, jakie na Ziemi występuje w oceanach
na głębokości około kilometra. Atmosfera w ponad dziewięćdziesięciu pięciu procentach składa się z dwutlenku węgla;
niecałe cztery procent stanowi azot, a reszta to niewielkie ilości wolnego tlenu.
4 / 139
421216667.002.png
 
Ben Bova - Wenus
Grube warstwy chmur, które stale otulają całą powierzchnię planety, odbijają około siedemdziesięciu pięciu procent
światła słonecznego, dzięki czemu Wenus wygląda tak jasno i pięknie. Chmury składają się z kropelek kwasu siarkowego
oraz innych związków siarki i chloru; praktycznie nie ma w nich pary wodnej.
Na Wenus nie brakuje gór i wulkanów, są również dowody wskazujące na istnienie płyt tektonicznych. Przesuwaniu
się fragmentów skorupy musiały towarzyszyć „trzęsienia Wenus”.
Wyobraźcie sobie spacer po powierzchni tej planety! Grunt jest rozgrzany do czerwoności, gęsta atmosfera zakrzy-
wia światło jak obiektyw „rybie oko”, niebo stale zasnuwają grube chmury. A jednak nie ma tam prawdziwej ciemności:
nawet długą wenusjańską noc rozświetla niesamowity posępny blask bijący od rozżarzonego podłoża.
Ponieważ ruch obrotowy nakłada się na obiegowy, doba wenusjańską trwa sto siedemnaście dni ziemskich, a Słońce
wstaje na zachodzie i zachodzi na wschodzie – tylko że nie widać go przez gęste, wieczne chmury.
Patrząc w górę, moglibyście ujrzeć ciemniejsze łaty, powstające i rozpadające się na tle zielonkawożółtych chmur
prawie pięćdziesiąt kilometrów nad powierzchnią, przemykające od horyzontu do horyzontu w   około pięć godzin. Od
czasu do czasu można zobaczyć błyskawicę albo usłyszeć groźny pomruk dalekiego wulkanu.
W całym Układzie Słonecznym nie ma bardziej niebezpiecznego miejsca, nie ma miejsca stanowiącego większe
wyzwanie. W porównaniu z nim, na Księżycu jest przyjemnie, a wyprawa na Marsa to piknik.
Czy na Wenus może istnieć życie, wysoko w chmurach, gdzie temperatury są niższe albo głęboko pod powierzchnią
planety? W atmosferze jest coś, co pochłania ultrafiolet; naukowcy planetarni nie są pewni, co to takiego. Czy pod pow-
ierzchnią mogą żyć jakieś formy bakteryjne, jak na Ziemi i przypuszczalnie na Marsie i Europie, księżycu Jowisza?
Gdyby jakieś stworzenia żyły na powierzchni, musiałyby być przystosowane do wytrzymywania temperatury,
w której topi się aluminium, i ciśnienia, które może zmiażdżyć statek kosmiczny.
Zaiste, musiałyby być imponujące.
Selene City
– To powinieneś być ty. Cherlaku! – ryczał. – To ty powinieneś umrzeć, nie Aleks.
Zbudziłem się i usiadłem w ciemności hotelowego pokoju, ściskając w rękach zmiętą pościel. Byłem zlany zimnym
potem i trząsłem się od stóp do głów.
Sen był aż nazbyt prawdziwy. Zbyt głęboko prawdziwy. Zamknąłem oczy, nie ruszając się z łóżka. Wściekła twarz
ojca wisiała przede mną niczym oblicze zagniewanego starożytnego boga.
Przyjęcie w kraterze Heli. Ogłoszenie nagrody za lot na Wenus. Stwierdzenie, że obcina mi fundusze. To było dla
mnie za wiele. Gdy wróciłem do hotelu w Selene City, byłem bliski omdlenia, wyłożone dywanami korytarze pływały mi
przed oczami, nogi miałem słabe jak papierowe serwetki nawet w niskiej grawitacji Księżyca. Od razu poszedłem do łazi-
enki i znalazłem ciśnieniową strzykawkę. Wstrzyknąłem w ramię całą dawkę enzymatycznego leku, potem dowlokłem się
do łóżka i prawie od razu zasnąłem.
Po to tylko, żeby śnić. Nie, w zasadzie nie był to sen, tylko przeżywanie na nowo tamtego strasznego dnia, kiedy
dowiedzieliśmy się o śmierci Aleksa. Koszmar. Przeżyłem powtórnie każdą bolesną chwilę.
Kiedy otrzymaliśmy wiadomość, że już nie ma nadziei, ojciec wyłączył ekran wideofonu i odwrócił się do mnie
z twarzą wykrzywioną z furii.
– Nie żyje – powiedział głosem zimnym i głuchym, z lodem w szarych oczach. – Aleks zginął, a ty żyjesz. Najpierw
zabiłeś swoją matkę, a teraz masz czelność żyć, podczas gdy Aleks jest martwy.
Stałem, gdy przeszywał mnie palącym wzrokiem, ponury i wściekły. Na mnie. Na mnie!
– To powinieneś być ty, Cherlaku – warknął. Złość narastała, twarz z białej robiła się czerwona. – Jesteś nic nie
wart! Nikt nie odczułby twojej straty. Ale nie, ty jesteś, ty żyjesz i oddychasz, a Aleks nie żyje. To powinieneś być ty, Cher-
laku! – ryczał. – To ty powinieneś zginąć, nie Aleks.
Wtedy wyniosłem się z rodzinnej posiadłości w Connecticut i kupiłem dom na Majorce, jak najdalej od ojca. Przy-
najmniej tak myślałem. Znowu mnie zakasował, przeprowadzając się do Selene City.
Teraz siedziałem na hotelowym łóżku, drżący i zlany zimnym potem, sam, zupełnie sam.
Wstałem i poczłapałem na boso do łazienki; prawdę mówiąc, powlokłem się, taki byłem słaby i rozbity. Światło
zapaliło się automatycznie. Niezdarnie manipulowałem strzykawką, aż wreszcie umieściłem plastikową ampułkę z odpow-
iednią dawką enzymu we właściwym miejscu. Przycisnąłem strzykawkę do nagiego ramienia. Cichy syk leku wtryski-
wanego przez mikroigły do krwiobiegu zawsze mnie uspokajał. Ale nie tej nocy. Nic nie zdoła mnie uspokoić, pomyślałem.
Urodziłem się z  rzadkim rodzajem niedokrwistości złośliwej, w   następstwie uzależnienia mojej matki od narko-
tyków. Bez wstrzykiwania koktajlu enzymów, składającego się między innymi z   witaminy B12 i   hormonu wzrostu
pobudzającego organizm do produkowania krwinek czerwonych, choroba byłaby śmiertelna. Bez leku stopniowo traciłbym
siły i w końcu umarł. Z nim mogłem wieść zupełnie normalne życie – pomijając konieczność iniekcji co najmniej dwa razy
na dobę.
Jeśli ktoś kiedyś powie wam, że nanomaszyny potrafią poradzić sobie z każdą jednostką chorobową, tylko że są
zakazane na Ziemi, nie dajcie mu wiary. Najlepsze laboratoria w Selene City – stolicy badań nanotechnologicznych – nie
zdołały zaprogramować nanożuka, który co parę godzin wytwarzałby miliony czerwonych ciałek krwi.
5 / 139
421216667.003.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin