Białołęcka Ewa - Okręg pożeraczy drzew.pdf

(158 KB) Pobierz
78406325 UNPDF
EWA BIAŁOŁĘCKA
OKRĘG POŻERACZY DRZEW
Z „NF” 11/95
Szare, masywne cielska waya sunęły wolno utartą koleiną. Od momentu gdy słońce
przedarło się przez gęstwę liści, tabor ciężkich stworzeń parł naprzód, nie zmieniając tempa.
Prędkość, niewielka zresztą, opaść miała pod wieczór, a po zapadnięciu zmroku długie stado,
złączone niewidzialnymi więzami, miało się rozpaść. Pojedyncze sztuki będą wymiatać przed sobą
wszystką roślinność, nadającą się do przeżucia i zmagazynowania w baniastych wolach.
Merya, usadowiona na twardym, ciepłym grzbiecie wielkiego zwierzęcia, przyglądała się
wartownikowi, który przycupnął o krok dalej. Był ładny. Ze swego miejsca widziała tylko jedno
jego oko - ogromne i brunatne. Ciemna sierść, zaczynająca się u nasady nosa, pokrywała kształtną
głowę, by na karku zmienić się w gąszcz długich włosów, opadających do połowy pleców. Włosów
twardych i wijących się jak giętkie, delikatne gałązki werby odarte z liści. Wartownik kręcił powoli
uniesioną głową, wypatrując niebezpieczeństw. Nozdrza mu drgały, łowiąc zapachy lasu. Składały
się nań wonie świeżych liści, kory, butwiejącego drewna. Od czasu do czasu dolatywał ostry,
mdlący zapach grzybów lub padliny. Waya pachniały własnym, niepowtarzalnym zapachem
bezpieczeństwa.
Merya poruszyła się, zmieniając pozycję. Czteropalczasta dłoń o dwóch symetrycznych
kciukach przelot-nie dotknęła zaokrąglonego brzucha. Oto czwarty raz jest brzemienna. I to właśnie
ów wielkooki strażnik był tym razem jej partnerem. Gdy pół okręgu temu posłuchali nakazu
zmysłów, przymuszeni zmienionym zapachem skóry, pożądała go gwałtownie. Rozpalona, gotowa
zabijać, gdyby ktoś próbował przeszkodzić im w miłosnym akcie. Teraz jednak patrzyła na niego z
przyjemnością pochodzącą od widoku zgrabnego ciała. Cieszyła się jego urodą i sprawnością,
przewidując te same cechy u swych wielkookich dzieci. Jak miał na imię? Merya przez chwilę
szukała w pamięci. Norman. Słowo łagodne w ostrej, drapieżnej mowie rasy Rkheta.
Wtedy Norman zerwał się, wydając gardłowy okrzyk-ostrzeżenie:
- Aryeen!!
Wróg! Nad przecinką wśród oceanu zieloności - trasą waya - przesunęła się sylwetka
wielkiego ptaka. Nieruchome iks czarnych na tle nieba skrzydeł leniwie wyniosło drapieżnika poza
zasięg wzroku, lecz nikt nie miał wątpliwości, że wróci. Kilkakrotnie jeszcze rozległy się
ostrzeżenia podawane z ust do ust. Wartownicy napięli łuki czekając. Ptak pojawił się nagle,
znacznie niżej i szybciej. Merya usłyszała krótkie brzęknięcie cięciwy, któremu zawtórowały inne,
z sąsiednich grzbietów. Drapieżnik zachybotał się w powietrzu i spadł jak kamień.
- To estrb - mruknął Norman siadając. Jego głowa podjęła monotonny ruch z prawa na lewo
i z powrotem. Młodzież, licząca zaledwie jeden okrąg, z piskiem zsuwała się z waya biegnąc na
poszukiwanie zestrzelonego mięsa. Jasnozielone ciała natychmiast wtopiły się w zieleń puszczy.
Korony drzew rozbijały światło słońca na miliardy drżących, złotych plamek drażniących
oczy. Merya wyciągnęła duży, drobno żyłkowany liść ze stosu leżącego opodal. Zręcznie spięła go
w stożek i tak sporządzonym kapeluszem osłoniła głowę. Ciepło rozleniwiało. Zwinęła się w
kłębek, gotowa do drzemki. Spokojna, bezgranicznie wierząca w czujność swego strażnika.
Raptem z tylnego krańca taboru nadeszły sygnały. Ostre, przenikliwe gwizdnięcia, niosące
zaszyfrowane nowiny.
- Co...?! - Merya oprzytomniała w jednej chwili. Norman nasłuchiwał.
- Jeden z chłopców, który przyniósł estrba, pośliznął się i wpadł w koleinę.
Merya sapnęła. Mężczyzn było wielu. Nawet zbyt wielu.
- Marnotrawstwo - mruknęła myśląc o ciele zmiażdżonym i roztartym na bezkształtną
papkę. Cokolwiek dostało się pod ciężkie brzuchy waya, nie dawało się rozpoznać po ich przejściu.
Po martwym dziecku zostanie długa wilgotna smuga, trochę drobnych odłamków kości i może
jakieś strzępy skóry, którymi nasycą się owady.
Dzień był czasem podróży i odpoczynku. Merya na przemian spała, zajmowała się
drobnymi pracami lub po prostu gawędziła z paroma kobietami dzielącymi z nią szeroki grzbiet.
Niebawem inny mężczyzna zmienił Normana na jego posterunku. Wielkooki strażnik chciwie napił
się wody, przechowywanej w łupinach owoców. Porwał kawałek mięsa i dołączył do innych
mężczyzn przeżuwających swoje porcje. Między jednym kęsem a drugim wymieniali zwykle żarty i
przechwałki. Czasem gwizdali i szczebiotali w łowieckim języku, rzucając przekorne spojrzenia w
stronę grupki kobiet. O czym mogli mówić? Merya wydęła wargi w pobłażliwym uśmiechu. Im też
potrzebna była odrobina prywatności. Wkrótce jednak męska grupa zaczęła się przerzedzać.
Odchodzili, pojedynczo i parami, zmęczeni długą służbą, senni. Norman ułożył się w pobliżu
Meryi. Zasłonił oczy opaską ze skóry i już po chwili boki poruszał mu regularny oddech.
Wartownicy zasypiali natychmiast.
Spokój nie trwał długo.
- Jestem głodna! Przynieś mi coś! - rozległ się okrzyk za plecami Meryi. Nie musiała się
odwracać. Znała aż za dobrze ów rozkapryszony głos. To była Kerstn, najmłodsza w grupie.
Pierwszy raz w ciąży i od razu miała urodzić dziewczynkę, więc kompletnie przewróciło jej się w
głowie.
- Sama sobie przynieś - warknęła Merya.
- No to niech on pójdzie! - zza ramienia Meryi wyleciała próżna łupina i uderzyła w plecy
śpiącego wartownika. Drgnął gwałtownie, przewrócił się na wznak, rozrzucając szeroko ręce.
Merya odwróciła się nagle, chwyciła dziewczynę za szczęki i uderzyła, celując w najbardziej czułe
miejsce - membranę słuchową. Trafiona zawyła.
- Jeśli jeszcze raz spróbujesz kogoś dręczyć - wysyczała Merya - postaram się, by coś ci się
stało. Trafisz do spiżarni, a twoje dzieci donoszą inne! Rozplącz więc te swoje długachne nogi i
sama pofatyguj się po mięso!
Przestraszona Kerstn wyrwała się i uciekła, chowając się wśród innych kobiet. Spiżarnia
była miejscem, o którym się nie mówiło, omijanym nawet w myślach. Ostatnie grzbiety waya
zajmowali członkowie plemienia, którzy byli nieprzydatni: najstarsi wartownicy, którym wzrok i
słuch odmawiał posłuszeństwa, bezpłodne kobiety, nie posiadające żadnych szczególnych talentów
pozwalających im utrzymać się na szczycie hierarchii lub kalekie dzieci. Karmiono ich tak samo jak
innych, lecz mieli służyć swymi ciałami podczas długiej i ciężkiej przeprawy przez pustynię, gdzie
nawet waya z braku wody i pożywienia kruszyły się pancerze.
- Ciężko nosić taki brzuch - odezwała się Dert i delikatnie poklepała jego wypukłość.
- Narzekasz, ale wyglądasz na zadowoloną - odpowiedziała Merya.
Roześmiały się obie. Odcinały ze zwalonych pni kruche, blade grzyby i gromadziły je w
koszykach z kory. Wokół panował mrok, lecz była to najmniejsza przeszkoda dla dużych oczu
Rkheta, lśniących w ciemnościach jak miniaturowe słoneczka. Waya buszowały w zaroślach,
pożerając ogromne ilości gałązek, pnączy i bulw, wykopywanych za pomocą łopaciastych
wyrostków pancerza. Część mężczyzn oddaliła się w spokojniejsze miejsca, szukając zdobyczy.
Dzieci pomagały w zbieraniu bulw i grzybów, czyściły z pasożytów załomki pancerzy waya lub po
prostu swawoliły.
Stado dotarło do strefy, gdzie nie było parno, rośliny rosły nie dusząc się wzajemnie i mniej
było drapieżnych zwierząt.
- Już niedaleko do miejsca narodzin - rzekła Dert. - Jak twoje? Mogę?
Merya kilka razy odetchnęła głęboko i rozluźniła mięśnie. Fałda pośrodku tułowia
rozdzieliła się tworząc szczelinę. Merya rozszerzyła ją ostrożnie. Dert z ciekawością spojrzała do
środka.
- Tym razem pięć.
- Zawsze rodzisz sporo. Duże i ładne. Będą idealnymi strażnikami.
Merya zakaszlała z dezaprobatą.
- Wiem, wiem. Nie powinnam tak mówić, ale to naprawdę chłopcy. Są przecież jasne.
W tym momencie tuż obok rozległ się przeraźliwy krzyk. Ciemnowłosa dziewczynka
siedziała na ziemi i trzymała się za łokieć krzycząc na całe gardło. Pochylał się nad nią stropiony
młodziutki wartownik. Dert rzuciła się w tamtą stronę, a Merya pospieszyła za nią. Jeden rzut oka
wystarczył, by stwierdzić, że małej nic się nie stało i wrzeszczy wyłącznie dla efektu. Nie ugłaskało
to jednak Dert, która chwyciła strażnika za ramię i potrząsała nim, prawie unosząc z ziemi.
- Thert! Merhtwy work! Masz jej pilnować! Inaczej trafisz do spiżarni, zanim zdążysz
zliczyć do czterech.
Chłopak nie próbował ani uciec, ani się usprawiedliwiać. Mrużył tylko oczy i osłaniał
dłońmi membrany. Gdy wreszcie rozdrażniona kobieta puściła go, zniknął w zaroślach szybciej i
ciszej od przestraszonego węża.
- Czy nie potraktowałaś go zbyt surowo? - spytała niepewnie Merya. Wzmianka o spiżarni
w obecności dziecka była co najmniej nie na miejscu.
Dert fuknęła gniewnie.
- „Kobieta myśli, mężczyzna działa” - zacytowała popularne przysłowie. - Ten niech się
nauczy działać czym prędzej, tak będzie lepiej i dla niego, i dla nas. Mojej małej stała się krzywda!
Dziewczynka najspokojniej objadała się grzybami z koszyka matki, nie pamiętając już o
stłuczonej ręce. Merya zastanowiła się.
- A czy to nie był twój syn? Podobny.
- Owszem. Nawet wiem, z kim go miałam. Wyjątkowo beznadziejny partner. Żałuję, że był
w pobliżu, gdy nadeszła pora godów - odpowiedziała Dert pieszcząc córkę.
Merya zabrała swój koszyk z zasięgu chciwych rączek i odeszła.
- Ja nie żałuję - powiedziała cicho do siebie.
Czasem koleina waya krzyżowała się z inną. Nie wiadomo, kto pierwszy z ludu Rkheta
postawił w takim miejscu wielki konar drzewa. Stało się to tak dawno, że plemię przywykło szukać
na drewnie skomplikowanych nacięć. Zawierały pozdrowienia; wiadomości o miejscach, gdzie
można było znaleźć wodę, lecznicze rośliny lub kamień na narzędzia. Ostrzegały przed
drapieżnikami. Przywódczyni odczytywała wieści i pozostawiała własne. Tym razem jednak na
jednej z takich krzyżówek wpadły na siebie dwa stada! Spłoszone zwierzęta zbiły się w wielką
gromadę, przepychając się i usiłując wspinać jedno na drugie. Szorstkie pancerze chrobotały, trąc o
siebie. Potrząsani pasażerowie z trudem utrzymywali równowagę. Na oczach Meryi czyjeś dziecko
stoczyło się po obłości zadu i ześlizgiwało w dół, ku strasznej śmierci, bezradnie drapiąc pancerz.
W ostatniej chwili wartownik chwycił je za włosy i, sam ryzykując upadek, wyciągnął na górę,
gdzie porwała je w objęcia przerażona matka.
Rozległy się przenikliwe gwizdy wartowników i nawoływania kobiet. Rozpłaszczona na
pancerzu Merya widziała, jak członkowie obydwu plemion ratują się, skacząc z grzbietu na grzbiet i
chronią w lesie.
- Skacz! - usłyszała. To Norman podczołgał się do niej.
- Nie mogę! Nie mogę! - wyjęczała. Naprawdę nie mogła. Paraliżował ją strach.
- Możesz! Zrobisz to! - krzyczał wartownik ciągnąc ją za rękę. - Chodź, bo cię uderzę!
Sama groźba była tak niesłychana, że Merya, zaskoczona, pozwoliła mu dowlec się ku
krawędzi pancerza.
- Skacz!!
- Nie... - nagłe pchnięcie w plecy wytrąciło ją z równowagi i musiała skoczyć. Odbiła się z
całej siły.
- To łatwe! - usłyszała już po drugiej stronie.
Normanowi obsunęła się stopa. Rozpaczliwie machnął ramionami, odwracając głowę tam,
gdzie w dole tarły o siebie szorstkie płyty niczym dwie chciwe szczęki. Merya chwyciła go za
rzemienie krzyżujące się na torsie i szarpnęła ku sobie.
- Łatwe? - spytała.
- Następny... grzbiet... - wydyszał tylko.
Członkowie obu szczepów, z początku przestraszeni, wymieszani w jednej ruchliwej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin