Chandler Raymond - Czysta robota.pdf

(1007 KB) Pobierz
78419654 UNPDF
RAYMOND CHANDLER
CZYSTA ROBOTA
PRZEŁOŻYŁ ROBERT GINALSKI
TYTUŁY ORYGINAŁÓW ANGIELSKICH:
PEARLS ARE A NUISANCE,
NEVADA GAS, PICK-UP ON NOON STREET,
SMART-ALECK KILL,
SPANISH BLOOD,
THE KING IN YEŁLOW
PERŁY TO TYLKO KŁOPOT
1.
Nie da się ukryć, że od samego rana nie robiłem nic, tylko kontemplowałem czystą
kartkę wkręconą w maszynę do pisania, zbierając się do spłodzenia listu. Nie da się także
ukryć, że z rana zwykle nie mam nic szczególnego do roboty. Ale to jeszcze nie powód,
żebym miał zawracać sobie głowę szukaniem naszyjnika z pereł staruszki Penruddock. Tak
się składa, że nie jestem policjantem.
Jednakże zadzwoniła do mnie Ellen Macintosh, co - naturalnie - zmieniało postać
rzeczy.
- Jak się masz, kochanie? - spytała. - Zajęty?
- I tak, i nie - odpowiedziałem sztywno. - Właściwie nie. Mam się doskonale. O co
chodzi tym razem?
- Ty mnie chyba nie kochasz, Walterze. A w ogóle to powinieneś znaleźć sobie coś do
roboty. Masz stanowczo za dużo pieniędzy. Ktoś ukradł perły pani Penruddock i chcę, żebyś
je odzyskał.
- Sądzi pani zapewne, że rozmawia z posterunkiem policji - odparłem zimno. - Tu
rezydencja Waltera Gage. Pan Gage przy aparacie.
- Wobec tego niech pan przekaże panu Gage od panny Ellen Macintosh, że jeżeli nie
zobaczę go tu za pół godziny, to otrzyma przesyłkę poleconą zawierającą pierścionek
zaręczynowy z brylantem, sztuk jeden.
- I dużo mi z niego przyszło - burknąłem. - Ta stara krowa będzie żyła jeszcze przez
następne pięćdziesiąt lat.
Jednakże Ellen odwiesiła już słuchawkę, wobec czego nasadziłem kapelusz,
wyszedłem i odjechałem Packardem. Jeżeli obchodzą was takie rzeczy, był piękny poranek
pod koniec kwietnia. Pani Penruddock mieszkała przy szerokiej, spokojnej ulicy w Carondelet
Park. Jej dom wyglądał zapewne dokładnie tak samo, jak przed pięćdziesięciu laty, lecz żadna
to dla mnie pociecha wobec perspektywy, że Ellen Macintosh może spędzić w nim najbliższe
pół wieku, chyba że staruszka Penruddock umrze wcześniej i nie będzie już potrzebowała
pielęgniarki. Pan Penruddock opuścił ziemski padół przed kilku laty, zostawiając w miejsce
testamentu gruntownie powikłane sprawy majątkowe i listę emerytów długą jak kolejka po
darmową zupę.
Przycisnąłem dzwonek u frontowych drzwi i po dłuższej chwili otworzyła mi drobna
starowina w fartuszku pokojówki, o siwych włosach zebranych w ciasny kok na czubku
głowy. Obrzuciła mnie takim spojrzeniem, jak gdyby widziała mnie po raz pierwszy w życiu,
a i teraz nie miała ochoty oglądać.
- Pan Walter Gage do panny Ellen Macintosh - powiedziałem.
Pociągnęła nosem, odwróciła się bez słowa i zapuściliśmy się w zatęchłe zakamarki
domostwa, wychodząc ostatecznie na przeszkloną werandę pełną trzcinowych mebli i
zapachów rodem z egipskich grobowców. Pociągnąwszy nosem raz jeszcze, zostawiła mnie
tam i zniknęła.
Wkrótce drzwi otworzyły się ponownie i weszła Ellen Macintosh. Być może nie
podobają wam się wysokie dziewczyny o włosach koloru miodu i cerze jak pierwsza
brzoskwinia, którą sprzedawca ukradkiem odkłada dla siebie. Jeśli tak, to żal mi was.
- Kochanie, a jednak przyjechałeś! - zawołała. - To bardzo ładnie z twojej strony.
Usiądź, zaraz ci wszystko opowiem.
Usiedliśmy.
- Walterze, pani Penruddock skradziono naszyjnik z pereł.
- Mówiłaś mi o tym przez telefon. Temperaturę mam wciąż normalną.
- Anormalną, przewlekle obniżoną, jeśli wybaczysz mi tę profesjonalną uwagę -
zawyrokowała. - Chodzi o sznur czterdziestu dziewięciu różowych pereł, dobranych
odcieniem, które pani Penruddock dostała w prezencie od męża na złote gody. Ostatnio
rzadko kiedy je nosiła, może jedynie podczas świąt Bożego Narodzenia albo obiadów ze
starymi przyjaciółkami, jeżeli pozwalał jej na to stan zdrowia. No i co roku w Dniu
Dziękczynienia wydaje obiad dla wszystkich emerytów, przyjaciół i byłych pracowników
pana Penruddocka, których zostawił jej na głowie, i wówczas także je zakładała.
- Gramatyka ci się cokolwiek poplątała, ale ogólna idea jest przejrzysta - rzekłem. -
Mów dalej.
- Otóż, Walterze - ciągnęła Ellen, obrzucając mnie spojrzeniem określanym niekiedy
jako figlarne - perły skradziono. Tak, wiem, że powtarzam ci to już trzeci raz, ale to dziwnie
tajemnicza sprawa. Przechowywano je w skórzanym futerale w starym sejfie, który prawie
zawsze był otwarty, ale nawet gdyby był zamknięty, moim zdaniem silny mężczyzna
potrafiłby go otworzyć gołymi rękami. Dziś rano musiałam pójść po gazetę i zajrzałam do
pereł, ot tak, żeby się z nimi przywitać…
- Mam nadzieję, że nie kręcisz się koło pani Penruddock licząc na to, że ci zostawi
naszyjnik - wtrąciłem oschle. - Perły są dobre dla staruszek i tłustych blondynek, ale dla
wysokich, smukłych…
- Oj, bądźże cicho, kochanie - przerwała mi Ellen. - Naturalnie, że nie liczyłam na te
perły… ponieważ były sztuczne.
Głośno przełknąłem ślinę i wlepiłem w nią wzrok.
- Tam, do kata! - powiedziałem uśmiechając się łajdacko. - Słyszałem, że stary
Penruddock potrafił czasami wyciąć lepszy numer, ale sprezentować żonie lipne perły na
złote gody to już szczyt wszystkiego.
- Przestań się wreszcie wygłupiać, Walterze! Wtedy były jak najbardziej prawdziwe.
Rzecz w tym, że pani Penruddock sprzedała je i zleciła wykonanie imitacji. Zajął się tym
jeden z jej starych przyjaciół, pan Lansing Gallemore z Firmy Jubilerskiej Gallemore,
oczywiście dyskretnie, ponieważ zależało jej, żeby się nikt nie dowiedział. Właśnie dlatego
nie wezwaliśmy policji. Odzyskasz dla niej te perły, Walterze, powiedz?
- Jak? I dlaczego je sprzedała?
- Dlatego, że pan Penruddock umarł nagle, nie zapisawszy ani grosza tym wszystkim
ludziom, których utrzymywał. Później nastąpił kryzys i z pieniędzy prawie nic nie zostało.
Wystarcza ich zaledwie na prowadzenie domu i opłacanie służby, która pracuje tu od tylu lat,
że pani Penruddock wolałaby przymierać głodem, niż odprawić choćby jedną osobę.
- A, to co innego - rzekłem. - Chylę przed nią czoło. Ale jak, u diaska, mam je
odzyskać i po co… skoro są sztuczne?
- No cóż, te perły - to znaczy ich imitacja - kosztowały dwieście dolarów. Wykonano
je na specjalne zamówienie w Czechach, co trwało kilka miesięcy, a obecnie sprawy tak się
mają, że chyba już nigdy nie będzie jej stać na drugą tak świetną kopię. Poza tym przeraża ją
myśl, że ktoś może się dowiedzieć o imitacji albo że złodziej dowiedziawszy się, że są
fałszywe, zacznie ją szantażować. Widzisz, kochanie, ja wiem, kto ukradł ten naszyjnik.
- Hę? - wyrwało mi się. Słowa tego używam nadzwyczaj rzadko, nie zaliczam go
bowiem do słownictwa dżentelmena.
- Kierowca, który pracował u nas przez kilka miesięcy, Walterze… odrażający, wielki
drągal. Nazywa się Henry Eichelberger. Przedwczoraj porzucił nagle pracę, bez
najmniejszego powodu. Pani Penruddock nikt nigdy nie porzuca. Jej poprzedni kierowca był
już bardzo leciwy i umarł. Ale Henry Eichelberger odszedł bez słowa i jestem pewna, że to on
ukradł perły. Kiedyś próbował mnie pocałować, Walterze.
- Czy mnie uszy mylą? - powiedziałem całkiem innym tonem. - Próbował cię
pocałować, tak? Nie wiesz przypadkiem, gdzie jest ta bryła mięsa, kochanie? Mało
prawdopodobne, żeby sterczał na rogu, czekając, aż mu rozkwaszę nos.
Ellen zerknęła na mnie, opuszczając długie jedwabiste rzęsy, ja zaś w takich
wypadkach mięknę jak przeżuta guma.
- On nie uciekł. Na pewno wiedział, że perły są sztuczne i że może bezpiecznie
szantażować panią Penruddock. Zadzwoniłam do agencji, która go tu skierowała, i okazało
się, że wrócił tam i znowu wpisał się na listę oczekujących na posadę. Ale oświadczyli mi, że
podanie jego adresu byłoby sprzeczne z zasadami firmy.
- A dlaczego nie miałby ukraść tych pereł kto inny? Na przykład włamywacz?
- Nikt inny nie wchodzi w rachubę. Służba jest poza wszelkim podejrzeniem, dom co
wieczór zamykamy szczelnie jak lodówkę i nie było żadnych śladów włamania. No i Henry
Eichelberger wiedział, gdzie leżą perły, bo widział, jak chowałam je ostatnim razem, kiedy
pani Penruddock miała je na sobie… to znaczy wtedy, gdy zaprosiła dwie serdeczne
przyjaciółki na obiad, w rocznicę śmierci męża.
- Ubaw był pewnie po pachy - mruknąłem. - Zgoda, pojadę do tej agencji i zmuszę
ich, żeby mi dali jego adres. Gdzie to jest?
- Agencja Pośrednictwa Pracy Ady Twomey, mieści się przy Drugiej Wschodniej, w
bardzo nieprzyjemnym sąsiedztwie.
- To jeszcze nic w porównaniu z tym, jak nieprzyjemne będzie moje sąsiedztwo dla
Henry’ego Eichelbergera - zapowiedziałem. - A więc próbował cię pocałować, tak?
- Perły, Walterze - przypomniała mi łagodnie Ellen. - One są najważniejsze. Oby tylko
nie odkrył, że są sztuczne, i nie wyrzucił ich do oceanu.
- W razie czego zmuszę go, żeby zanurkował po nie osobiście.
- On ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i jest bardzo wielki i silny, Walterze -
powiedziała nieśmiało Ellen. - Ale oczywiście nie tak przystojny jak ty.
- Akurat moja waga - stwierdziłem. - To będzie sama przyjemność. Do zobaczenia,
kochanie.
Przytrzymała mnie za rękaw.
- Jeszcze jedno, Walterze. Nie mam nic przeciwko małej bójce, bo to rzecz męska. Ale
nie wolno ci wywołać awantury, która sprowadziłaby policję, pamiętaj. Poza tym, mimo że
jesteś duży i silny, a w szkole siałeś postrach na boisku, masz jedną słabostkę. Obiecaj mi, że
nie weźmiesz do ust ani kropli whisky.
- Ten Eichelberger to jedyny trunek, jakiego mi trzeba.
2.
Agencja Pośrednictwa Pracy Ady Twomey przy ulicy Drugiej Wschodniej
reprezentowała sobą wszystko to, czego można się było spodziewać po jej nazwie i
lokalizacji. Woń przedpokoju, w którym przez pewien czas zmuszony byłem czekać, nie
należała do przyjemnych. Agencją kierowała kobieta w średnim wieku, o zaciętej twarzy,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin